Ostrzeżenie: Treści tutaj zamieszczane są wytworem chorej wyobraźni i psychiki autora. Autor nie ponosi odpowiedzialności za jakiekolwiek ubytki mentalne spowodowane przyswojeniem prezentowanych treści.
W 2014 r. czterech liończyków
udowodniło światu, że Francji też potrafią grać muzykę rockową, w dodatku na
całkiem niezłym poziomie. Krążek grupy The Socks (o tym samym tytule) to dawka
ciężkiej, klimatycznej i soczystej muzyki gitarowo-organowej, z nawiązaniem do
tego, co najlepsze w muzyce lat ’60 i ’70. Niedługo po wydaniu debiutu, zespół poszedł za ciosem
i… zmienił nazwę na Sunder. Cóż, dawniej mogłoby to być muzyczne samobójstwo,
ale w dobie fejsbuków i internetów ogółem – cały świat wie o tej rewolucji mógł
się dowiedzieć. Niemniej jednak o tym, jaka była jej przyczyna wiedzą chyba
tylko sami muzycy. Na pewno nie chodziło o to, że Panowie odkryli istnienie
kapeli o tej samej nazwie, wszak „Sunderów” też już kilka jest. Nie chodziło
również o roszady personalne, gdyż skład nadal tworzą gitarzysto-wokalista Julien
Méret, perkusista Jessy Ensenat, basista Vincent Melay oraz do niedawna
gitarzysto-klawiszowiec Nicolas Baud. Do niedawna, gdyż wraz ze zmianą nazwy,
Baud całkowicie przesiadł się ze strun na klawisze (na farfisę i melotron, żeby
być precyzyjnym). Czy tak niewielki – jak mogłoby się wydawać aspekt – stanowił
dostateczną przyczynę dla odcięcia się od The Socks? Jak pokazał niedawno
wydany album, zatytułowany po prostu Sunder (a jakże!) – tak.
Pierwsze, co w sposób oczywisty
zwraca uwagę, to szata graficzna. Muszę przyznać, że okładka wydawnictwa The
Socks była na swój sposób ciekawa, intrygująca, zachęcająca do poznania
zawartości. Sunder niestety pod tym względem, moim zdaniem, niespecjalnie się
popisał. Począwszy od kolorystyki, przez nieczytelną czcionkę, aż po służący za
tło obrazo-bohomaz (cóż, może jestem ignorantem i jest w tym jakaś głębia,
której nie rozumiem) – wszystko jest mdłe i nijakie. Niemniej jednak nie ocenia
się książki po okładce, więc śmiało możemy zagłębić się w ok. 33-minutową
zawartość muzyczną (razem z bonusem – 36-minutową). Tak, to nie jest EP-ka.
To właśnie pierwsza zauważalna
różnica – z 4-5-minutowych utworów muzycy przesiedli się na 3-4-minutowe
kawałki. Nie jest to jakaś szczególna zbrodnia, zwłaszcza, że zmiana ta zdaje
się dobrze służyć nowym kompozycjom - w większości przypadków nie ma absolutnej
potrzeby, by były dłuższe, zwyczajnie nie mają aż tyle do zaoferowania (z kolei
tam, gdzie dodatkowa minuta by krzywdy nie czyniła, tam co do zasady się ona
pojawia). Jak zatem brzmi nowe wcielenie Francuzów? Niektórzy twierdzą, że to
po prostu The Socks pozbawione jednej gitary. Osobiście nie podzielam tego
poglądu. Już wstęp pierwszego utworu – Deadly
Flower – zdradza jakich zmian brzmieniowych możemy się spodziewać… całkiem
oczywistych. Ze swoistego wypełniacza wspomagającego gitary, klawisze stały się
instrumentem równorzędnym, a może nawet dominującym. Czasami ma się wręcz
wrażenie, że gitara ginie pod warstwą klawiszową, przy czym nie chodzi tu
raczej tylko i wyłącznie o charakter kompozycji, czy też fakt porzucenia przez
Bauda dodatkowych sześciu strun. W moim odczuciu bardzo na niekorzyść działa
produkcja debiutanckiego krążka Sunder. Wszechobecna ściana dźwięku oraz jazgot
nią wywołany jest po dłuższym czasie naprawdę męczący i uniemożliwia zatopienie
się w pełni w poszczególnych partiach instrumentalnych (wokal akurat potrafi
się przez to wszystko przebić). Produkcja debiutu The Socks również była dość
brudna, jednak brzmienie jako takie było nieco bardziej przestrzenne i
selektywne. Na krążku Sunder jest wprawdzie atmosferyczne, ale nieco zbyt zbite
i gęste.
Kolejną zasadniczą zmianą jest
podejście Juliena Méreta do sposobu śpiewania. Wokal na Sunder jest o wiele
łagodniejszy, niż w poprzednim wcieleniu zespołu. Pojawiają się opinie, że
dzięki temu uda się uniknąć porównań z wokalistą Graveyard, a Méret wypracuje
swój własny styl. Być może, niemniej jednak osobiście brakuje mi tej
drapieżności, której słuchacze mogli zaznać w twórczości The Socks. W obecnym
kształcie zespół brzmi trochę jak skrzyżowanie The Beatles (harmonie wokalne są
naprawdę ładne, przyznaję) i The Doors, z gdzieś daleko pobrzmiewającymi
Purplami, a wszystko okraszone nowoczesnym brzmieniem.
Cóż, nie twierdzę, że jest to
niezjadliwe. Wspomniane Dead Flowers,
nieco mroczniejsze Daughter of the Snows
i Lucid Dreams czy też drapieżniejszy
bonus Phoenix to naprawdę udane
kompozycje, chociaż niestety nie do końca w stylu, którego oczekiwałem i który
do końca by mnie przekonywał.
Muzycy na swoim profilu na
Facebooku napisali, że The Socks byli z francuskiego Lyonu, natomiast Sunder są
obywatelami świata gotowymi wyprzedać wszystkie stadiony. Cóż, może i jest to
trochę butne z ich strony, z drugiej jednak strony, zawsze powinno się mierzyć
wysoko. Choć osobiście zastanawiam się, czy Sunder zmierza w dobrym kierunku,
to jednak na pewno będę im dalej kibiocwał i w napięciu wyczekiwał kolejnych
wydawnictw (miejmy nadzieję, że już pod tą samą nazwą).
O debiutanckim albumie The Socks
możecie przeczytać u Bizona:
Hollywood Vampires, czyli krótka historia o tym, jak plan nagrania przez jednego muzyka płyty z piosenkami swoich zmarłych przyjaciół wymieszanej z premierowym materiałem, przerodził się w stworzenie coverowej supergrupy… choć tak do końca nie wiadomo w jakim celu.
Niemal tuż po wydaniu Welcome 2
My Nightmare – sequela największego i najpopularniejszego albumu Alice’a
Coopera, przynajmniej jako solowego artysty – wokalista zapowiedział, że jego
następnym posunięciem będzie nagranie płyty z coverami. Tak notabene,
zauważyłem, iż w życiu niemal każdego muzyka przychodzi ten moment – nagram covery!
Przytrafiło się to Ozzy’emu Osbourne’owi, Paulowi Rodgersowi, na naszym
rodzimym gruncie zrobili to Acid Drinkers (dwa razy), nawet Pat Boone i Paul
Anka podjęli wyzwanie. Pozostaje zadać jedno pytanie – po co? Wprawdzie płyty
Paulów Anki i Rodgersa ubóstwiam, niemniej jednak wychodzę z założenia, że
dopóki artysta jest w stanie, to powinien rejestrować swój własny materiał (Inna
sprawa, że przykładowo Scorpionsi nie są w stanie, a i tak go rejestrują ;)).
Dlatego też do całego projektu Coopera podchodziłem sceptycznie, nastawiając
się raczej na premierowe utwory.
Minęły trzy lata, w zasadzie bez
żadnych informacji na temat płyty, aż tu nagle BUM! Otworzył się worek PR-owy.
Nagle okazało się, że przy okazji kręceniu filmu Tima Burtona „Mroczne Cienie”,
Alice – występujący gościnnie jako on sam, tyle że dobre 40 lat młodszy –
bardzo zaprzyjaźnił się z odtwórcą głównej roli, czyli Johnnym Deppem. Zaczęło
się wspólne muzykowanie (wszak Depp zanim został aktorem, przyjechał do LA z
zamiarem rozkręcenia kapeli rockowej), najpierw po premierze „Mrocznych Cieni”,
później w londyńskim klubie 100 i tak od riffu do riffu zrodził się pomysł,
żeby coverowy album nagrać wspólnie.
