Najnowszy, czternasty
(zaskoczeni?) studyjny album Toto jest ze wszech miar wyjątkowym i to zarówno z
powodów muzycznych, jak i stricte biznesowych. Zacząć należy od tego, iż jest
to krążek, który miał nigdy nie powstać. Jednak ku zaskoczeniu muzyków, Toto
było winne Frontiers Records jeszcze jeden album. Lukather i spółka postanowili
w związku z tym wypełnić to zobowiązanie oraz przy okazji zrobić to z rozmachem
(trasy z Josephem Williamsem i ogólny zachwyt nad jego formą wokalną ewidentnie
tchnął w zespół nowe pokłady energii). Oprócz dobrze znanych, nowszych i
starszych współpracowników Toto (Lenny Castro, Amy Keys, Mabvuto Carpenter), w
nagraniach wzięli udział m.in. skrzypek Martin Tillman czy Michael McDonald,
przyjaciel zespołu i – jak to zdradził Luke – główny kandydat na zostanie
wokalistą grupy w początkach jej kariery, który niestety w tamtym czasie na
stałe dołączył do The Doobie Brothers. Cudownym pomysłem było uhonorowanie
basisty Mike’a Porcaro, poprzez zaproszenie do gry