Niedługo potem postanowiono, że
będzie to album poświęcony zmarłym zapijaczonym przyjaciołom. „Nigdy nie
robiłem albumu z coverami, więc powiedziałem <<Chcę nagrać jeden w
hołdzie naszym zmarłym pijanym przyjaciołom, ludziom z którymi piliśmy, a
którzy odeszli.”. Tak też się stało. Wesoły duet został wsparty przez
współpracującego z Cooperem Tommy’ego Henriksena na gitarze oraz przyjaciela
Deppa - Bruce'a Witkina - na gitarze basowej i instrumentach klawiszowych.
Producentem nagrań został – oczywiście – legendarny Bob Ezrin. Wkrótce potem oficjalnym członkiem
zespołu został również Joe Perry. "Przebywałem w pomieszczeniu
sąsiadującym z jego [Deppa] studiem. Kiedy kończyłem pracę nad książką [Perry pisał
wtedy swoje wspomnienia Rocks: My Life In
and Out of Aerosmith] zaglądałem do nich, gdy byli w trakcie sesji
nagraniowych. Johnny powiedział <<Hej, chcesz wziąć w tym udział?>>
To było cudowne. Czuję się jak honorowy członek, gdyż dołączyłem do nich jako
ostatni” – wspomina gitarzysta Aerosmith. Co i w jakiej kolejności działo się
potem jest dość ciężko opisać, ale w projekt zaangażowali się m.in.: sir Paul
McCartney, Brian Johnson, Dave Grohl, Joe Walsh, Robbie Krieger, Zak Starkey,
Slash, starzy przyjaciele Coopera: Neal Smith, Dennis Dunaway i Kip Winger, a nawet sir Christopher Lee. 11
września 2015 r. ukazał się ich debiutancki album, wydany pod szyldem Hollywood
Vampires (na cześć pijackiego klubu gwiazd z siedzibą w Rainbow Bar and Grill w
Los Angeles, założonego przez Coopera i Keitha Moona) i tożsamo zatytułowany.
fot.: theguardian.com
Czternaście utworów, na które złożyły się trzy nowości
i jedenaście coverów ku czci członków klubu Hollywood Vampires (i nie tylko, bo
jakoś nie kojarzę by muzycy Spirit czy Jim Morrison należeli do klubu choćby
honorowo, ale może za bardzo się czepiam). We wszystkich utworach pojawia się
Cooper, Depp, Henriksen i Witkin, pozostali uczestnicy projektu są
porozsiewani tu i tam (Joe Perry – „oficjalny” członek zespołu – pojawia się
zaledwie w czterech piosenkach). Żadnych bonusów, żadnych wersji 2CD/CD + DVD/Super Duper Box Set/4LP +
keychain and toilet paper. Tak, choć to w dzisiejszych czasach
nieprawdopodobne, Hollywood Vampires wydali się wyłącznie na CD (i jakiś czas
temu na LP), w standardowym pudełku. Jest to tak niespotykane, że aż musiałem o
tym wspomnieć ;).
A jak się tego wszystkiego
słucha? Przyjemnie. I tak naprawdę niewiele więcej można o tym wszystkim
powiedzieć. Wykorzystano sprawdzony patent – gwiazdy grają znane i lubiane
przeboje innych gwiazd. Nie da się tym przegrać, ale też trudno o wielkie
zachwyty. Alice co prawda uważa, że muzycy mieli szansę sięgnąć po mniej znane
kawałki wielkich artystów, szkoda tylko, że ostatecznie tego nie zrobili.
Chociaż utwory typu Itchycoo Park czy Cold Turkey są rzeczywiście mniej
popularne od pozostałych kawałków zamieszczonych na krążku, to jednak trudno
zgodzić się z Coopem, że nie są to aż takie klasyki. Oczywiście, że są.
fot.: thedailybeast.com
W związku z powyższym po raz
kolejny nasuwa się pytanie – w jakim celu nagrano tę płytę? Czy można nagrać
lepszą od oryginału wersję My Generation,
Cold Turkey czy Manic Depression? Niekoniecznie. Czy można nagrać wersje ciekawe,
inaczej zaaranżowane? Pewnie, że można. Niemniej jednak w większości przypadków
Wampiry jedynie odświeżyły brzmienie. I
Got a Line on You, z udziałem Perry’ego Farrella, brzmi gorzej niż wersja
Coopera zarejestrowana w 1988 r. na potrzeby „Żelaznego Orła II”. Smakowicie
zapowiadający się duet Cooper-McCartney w rezultacie nieszczególnie zapadł w
pamięci (większość utworu jest śpiewana wspólnie przez obu Panów, przez co Paul
ginie gdzieś z tyłu). Z kolei nowa – znana z koncertów Coopera – wersja School’s
Out (z elementami Another Brick in the Wall Part 2) jest całkiem przyjemna,
choć nie jestem do końca przekonany czy utwór ten szczególnie podpasował
Brianowi Johnsonowi. Z drugiej strony tam, gdzie grupa odważyła się na
eksperymenty, tam wyszło naprawdę świetnie. Ostatnimi czasy zasłuchuję się w Whole Lotta Love (podobno nawet Jimmy'emu Page'owi bardzo podoba się ta wersja) z wolnym, nieco
orientalnym wstępem i energetyczną dalszą częścią utworu (w tym wypadku Johnson
cudownie uratował Słuchaczy przed wizją Alice’a wchodzącego w górne rejestry).
Fantastycznie lekko zabrzmiał wspaniale odświeżony Itchycoo Park (bardzo w stylu I
Gotta Get Outta Here z W2MN), ciekawie słucha się „urockowionego” w
porównaniu do oryginału One/Jump Into the
Fire.
Z nowościami również jest „pół na
pół”. Krótki monolog zaczerpnięty z „Draculi” w wykonaniu sir Christophera Lee
jest bardzo nastrojowy i klimatyczny (czegóż innego mielibyśmy się po nim
spodziewać). To także prawdopodobnie ostatnia rzecz, jaką Scaramanga
zarejestrował na taśmie. Cooper wspominał nawet, że nagrał się również
fragment, w którym pod koniec Saruman wypowiada słowa „Boję się pomyśleć, co
Alice ma zamiar z tym zrobić” i że zachował ten fragment. „Z myślą o płycie?” –
pomyślałem głupio… oczywiście, że jako prywatną pamiątkę, cymbale. Szkoda. Z
kolei Raise the Dead, czyli właściwe
intro do albumu jest dla mnie absolutnie niezapamiętywalne, z wyjątkiem
sztampowego „Let’s raise the dead”, całość tworzy jakąś zlaną w jedną ścianę
dźwięku kakofonię. Inaczej sytuacja wygląda w przypadku My Dead Drunk Friends – mojego drugiego po Whole Lotta Love faworyta z płyty. Całość utrzymano w konwencji humorystycznej
pijackiej przyśpiewki barowej, przewijające się w tle dźwięki klawiszy wręcz
malują w wyobraźni obraz grupy przyjaciół stłoczonej wokół pianina w zadymionej
knajpie. Eleganckie i adekwatne zamknięcie!
fot.: amazonaws.com
Jednakże odpowiedź na
przewijające się przez cały ten tekst pytanie „Po co nagrano tę płytę?”
poznałem dopiero po obejrzeniu profesjonalnie sfilmowanego koncertu Hollywood
Vampires podczas Rock in Rio. Do składu Cooper-Depp-Perry-Henriksen-Witkin
dołączyli Duff McKagan i Matt Sorum – muzycy mało znanej grupy Guns ‘N Roses
;). I… co tu dużo mówić – pozamiatali. Oprócz grania utworów zarejestrowanych
na potrzeby albumu (tak coverów, jak i premier), zespół sięgnął po takie hity
jak I’m a Boy, 7 and 7 is, Train Kept a
Rollin’ czy Brown Sugar, a na
scenie dołączyli do nich Lzzy Hale (Halestorm), Andreas Kisser (Sepultura) i
Zak Starkey (The Who). Publiczność bawiła się świetnie i w sumie nic dziwnego –
znani i klasowi muzycy zagrali znane i klasyczne przeboje. Czego chcieć więcej?
Odpowiedź brzmi zatem – „album
powstał dla zabawy i dla uczczenia pamięci wielkich muzyków, których już z nami
nie ma”. Stąd też zapewne brak większych eksperymentów aranżacyjnych i
skupienie się na czystym rock‘n’rollu. W żadnym stopniu nie jest to album
rewolucyjny, nie jest też tak wielki, jak go zapowiadano, ale jakby nie patrzeć
– jeden na sto odsłuchów Whole Lotta Love
może być poświęcony wersji Wampirów z Hollywood. Godnej wersji.
PS: Chyba po raz pierwszy w życiu miałem okazję posłuchać Briana Johnsona w czymś, co nie brzmi jak każda piosenka AC/DC ;).
Tracklista i "co, gdzie, kto?":
The Last Vampire
Narracja: Sir Christopher Lee
klawisze: Johnny Depp, Bob Ezrin i Justin Cortelyou
Raise the Dead
wokal: Alice Cooper
gitary: Johnny Depp, Tommy Henriksen, Bruce Witkin
perkusja: Glen Sobel
bas: Bruce Witkin
chórki: Alice Cooper, Tommy Henriksen, Bob Ezrin
My Generation
wokal: Alice Cooper
gitary: Johnny Depp, Tommy Henriksen
bas: Bruce Witkin
perkusja: Zak Starkey
chórki: Tommy Henriksen
Whole Lotta Love
wokal: Brian Johnson, Alice Cooper
gitary: Joe Walsh, Johnny Depp, Orianthi, Tommy Henriksen, Bruce Witkin
harmonijka: Alice Cooper
perkusja: Zak Starkey
bas: Kip Winger
programowanie: Tommy Henriksen
chórki: Alice Cooper, Tommy Henriksen
I Got a Line on You
wokal: Alice Cooper, Perry Farrell
gitary: Joe Walsh, Johnny Depp, Tommy Henriksen, Bruce Witkin
perkusja: Abe Laboriel Jr.
bas: Kip Winger
chórki: Perry Farrell, Tommy Henriksen, Bob Ezrin
Five to One / Break On Through (To the Other Side)
wokal: Alice Cooper
gitary: Robby Krieger, Johnny Depp, Tommy Henriksen
perkusja: Abe Laboriel Jr.
instrumenty klawiszowe (Farfisa): Charlie Judge
bas: Bruce Witkin
One / Jump into the Fire
wokal: Alice Cooper, Perry Farrell
gitary: Robby Krieger, Johnny Depp, Tommy Henriksen, Bruce Witkin
perkusja: Dave Grohl
bas: Bruce Witkin
instrumenty klawiszowe: Bob Ezrin, Bruce Witkin
programowanie: Tommy Henriksen
Come and Get It
wokal: Paul McCartney, Alice Cooper
gitary: Joe Perry, Johnny Depp
instrumenty klawiszowe: Paul McCartney
perkusja: Abe Laboriel Jr.
bas: Paul McCartney
chórki: Johnny Depp, Alice Cooper, Abe Laboriel Jr., Bob Ezrin
Jeepster
wokal: Alice Cooper
gitary: Joe Perry, Johnny Depp, Tommy Henriksen,
perkusja: Glen Sobel
bas: Bruce Witkin
programowanie: Tommy Henriksen
chórki: Bob Ezrin
Cold Turkey
wokal: Alice Cooper
gitary: Joe Perry, Johnny Depp, Tommy Henriksen
perkusja: Glen Sobel
bas: Bruce Witkin
programowanie: Tommy Henriksen
chórki: Alice Cooper, Tommy Henriksen
Manic Depression
wokal: Alice Cooper
gitary: Joe Walsh, Johnny Depp, Tommy Henriksen
perkusja: Zak Starkey
bas: Bruce Witkin
instrumenty klawiszowe: Bob Ezrin
Itchycoo Park
wokal: Alice Cooper
gitary: Johnny Depp, Tommy Henriksen
perkusja: Glen Sobel
bas: Bruce Witkin
programowanie: Tommy Henriksen
chórki: Alice Cooper, Tommy Henriksen, Bob Ezrin
School's Out / Another Brick in the Wall pt. 2
wokal: Alice Cooper, Brian Johnson
gitary: Slash, Joe Perry, Johnny Depp, Tommy Henriksen, Bruce Witkin
perkusja: Neal Smith
bas: Dennis Dunaway
chórki: Kip Winger, Bob Ezrin
My Dead Drunk Friends
wokal: Alice Cooper
gitary: Johnny Depp, Bruce Witkin,
perkusja: Glen Sobel
programowanie: Tommy Henriksen
bas: Bruce Witkin
instrumenty klawiszowe: Bruce Witkin, Bob Ezrin
chórki: Alice Cooper, Johnny Depp, Tommy Henriksen, Bruce Witkin, Bob Ezrin
Zawsze, gdy po koncercie jakiejś
żywej legendy/dinozaura rocka, w którym miałem przyjemność uczestniczyć,
zasiadam do klawiatury, by podzielić się ze światem swoimi wrażeniami, zadaję
sobie podstawowe pytanie – „czy powinienem pisać tę relację/recenzję?” (jeszcze
częściej zastanawiam się nad tym, czy w ogóle powinienem bawić się w pisanie,
ale to już zupełnie inna historia). Wątpliwości te powstają przede wszystkim
dlatego, że jestem w takim wieku, który umożliwia mi zobaczenie wszystkich
wielkich artystów dopiero po raz pierwszy, zatem przeżywane emocje często
przyćmiewają zdroworozsądkowy ogląd sytuacji. Co za tym idzie – dość wątpliwym
jest, by ktokolwiek chciał czytać wynurzenia pisane z perspektywy kogoś podekscytowanego
jak trzynastolatka na koncercie Justina Biebera… Za każdym razem ostatecznie decydowałem
się złożyć do kupy kilka słów, nie inaczej jest w wypadku niedzielnego koncertu
w Atlas Arenie. Nieco inne jednak są okoliczności płodzenia tego tekstu –
wygląda na to, że już trochę oswoiłem się z oglądaniem gwiazd na żywo, a i
główny bohater tego koncertu – Deep Purple – nigdy nie był mi aż tak bliski,
czy to sentymentalnie, czy to pod kątem namiętnego ich słuchania (myślę, że
określenie „po prostu ich lubię” będzie najbardziej adekwatne). Dlatego też w
dalszej części znajdziecie, Szanowni Czytelnicy, trochę słów krytyki. Po kolei…
O występującym przed Purplami
polskim zespole CETI nie chcę się zbyt długo rozpisywać, bynajmniej nie
dlatego, że uważam koncerty supportów za mało istotne (wręcz przeciwnie – jeśli
tylko takowe są, to zawsze z zaciekawieniem się im przysłuchuję). Po prostu z
dwóch powodów byłbym drastycznie nieobiektywny w swej ocenie. Pierwszym z nich
jest fakt, iż pierwotnie przystawką przed koncertem gwiazdy wieczoru miała być amerykańska
Rival Sons – objawienie ostatnich lat i jeden z moich ulubionych młodych
zespołów. Prawda jest taka, że była to jedna z decydujących przyczyn, dla
których zdecydowałem się wybrać do Atlas Areny… znamienne jest także to, że
sporo osób zwróciło bilety dowiedziawszy się, iż Rival Sons jednak nie
wystąpią. Drugą przyczyną jest bolączka niemal każdego supportu – fatalne nagłośnienie.
Trudno jest oceniać coś, co słyszy się w niezbyt zadowalającej formie. Trzeba
jednak przyznać, że Grzegorz Kupczyk robił co mógł, żeby rozgrzać publiczność,
a na dodatek robił to całkiem skutecznie, zaś chyba najbardziej znany utwór
Turbo – Dorosłe Dzieci, zaczarował
całą Atlas Arenę.
Jeśli natomiast chodzi o zespół
Deep Purple, to z jednej strony wiedziałem, czego mogę się spodziewać, po
zapoznaniu się z dwoma najświeższymi wydawnictwami koncertowymi grupy, czyli From the Setting Sun… oraz …To theRising Sun, z drugiej zaś nawet najlepiej wyprodukowany album
koncertowy nigdy nie odda klimatu i przeżyć związanych z uczestniczeniem w
występie na żywo. Niemniej jednak część nadziei, ale także niektóre obawy,
potwierdziło się w łódzkiej Arenie.
Mówi się, że znak czasu
najszybciej odciska swoje piętno na wokalistach oraz na perkusistach. Cóż, w
wypadku Deep Purple prawda ta sprawdza się połowicznie. Słuchając wymienionych
wyżej koncertówek odnosiłem wrażenie, że Ian Gillan ma spore problemy z
przebiciem się przez partie instrumentalne. W Atlas Arenie niestety się to
potwierdziło, zwłaszcza w kilku początkowych utworach (nie była to raczej
kwestia nagłośnienia). Widać też, że wokalista z frontmana staje się powolutku
ozdobą dla pozostałych muzyków. Często znikał za zastawką, ewentualnie chwytał
za tamburyn, ustępując pola instrumentalistom. Z setlisty zniknęło też sporo utworów,
niegdyś sztandarowych podczas koncertów…
ale to akurat bardzo roztropna decyzja, którą popieram w stu procentach! O
wiele lepszym pomysłem jest uwzględnienie w secie mniej wymagających dla
Gillana piosenek, aniżeli zmuszanie go do forsowania się i przy okazji
zarzynania takich klasyków jak Highway Star. Nie chcę też tutaj twierdzić, że
wokalista był wyłącznie piątym kołem u purpurowego wozu, co to to nie. Jego „pojedynek”
ze Stevem Morsem podczas końcówki Strange
Kind of Woman był fantastyczny (wokalizy wybrzmiały niemal jak za dawnych
lat), bardzo energetycznie i drapieżnie wybrzmiały także Vincent Price (chyba mój ulubiony kawałek, jeśli chodzi o nowszych
Purpli), The Mule, Silver Tongue czy Hell to Pay (generalnie – im dalej w las, tym Ian bardziej się
rozkręcał). Poza tym nie można absolutnie odmówić 70-latkowi charyzmy oraz
zwyczajnej radości z występowania. Wiele bym dał, by w wieku Gillana pozostawać
w tak dobrej kondycji…
Z kolei absolutną antytezą piętna
czasu okazał się być 67-letni Ian Paice, który za zestawem wyprawiał prawdziwe
cuda, których zwieńczeniem było świetne solo (a zaprawdę powiadam Wam, że nie
jestem zbytnim fanem solówek perkusyjnych i uważam je zazwyczaj za zbędny przerywnik
koncertowy). Wydaje się, że jedynie świecące w ciemności pałki zrobiły mniejsze
wrażenie, niż w założeniu miały zrobić. Ot, fajny gadżet, ale osobiście
bardziej imponowały mi płonące pałki Erica Singera lub sam fakt wiszenia kilka
metrów nad sceną przez Jamesa Kottaka (czego od Paice’a absolutnie nie
oczekiwałem ;)). Bardzo jasnymi punktami koncertu były także popisy Steve’a
Morse’a, zarówno w wytyczonych piosenkami ramach, jak i podczas rozbudowanych wariacji
instrumentalnych oraz solidna gra Danny’ego Rogera Glovera, który także
doczekał się swojej potężnej solówki. Pomimo tego (dla mnie) największym
bohaterem niedzielnego wieczoru okazał się Don Airey, wirtuoz, mistrz… Jeżeli
ktokolwiek miał wątpliwości, czy Airey jest godnym następcą Jona Lorda, to po
usłyszeniu i zobaczeniu tego rockowego Weterana w akcji, zwyczajnie musiał
zmienić zdanie. Pewnie, to zupełnie inny niż Lord muzyk, ale chyba właśnie grą
we własnym niepowtarzalnym stylu Don imponuje najbardziej i pozwala na nowo
odkryć przeboje zespołu. W dodatku klawiszowcowi przez cały występ nie schodził
uśmiech z twarzy i zdaje się, że jego pozytywna energia oddziaływała także na
resztę zespołu, jak i zgromadzoną publiczność. Ta ostatnia została zresztą absolutnie
zaczarowana fragmentami Chopina i Mazurka Dąbrowskiego, zręcznie wplecionymi
przez muzyka do swojej klawiszowej solówki. Oczywiście, mam świadomość, iż nie
była to spontaniczna potrzeba chwili, a działanie „z premedytacją”, które Airey
praktykuje od dawna, ale i tak byłem pod wielkim wrażeniem i – co tu dużo mówić
– wzruszyłem się.
Reasumując, występ zespołu Deep
Purple na pewno nie był dla mnie koncertem życia. Niemniej jednak bawiłem się
przednio, pomimo pewnych niedociągnięć. Bardzo mnie cieszy, że zespół jest
świadomy upływu czasu i dostosowuje setlistę pod obecne możliwości członków
zespołu (no, z wyjątkiem Smoke on the Water, którego oczywiście nie mogło
zabraknąć. Swoją drogą – to aż smutne, że wtedy Arena uaktywniła się
najbardziej i że wszystkie telefony poszły wtedy w górę). Moim zdaniem świadczy
to tylko o profesjonalizmie i dojrzałości grupy, a także stanowi gwarancję
występu na najwyższym poziomie. Wprawdzie ja też żałuję, że nie usłyszałem Child in Time, Highway Star, Perfect
Strangers czy Lazy, ale z drugiej
strony… ostatnie grane wersje koncertowe tych kawałków były naprawdę wymęczone,
a przecież nie o to w tym wszystkim chodzi. Zatem pozostaje mi napisać to, co
na koniec niemal każdego tekstu – warto było! Setlista: Mars, the Bringer of War (intro tape) Après Vous Demon's Eye Hard Lovin' Man Strange Kind of Woman Vincent Price Morse's Guitar Solo Uncommon Man The Well-Dressed Guitar The Mule/Paice's Drum Solo NEW SONG Silver Tongue Hell to Pay Airey's Keyboard Solo The Battle Rages On Space Truckin' Smoke on the Water --------------------------- Hush Glover's Bass Solo Black Night Skład: - Ian Gillan - wokal - Ian Paice - perkusja - Roger Glover - gitara basowa - Steve Morse - gitara - Don Airey - instrumenty klawiszowe
Kiedy Spotify uruchomił nową
usługę w postaci tygodniowych playlist „Odkryj w tym tygodniu” byłem wręcz
przekonany, że albo będą to playlisty z utworami dobrze mi znanymi, albo
zupełnie nietrafione w mój gust. Okazało się, że – jakby to powiedział Tadeusz
Sznuk – „otóż nie!”. Spoti nie tylko zmotywował mnie do poznania kilku
artystów, do których już od dawna się przymierzałem, ale także zwrócił uwagę na
tak zapomnianych, czy też obecnie w zasadzie nieznanych twórców, jak Coven –
zespół, który mógł być równie wielki jak Black Sabbath i równie „shock rockowy”
jak Alice Cooper. Niestety, chyba trochę wyprzedził swoją epokę i obecnie
naprawdę ciężko dotrzeć do albumów grupy – czy to tych z lat ’70 (było ich trzy),
czy też tych po reaktywacji w 2007 r. (było ich dwa). Wybielenia reputacji
Coven jako zgrai satanistów nie pomógł nawet nagrany przez wokalistkę Jinx
Dawson - a podpisany jako Coven – przebój One
Tin Soldier, który wykorzystano w filmie Billy Jack, ani fakt utrzymywania przez nią romantycznych
znajomości z takimi panami jak Jim Morrison czy Roger Taylor z Queen. Tym bardziej cieszy zatem prezent od Spotify w
postaci debiutu zespołu – Witchcraft Destroys
Minds & Reap Souls.
Coven powstał w Chicago pod
koniec lat ’60. Już przed wydaniem pierwszej płyty szokował, grając swoje – jak
na tamte czasy – dość odważne show. Show, bowiem ciężko nazywać koncertem
występ, podczas którego odprawiano satanistyczne rytuały, zaś niemal do samego
końca ze zestawem perkusyjnym na krzyżu wisiał roadie wystylizowany na Jezusa
Chrystusa, w dodatku tylko po to, by pod koniec zejść z krzyża i go odwrócić do
góry nogami. Podobno to właśnie Coven miał zainicjować nieśmiertelny wśród
fanów szeroko pojętego metalu znak rogów (\m/). Niestety, żadne z tych
nietypowych scenicznych dziwactw nie zostało uwiecznione na taśmie, jednak to
słabej jakości zdjęcie i tak wiele mówi nam o tym, czym wtedy był Coven:
Naturalnie rodzice zabraniali
dzieciakom chodzić na takie obrazoburcze występy (inna sprawa, że plakatów
Alice’a Coopera również zabraniali wieszać, a jakieś 4 lata później
bulwersowała ich tak niewinna piosenka jak School’s
Out), ale jak to zwykle bywa, wzmocniło to tylko popularność grupy, która
zaczęła dzielić scenę z takimi nazwami jak Pink Floyd, The Yarbirds, Deep
Purple, MC5, czy wspomnieni już Alice Cooper Group. Ci ostatni, pionierzy shock
rocka, mieli zdaniem Jinx Dawson nawet bać się zespołu Coven ;).
Kiedy wreszcie w 1969 r. ukazał
się debiutancki krążek zespołu – nagrany w składzie: Jinx Dawson (wokal), Chris
Neilsen (gitara), Rick Durrett (instrumenty klawiszowe), Oz Osbourne (yup,
gitara basowa), Steve Ross (perkusja) + kilku muzyków sesyjnych – jeszcze przed
odtworzeniem pierwszej nuty szokował. Po pierwsze przez tylną okładkę winyla
przedstawiającą nagą kobietę leżącą na ołtarzu, wokół której reszta zespołu
odprawia satanistyczny rytułał (diabelskie rogi naturalnie obecne), a po drugie
przez obecną i dzisiaj wielką dyskusję na temat tego, czy Amerykanie wzorowali
się na Black Sabbath, czy też Black Sabbath czerpał garściami z Jinx i spółki.
Nie dość, że mroczna tematyka
pojawia się u obu zespołów, to jeszcze na dodatek pierwszy utwór na Witchcraft Destroys Minds & Reap Souls nosi
tytuł – a jakże – Black Sabbath, z
kolei basista Coven nazywa się niemal identycznie jak frontman z Birmingham.
Warto jednak zauważyć, że album chicagowskiej grupy pojawił się w okresie, gdy
zespół Ozzy’ego i spółki nadal nosił nazwę Earth. Legenda głosi, że muzycy
Coven, którzy w 1970 r. koncertowali z Black Sabbath, podczas koncertu w
Memphis wysmarowali na drzwiach garderoby Sabbathów odwrócone krzyże… krwią… w
ramach zemsty. Z kolei Tony Iommi podczas wywiadu w 1986 r. kategorycznie
zaprzeczył, by istniały jakiekolwiek związki między nim, a debiutanckim albumem
Coven. Nawet więcej – absolutnie nie kojarzył tej grupy.
Niemniej dość o otoczce i
ploteczkach. Przejdźmy do muzyki, która naprawdę jest bardzo zgrabnie zagrana i
zaśpiewana. Słychać, że instrumentaliści doskonale wiedzą co grają i potrafią
to zagrać. Słychać też, że podobieństwa muzyczne między Black Sabbath a Coven
nie występują. Amerykanie grają tu stylistyczny misz-masz zahaczający o pop
rock, folk, blues rock, czy też wczesne stadia metalu. Całość jest jednak
melodyjna i łatwo wpada w ucho, sam złapałem się już na nuceniu poszczególnych
numerów. Momentami jest wręcz hippisowsko. Uzupełnieniem tego wszystkiego jest
mocny głos Jinx Dawson mógłby burzyć mury i chyba każdego słuchacza powali na
kolana. Pięknie, melodyjnie, czysto, z pełną siłą i ekspresją (do głowy od razu
przyszedł mi Blues Pills ;)).
Po drugiej stronie barykady stoją
oczywiście teksty, których głównym autorem jest znany z grupy H. P. Lovecraft
Jim Donlinger, a także same tytuły (Pact
with Lucifer czy Choke, Thirst, Die brzmią
wymownie prawda?). Wyobraźcie sobie folkową opowieść opowiadającą o spotkaniu
trzynastu kultystów, którzy zwołali spotkanie by przywołać ciemne moce, przy
czym ich lider Malchius wypił krew dziecka, a wszyscy tańcowali sobie
ekstatycznie. To wszystko zaśpiewane ciepło przez Jinx przy kojących dźwiękach
gitar i perkusyjnych przeszkadzajek, co jakiś czas przerywane okultystycznymi
modłami a capella całego zespołu. I tak jest przez większość albumu – melodia w
stylu Free z tekstem o wiedźmie, która zabija wszystko czego się dotknie. Zaprawdę
powiadam Wam, gdybym był rodzicem w latach ’60, to moje gacie byłyby pełne
strachu. Teksty Tony’ego Martina na Headless
Cross zaczynają brzmieć jak kołysanka. Po latach Jim Donlinger, obecnie
nawrócony chrześcijanin, miał powiedzieć o współpracy z Coven, że „to było
mroczne i nie dało światu absolutnie niczego.”.
To wszystko jest jednak niczym
wobec ścieżki, która wieńczy 45-minutowy album – trwający ponad 13 minut Satanic Mass, który jest nie tyle
utworem, co słuchowiskiem przedstawiającym przejście młodej kobiety na ciemną
stronę i rytuał temu towarzyszący. Wprawdzie dziś brzmi to dość żenująco, a
złowrogo brzmiący okrzyk „pocałuj kozę!” wzbudza raczej uśmiech politowania na
twarzy, aniżeli grozę, ale cóż… może to porównanie na wyrost, ale Welles
również nie zakładał, że jego „Wojna Światów” wzbudzi takie emocje. Ten końcowy
akt nadaje zresztą dodatkowej tajemniczości całej grupie, a albumowi charakter
koncepcyjnego.
Przyznam szczerze, że Witchcraft Destroys Minds & Reap Souls bardzo
mi przypadł do gustu i narobił ochoty na poznanie dalszej dyskografii Coven.
Nie będzie to jednak łatwe, bo legalne drogi wyczerpały się już dawno
(absolutnie żadnych wznowień, jedynie Jinx sprzedaje na E-Bayu winyle z
debiutem), a i te mniej legalne, to raczej pojedyncze kawałki, aniżeli całe
albumy. Niemniej jednak gorąco polecam zapoznanie się z tym, co mamy dostępne.
Może okaże się, że to zwykłe „serowate” szatany, a może przypadnie to Wam do
gustu, jako i mnie przypadło ;).
Na koniec chyba jedyny
profesjonalny zapis wideo – Wicked Woman (niestety z playbacku):
Pamiętacie jak mniej więcej dwa
lata temu, dziś trzynastoletnia, Sara Menoudakis zrobiła furorę w internetowym
świecie m.in. tym oto coverem?:
Poza tym dziewczynka wraz z
zespołem Motion Device – w skład którego wchodzą: brat Sary David (16 lat,
perkusja), siostra Andrea (18 lat, gitara basowa, fortepian), ich kuzyn Josh Marrocco
(21 lat, gitara prowadząca) oraz wieloletni przyjaciel rodziny Alex Defrancesco
(21 lat, gitara rytmiczna) – coverowała również utwory innych klasyków, takich
jak Pink Floyd, Jefferson Airplaine, Led Zeppelin, Iron Maiden, Judas Priest,
Alice Cooper czy Metallica (a to i tak zaledwie wycinek listy).
Młodzi Kanadyjczycy nie
zamierzali jednak spoczywać na laurach, sława utalentowanego coverbandu nie
była dla nich wystarczająca. Zresztą po zespole, o którym Alice Cooper
powiedział, że „jest gotowy udowodnić, iż rock nie umarł”, którego zaleca
słuchać Amy Lee, oczywiście „jeśli jesteście gotowi na zainspirowanie” oraz
którego nowych kawałków wyczekuje Steve Vai twierdząc, iż „to coś wyjątkowego,
czystego i szczerego”, wręcz należy oczekiwać czegoś więcej. Poza tym Motion
Device od samego początku planowali nie tylko tworzyć własną muzykę, ale także
ją wydawać.
Powyższe marzenie spełniło się w
czerwcu 2014 r., gdy grupa zadebiutowała bardzo przyjemną, dającą czadu EP-ką „Welcome
to the Rock Evolution”. Na 22-minutowy minialbum złożyło się pięć hard
rockowych utworów, z potężną balladą Responsibility
oraz galopującym A Piece of Rock &
Roll na czele. Niemal równo rok później – 12 czerwca 2015 r. – po
oszałamiającym sukcesie akcji fundraisingowej (środki zgromadzono w 48 godzin)
Motion Device zaprezentował światu swój pierwszy pełnowymiarowy krążek –
„Eternalize”.
Kanadyjczycy twierdzą, że ich główne
natchnienie stanowi wyrażająca emocje muzyka, która przy okazji nieźle buja.
Cóż, „Eternalize” wydaje się być kwintesencją tej definicji – to dwanaście prących
do przodu utworów, gdzie w zasadzie jedynym momentem wytchnienia od ciężaru
gitar jest śliczna, oparta na fortepianinie, instrumentalna miniaturka Restless Heart. Nawet w balladzie Changing Minds i wydawałoby się spokojniejszym We’ll Meet Again jest wręcz duszno od instrumentów Josha Marrocco i
Alexa Defrancesco.
Jako swoją główną inspirację
Motion Device podaje Dream Theater, ale także wiele klasycznych zespołów,
takich jak Led Zeppelin, AC/DC czy Dio i te inspiracje na „Eternalize” są
rzeczywiście słyszalne (w przypadku Dream Theater może piszę to trochę na
wyrost) – osobiście słyszę swoisty hybrydę Ronniego Jamesa Dio z domieszką nurtu rodem z Seattle i może drobnymi elementami Iron Maiden (niemniej ja się absolutnie nie znam na
muzyce, więc pewnie nie mam racji). Nie należy się jednak spodziewać kalek
muzyki epok minionych, bo choć słuchając Motion Device ma się wrażenie, że
gdzieś się to już słyszało, to jednak całość doprawiona jest ich własnym sosem.
Na pierwszy plan naturalnie
wybija się niesamowita Sara Menoudakis, trzynastolatka o potężnym i czystym
głosie. Naturalnie, na „Eternalize” słychać, iż nie jest to jeszcze dojrzała
artystka – choć może to autosugestia, gdyż WIEM, ile Sara ma lat – lecz biorąc
pod uwagę jak fantastycznie wokalistka śpiewa już teraz, absolutnie nie mogę
się doczekać, co z niej wyrośnie za kilka lat. Jestem pod dokładnie takim samym
wrażeniem, jak trzy lata temu słuchając wspomnianego we wstępie coveru Heaven and Hell.
Jak już wspomniałem, wśród
instrumentalistów prym wiodą obaj gitarzyści, jednak cały zespół dostał szansę
na wyjście z cienia wokalistki, a to za sprawą utworów instrumentalnych –
otwierającego płytę i stanowiącego misz-masz nastrojów kawałka Orpheus oraz wspomnianej już miniatury Restless Heart, gdzie pierwsze skrzypce
(czy też raczej klawisze, łohohoho) gra Andrea Menoudakis, będąca zresztą
kompozytorką utworu.
Zaprawdę powiadam Wam, słuchać
tak młodego zespołu, grającego tak dobrą muzykę… z niecierpliwością czekam na
dalszy rozwój kariery Motion Device. Oczywiście może być bardzo różnie, ale
póki co zespół podbija serca publiczności koncertując w rodzinnej Kanadzie oraz
Stanach Zjednoczonych, a ja trzymam za nich kciuki i bacznie obserwuję dalsze
poczynania. Myślę, że będzie warto.
Szwedzką grupę Degreed poznałem
10 października 2014 r. we wrocławskim klubie Liverpool, kiedy to wraz z
polskimi „rycerzami metalu” z Crimson Valley (zaiste, przedziwna kapela)
supportowali Machinae Supremacy – także Szwedów. Był to także pierwszy raz,
kiedy „przedgrajkowie” zaimponowali mi bardziej niż gwóźdź programu, chociaż
złożyło się na to wiele czynników. Po pierwsze okazało się, że Degreed (wtedy
myślałem, że „The Greed” ;)) grają bardzo melodyjnego i wpadającego w ucho hard
rocka, podczas gdy Machinae Supremacy (ich również podczas koncertu w
Liverpoolu słyszałem po raz pierwszy) to nowoczesna elektronika wykorzystująca
melodyjki z Commodore 64 jako motyw przewodni KAŻDEGO utworu. Po drugie, pomimo
faktu, iż obie szwedzkie grupy korzystały z usług tego samego dźwiękowca,
support był o wiele lepiej nagłośniony, co jest chyba ewenementem na skalę
światową. Po trzecie wreszcie, szalę na korzyść Degreed przechylił ich
znakomity kontakt ze zgromadzoną publicznością oraz przyciągające uwagę popisy
gitarowo-klawiszowe. Zdecydowanie, musiałem ich poznać bliżej.
Zespół powstał w Sztokholmie w
2005 r. i – jak już wspomniałem, a sami muzycy to potwierdzają – gra
melodyjnego hard rocka, czerpiąc swoje inspirację od tak stylistycznie
różnorodnych wykonawców jak Toto, Yngwie Malmsteen, Mötley Crüe, Audioslave,
Europe, Def Lepard czy nawet Michael Jackson, Michael Bolton (serio?!) i Rage
Against the Machine – istne poplątanie z pomieszaniem. Zanim grupie udało się w
2010 r. wydać całkiem nieźle przyjęty krążek Life, Love, Loss (m.in. 6 miejsce w zestawieniu MelRock Awards na
Top 10 albumów roku 2010), dość mozolnie pracowała na ugruntowanie swojej
pozycji supportując m.in. Europe, z kolei wokalisto-basista Robin Ericsson
wziął nawet udział w szwedzkim Idolu, gdzie ostatecznie zajął 6. miejsce. W
2013 r. ukazała się druga płyta – We Don’t Belong – ukazująca zdecydowany
rozwój zespołu, tak techniczny, jak i liryczny, natomiast niespełna miesiąc
temu Degreed wydał trzeci krążek zatytułowany Dead But Not Forgotten. Już teraz
część recenzentów określa go mianem dopełnienia trylogii, ichnią Pyromanią czy
też ichnim Slippery When Wet. Poważna sprawa!
Dead But Not Forgotten to aż 14
hardrockowych kawałków i 51 minut gnającej muzyki, nawet z pozoru spokojniejsze
kawałki nabierają rozpędu. Ogółem, za znaczną zaletę albumu należy uznać
nieszablonowość zawartych na nim kompozycji, objawiającą się przede wszystkim
ciągłym łamaniem rytmu przy zachowaniu melodyjności, która sprawia, że piosenki
wpadają w ucho, a melodie na długo pozostają w głowie.
W związku z powyższym całość
przybiera charakteru rocka komercyjnego, jednak nie chcę, by w tym wypadku
określenie to wybrzmiewało pejoratywnie. Nie jest to bowiem szwedzki Szymon
Wydra i Carpe Diem, czy też inne post idolowe popłuczyny rocka. Panowie z
Degreed w swej „radioprzyjazności” nie boją się eksperymentować i to słychać.
Na uwagę zasługują zwłaszcza nieustanne „potyczki” pomiędzy gitarzystą Danielem
Johanssonem a klawiszowcem Mickie Janssonem, które zdają się napędzać całą
formułę Dead But Not Forgotten… i trzeba przyznać, że te drapieżne riffy
gitarowe z atmosferycznymi brzmieniami syntezatora sprawdzają się znakomicie.
Trzeba przyznać, że perkusista Mats Ericsson również wyrobił się w porównaniu
do poprzednich albumów i jego gra jest czymś o wiele więcej, aniżeli tylko
wybijaniem rytmu.
Pomimo bardzo nowoczesnej i zbalansowanej
produkcji (tym bardziej imponującej, że wykonanej „chałupniczo” przez Matsa
Ericssona), muzykom udaje się także nawiązywać do brzmienia i twórczości
zespołów, które ukształtowały ich muzycznie. Oczywiście główną zasługę należy w
tym wypadku przypisać atmosferycznym klawiszom, tu i ówdzie trącącym zapaszkiem
lat ’80, jednak swoje piętno odciskają także liczne hymnowe zaśpiewy
charakterystyczne dla grup z pogranicza rocka stadionowego, czy wreszcie sam
wokal Robina Ericssona, który przywodzi mi na myśl największe hity Europe, Bon
Jovi, a z innej beczki trochę młodego Josepha Williamsa (ale możliwe, iż
sugeruję się zbliżonym wyglądem obu Panów).
Nie, nie zamierzam udawać, że
Degreed są jakimś objawieniem i raz na zawsze odmienią oblicze światowego rynku
muzycznego. Jednak niewątpliwie jest to kapela, która z każdym kolejnym albumem
rozpościera skrzydła i ma coraz więcej do powiedzenia oraz zaoferowania. Dead
But Not Forgotten bezproblemowo łyka się w całości, nie odczuwając przy tym
przesytu, ani znużenia. Jest moc, jest melodia, jest przemieszanie klasyki z
bardziej nowoczesnymi brzmieniami, są chóralne zaśpiewy. Dla każdego coś
miłego. Po raz kolejny przekonuję się, że Rock nie umrze wraz z odejściem
dinozaurów zaczynających kariery w latach ’60 i ‘70. Współczesny Rock postawił
bastion w Szwecji.
od lewej: Lenny Castro, David Paich, Jenny Douglas-Foote, Steve Lukather, David Hungate, Joseph Williams,
Mabvuto Carpenter, Steve Porcaro, Shannon Forrest
fot.: oficjalny profil FB zespołu
Miło jest widzieć muzyków, którzy
powracają do naszego pięknego kraju. Tymbardziej, gdy nie wracają po kilkunastu
latach, a już na następnej trasie. Toto chyba postanowiło się „odwdzięczyć” za
sukces DVD „35-th Anniversary Tour: Live in Poland” [RELACJA Z KONCERTU W ŁODZI] [RECENZJA DVD] (co zresztą nadmienił sam Steve Lukather) aż dwoma
koncertami w Polsce – 23 czerwca we wrocławskiej Hali Orbita oraz 24 czerwca na
warszawskim Torwarze. Od razu wiedziałem, że na którymś z tych występów muszę
się pojawić, los chciał, że wylądowałem w Stolicy. Z perspektywy oceniam to
jako bardzo dobry wybór :).
Od ostatniej wizyty w Polsce
minęły niemal równo dwa lata, nic więc dziwnego, że w Toto pojawiły się –
niemal tradycyjne – zmiany personalne. Niezmienny pozostał trzon
Lukather-Paich-Porcaro-Williams, ostał się także Mabvuto Carpenter. Zespół
opuścili natomiast Nathan East, Simon Phillips (obaj w celu poszukiwania nowych
wrażeń w ramach solowych karier) oraz Amy Keys. Jednak tym razem ich
substytutami stali się muzycy, którzy z rodziną Toto mają bardzo wiele
wspólnego. Easta zmienił oryginalny basista grupy – David Hungate – który ostatnio
u boku kolegów grał w 1982 r., Keys została zastąpiona przez Jenny
Douglas-Foote (dawniej Douglas-McRae), wokalistkę towarzyszącą Lukatherowi i
spółce z mniejszymi bądź większymi przerwami od 1990 r. Na scenę powrócił
również – po trwającej niemal 30 lat przerwie – Fidel Lenny Castro na
instrumentach perkusyjnych (i jakże cenny to dodatek, wow! Nie sądziłem, że „przeszkadzajki”
mogą zrobić aż taką różnicę). Jedynym „świeżakiem” w składzie jest Shannon
Forrest – solidny bębniarz, ale zabrakło mi u niego trochę więcej finezji –
zastępujący na perkusji Keitha Carlocka, który zastąpił Simona Phillipsa
zastępującego Jeffa Porcaro ;). Także, jak już wspomniałem, wszystko zostaje w
rodzinie i skład jest chyba najbardziej „totowy”, jaki obecnie może być. To
bardzo dobrze.
Oprócz zmian personalnych
nastąpiły także dość spore roszady setlistowe. Miło jest widzieć działający
wiele lat zespół, któremu jeszcze chce się pogrzebać w swoim katalogów i oprócz
grania obowiązkowych hitów (w tym wypadku oczywiście Hold the Line, Africa,
Rosanna, Pamela oraz I Won’t Hold You Back) potrafi odkurzyć dawno
niewykonywany przebój, czy nawet bardziej zapomnianą piosenkę. Ponadto Toto
zdaje się rozumieć fakt, iż nazywając trasę „XIV Tour” wypadałoby jednak zagrać
więcej niż jeden utwór z albumu XIV [RECENZJA ALBUMU] (to przytyk do Pana,
Panie Cooper!). Na Torwarze
były to cztery kawałki – Running Out of Time, Burn, Great Expectations i Orphan.
Wprawdzie poza Burn żaden z wykonanych numerów nie należy do moich
faworytów na najnowszym krążków, ale… może to i nawet lepiej, Great
Expectations wydawał mi się niemożliwy do poprawnego wykonania na żywo, a
wywołał opad szczęki, z kolei Orphan pozwolił zabłysnąć Mabvuto Carpenterowi,
który przed dwoma laty wydawał mi się zbędnym dodatkiem do zespołu, podejście
to zdecydowanie się zmieniło (to jak Carpenter wczuwał się w muzykę i cieszył
każdym dźwiękiem było bezcennym widokiem).
W ramach odkurzonych i
zapomnianych utworów, zespół uraczył widzów takimi kompozycjami jak: Stranger
in Town, ciepłą balladą w wykonaniu Steve’a Porcaro Takin’ It Back (o ile się
nie mylę – po raz pierwszy na żywo!), sztandarowym klasykiem ery Kimball II –
Caught in the Balance, wzruszającym The Road Goes On, klimatycznym Georgy
Porgy. Znalazło się nawet
miejsce dla Without Your Love i fragmentu Can You Hear What I’m Saying. Osobiście
najbardziej ciekawiły mnie Stranger in Town oraz Caught in the Balance. Ten
pierwszy ze względu na fakt, iż zdaniem Lukathera jest to najgorzej
zaaranżowany studyjny kawałek Toto – trudno się z tym nie zgodzić – zatem byłem
bardzo ciekawy, jak zabrzmi na żywo (fantastycznie, praca basu wbiła mnie w
ziemię). Z kolei, jak już wspomniałem, Caught in the Balance „należał” do
Kimballa i był perłą w koronie koncertów trasy Livefields, zdecydowanie mniej
trasy Falling in Between Live, gdzie posiłkowanie się playbackiem było aż
nazbyt ewidentnie. Nie byłem przekonany czy Joseph Williams będzie w stanie
udźwignąć tak trudny kawałek i zaśpiewać go z odpowiednim pazurem. Nie dość, że
poradził sobie nad wyraz dobrze, to jeszcze zespół udowodnił, iż można ten
utwór wykonywać bez playbacku…
Natomiast zupełnie nie spodziewałem
się obecności Georgy Porgy, który w Warszawie zagrano po raz pierwszy podczas
trasy (i póki co ostatni, więc możemy czuć się wyróżnieni :)). Zatem zespół
pokombinował z setlistą również w trakcie trwania tournée – to baaardzo miłe.
Ostatecznie występ na Torwarze różnił się od tego we Wrocławiu aż trzema
kawałkami! (Georgy Porgy za
Never Enough, Caught in the Balance za Holy War oraz The Muse/White Sister za
On the Run/Child’s Anthem/Goodbye Elenore – osobiście absolutnie nie narzekam na
te zamiany). Również dawno niesłyszane The Road Goes On także
pozostawiło mnie pod silnym wrażeniem, chociaż tutaj pewnie swoje zrobiła
niestety aż poczwórna dedykacja dla zmarłych byłych członków zespołu – do tradycyjnej
dedykacji dla Jeffa Porcaro (perkusja 1977 – 92, zm. 1992) dołączyli Paulette
Brown (chórki 1985 – 87, zm. 1998), Fergie Frederiksen (wokal 1984 – 85, zm.
2014) oraz Mike Porcaro (bas), który w marcu tego roku przegrał walkę z ALS. Koncert
zwieńczyła zaś nieśmiertelna Africa, którą w tym sezonie wzbogaciło rozbudowane
solo Fidela Lenny’ego Castro, z kolei w zabawie wokalnej w rolę Nathana
Easta wcielił się Joseph Williams i wyszło mu… średnio. To trochę tak, jak z
białoskórymi raperami – niewielu potrafi ;).
Zupełnie inna była również
atmosfera koncertu i o ile fantastycznie było uczestniczyć w wielkiej,
bombastycznej, pełnej świateł produkcji DVD z okazji 35-lecia grupy, to równie
przyjemnym doznaniem był intymny (i nie chodzi tu o dość kiepską frekwencję) i
w pełni wyluzowany występ w Warszawie. Pojawiły się akcenty żartobliwego
zapowiadania muzyków, strzelanie min (zwłaszcza na linii Lukather-Castro i
Lukather-Porcaro), a już samego siebie przeszedł David Paich, „skradając się”
podczas Stranger in Town oraz szalejąc w Orphan, czy też „falujący” Lukather
zawsze wtedy, gdy akurat nie musiał zajmować się gitarą. Wydaje mi się zresztą,
iż Luke czerpie obecnie największą frajdę z występowania. Z kolei biedny Dave
Hungate, niczym klasyczny basista, w zasadzie cały czas stał w jednym miejscu.
Wprawdzie grał wspaniale, ale widać, że nie jest zwierzem scenicznym i trochę
przestaje dziwić decyzja o opuszczeniu grupy po olbrzymim sukcesie Toto IV. Z
innej beczki, ale nadal w ramach atmosfery – o wiele bardziej niż w Łodzi
przypadła mi do gustu gra świateł, zwłaszcza wygaszenia sceny i stosowanie lamp
punktowych podczas licznych tamtego wieczoru popisów solowych.
Zaprawdę powiadam Wam, że miło
było zobaczyć znowu Totosów na żywo. Pełnych energii, wyluzowanych,
uśmiechniętych, a jednocześnie z w pełni profesjonalnym podejściem do
wykonywanego fachu. Przy okazji nie popadli w rutynę – kilka starych hitów
odkurzono, zaprezentowano nowe utwory… cóż, tak to powinno wyglądać. Myślę, że
jeśli jeszcze do nas zawitają, to nie będę się ani chwili wahał nad tym, czy
wybrać się na ich koncert. I Wy też się nie wahajcie – tęskniący za Bobem
Kimballem sceptycy.
David Paich – instrumenty klawiszowe, wokal, instrumenty taboretowe ;)
Steve Porcaro – instrumenty klawiszowe, wokal
David Hungate – gitara basowa
Joseph Williams –
wokal, air guitar ;)
Shannon Forrest –
perkusja
Fidel Lenny Castro – instrumenty perkusyjne
Mabvuto Carpenter –
chór
Jenny Douglas-Foote –
chór
Setlista:
Intro
Running Out of Time
I'll Supply the Love
Burn
Stranger in Town
I Won't Hold You Back
Hold the Line
Porcaro’s Solo/Takin'
It Back
Georgy Porgy
Paich’s Solo
Pamela
Great
Expectations/Can You Hear What I’m Saying/Great Expectations (reprise)
Without Your Love
Little Wing Solo
(Luke)
Caught in the Balance
The Road Goes On
Orphan
Rosanna
---
The Muse
White Sister
Africa
PS: Wielkie podziękowania dla kapituły konkursowej CityFun24 za
docenienie mojego peanu na cześć Steve’a Lukathera i obdarowanie mnie biletem, który w dodatku okazał
się być biletem na Golden Circle <3. Dziękuję, drogę pod samą barierkę
znalazłem samodzielnie ;).
PS2: Koncert Toto stał się również wielkim wydarzeniem dla składu
redakcji Queen Poland [NAJWIĘKSZA POLSKA STRONA O ZESPOLE], której piękniejsza
1/3 miała szansę spotkać się po raz pierwszy w tzw. realu z najbrzydszą 1/3.
Także wielką zagadkę stanowi dla nas już jedynie Ojciec Założyciel ;). Dziękuję
Aleksandro za wspólnie spędzony czas i opiekę, cieszę się też, że Luke i spółka
przypadli Ci do gustu.
Gdyby jeszcze nie tak dawno temu – fakt, można już pisać o latach, ale jednak – ktoś powiedział mi, że nadejdzie czas, że będę zachwycał się współczesnymi zespołami, mało tego, że będę tolerował inne żeńskie wokale, niż Marie Fredriksson, Annie Lennox, Tina Turner i Małgorzata Ostrowska (cóż za zestaw) i że jeszcze będę tłukł się na te zespoły do „znienawidzonej Warszawy”… to pewnie określiłbym takie teorie mianem mało prawdopodobnych. Tymczasem dokładnie tak się stało: pojechałem specjalnie do Warszawy (no co, w porównaniu do Dekompresji – spoczywaj w pokoju – to bardzo daleko), by krzewić swą miłość do Blues Pills z Elin Larsson na wokalu, zakochać się w Spiders, gdzie za mikrofonem stoi kolejna urocza szwedka Ann-Sofie Hoyles i… wypić piwo przy rodzimym Ampacity ;).
W dodatku okazało się, że był to jeden z przedniejszych koncertów, na których w ostatnim czasie byłem. Być może to kwestia fantastycznej organizacji zapewnionej przez Progresję, gdzie było mi dane gościć po raz pierwszy (o dziwo da się ustalić godziny poszczególnych występów tak, by wszystko odbyło się punktualnie i przy okazji poprzedni muzycy zdążyli spokojnie opuścić scenę, a kolejni artyści się na niej ustawić i dostroić), być może swoje zrobił dość spory tłum widzosłuchaczy, którego jednak się nie spodziewałem, mimo wciąż rosnącej popularności głównej gwiazdy wieczoru, jestem natomiast pewien, iż swoje zrobiła fantastyczna muzyka.
AMPACITY
fot.: Rafał Chomik, oficjalny profil Ampacity na FB
Cóż, taktyka „zagrajmy w pół godziny dwa utwory” jakoś nigdy do mnie nie przemawiała, stąd też moja relatywna obojętność względem polskiej grupy grającej psychodelicznego rocka z domieszką atmosferycznych, kosmicznych dźwięków (nie mylić z The Cosmos Rocks!). W dodatku rocka instrumentalnego, który jakoś zawsze mniej mi pasował, aniżeli muzyka okraszona wokalem. Nie oznacza to jednak, iż Ampacity uważam za jakieś nieporozumienie. Ich twórczość zwyczajnie jest dość trudna w odbiorze, zatem nie bez znaczenia jest fakt, że dwie – jak się okazało nowe – kompozycje, które Panowie zaprezentowali w Progresji były pierwszymi, jakie w ogóle było mi dane usłyszeć w wykonaniu tej grupy. Kto wie, może za jakiś czas będę szalał za Ampacity? Niemniej, żeby nie było, iż tylko marudzę – wielki plus za naprawdę imponującą grę świateł, chyba pierwszy raz widziałem tak profesjonalną robotę u zespołu tego kalibru. Czapki z głów!
Skład: Jan "Dziablas" Galbas - gitara Piotr "Pacior" Paciorkowski - gitara Sebastian Sawicz - perkusja Wojtek Lacki - gitara basowa Marek Kostecki - instrumenty klawiszowe
SPIDERS
fot.: Josefine Larsson, wearespiders.com
O szwedzkich „Pajakach” nie wiedziałem zbyt wiele. Ot, kiedyś coś przeczytałem na blogu Bizona (bo gdzież indziej w Polsce by o nich napisali? ;)), usłyszałem być może jeden czy dwa kawałki i w zasadzie tyle. W Progresji wbili mnie w podłoże. Wrażenie spotęgował pewnie fakt, że „nauczono” mnie, że po supporcie raczej nie powinno się zbyt wiele spodziewać. Inna sprawa, że dzięki polityce dla Polaków-Cebulaków, którzy powinni się cieszyć, że przyjeżdżają do nich gwiazdy i grzecznie słuchać przed ich występami muzyki z magnetofonu, nie pamiętam już, kiedy ostatnio miałem okazję usłyszeć support. Tak czy inaczej, powstały w 2010 r. zespół Spiders, obecnie promujący swój drugi album – Shake Electric – uraczył wszystkich zebranych dawką bezpośredniego, przebojowego, pozbawionego zbędnych szlifów hard rocka. W dodatku tak energicznej osoby, jak Ann-Sofie Hoyles można ze świecą szukać. Nie tylko szalała i wiła się po całej scenie, ale także zdarzało jej się sięgać po gitarę, harmonijkę ustną czy marakasy. Chociaż z drugiej strony to kompozycje, w których gitarzyści udzielali się w chórkach – Control i Give Up the Fight – zapadły mi z niewyjaśnionego powodu najbardziej w pamięci. Swoją drogą, pomimo całej odmienności stylistycznej, która dzieli Spiders i Blues Pills… to jednak jakoś czuło się ten wspólny mianownik między oboma zespołami (z perspektywy czasu – zwłaszcza, gdy słucham pająkowego Hard Times, którego niestety nie było nam dane usłyszeć na żywo, to słyszę echa "Piguł"). Skład: Ann-Sofie Hoyles – wokal, gitara, harmonijka ustna, marakasy, bycie-wszędzie-pełno John Hoyles – gitara Olle Griphammar – gitara basowa Ricard Harryson – perkusja
Setlista (choć za jej poprawność nie dam sobie paznokcia uciąć): Hang Man High Society Control Mad Dog Hard Times Only Your Skin Give Up the Fight Rules of the Game Shake Electric Fraction War of the World
BLUES PILLS
fot.: bluespills.com
Kiedy usłyszałem studyjną płytę Blues Pills, to byłem oczarowany (choć niektóre utwory lepiej wypadały im na EP-kach, a Jupiter nie ma połowy mocy jego szwedzkojęzycznego odpowiednika Bliss :P). Jednak koncertowy album Blues Pills Live zwyczajnie zwalił mnie z nóg i ostatecznie przekonał, że warto ruszyć się z domu. Wrażenia rzeczywiście okazały się być niesamowite. Bardzo cieszy fakt, iż zespół podczas koncertów nie odgrywa nuta w nutę tego, co zarejestrował w studiu. Dzięki temu, pomimo, iż 80 % setlisty stanowią utwory z debiutanckiego krążka (pozostałe to kawałki z EP-ek i jedna nowość), to całość zyskuje zupełnie nowej jakości, jest bardziej rozbudowana i drapieżna. Dopełnienie opadu szczęki zagwarantowały Little Sun i Devil Man. Zwłaszcza ten drugi mnie zachwycił, nie tylko ze względu na fantastyczny klimat oraz wokal Elin, ale także ze względu na chóralne odśpiewanie go przez zgromadzoną publiczność. Powiem szczerze, że tego się zupełnie nie spodziewałem. Mnóstwo pozytywnej energii, choć niestety tylko przez nieco ponad godzinę, co sprawia, że nabrałem tylko wilczego apetytu. Sam niestety nie dotrę na kolejny występ Blues Pills w Polsce (12 lipca, klub Alibi, Wrocław), natomiast polecam wyprawę każdemu fanowi DOBREJ (;)) muzyki.
Skład: Elin Larsson – wokal, marakasy Dorian Sorriaux – gitara Zack Anderson – gitara basowa André Kvarnström – perkusja Setlista: High Class Woman Ain't No Change Astralplane Dig In Bliss No Hope Left for Me The Time Is Now Little Sun Elements and Things Black Smoke Yet to Find Devil Man Cóż tu więcej pisać. Środowy wieczór 17 czerwca 2015 r. spędzony w warszawskiej Progresji stanowi niepowtarzalny dowód na to, że nie należy zamykać się na młode zespoły, które nawiązując do klasycznego rocka niosą ze sobą także powiew świeżości. Warto też zauważyć, że te kapele już podbijają serca fanów na całym świecie, a niedługo staną się gwiazdami pełną gębą. Innymi słowy – warto! Z niemiłych incydentów wspomnę tylko, że dowiedziałem się, iż nie umiem się bawić na koncercie, gdyż będąc pod sceną nie brałem udziału w pogo, zabierając tylko przestrzeń życiową „prawdziwej rockowej publiczności”… No cóż, aż szkoda, że nie zrobiliście ściany śmierci, nie? PS: Pan od „pokaż cycki” też się wspaniale popisał, na szczęście nikt tego nie podchwycił, a delikwent został wręcz zgaszony przez współuczestników widowiska. Prawidłowo. GALERYJA ZDJĘCIOWA BIZONA: http://muzycznyzbawicielswiata.blogspot.com/2015/06/blues-pills-support-spiders-ampacity.html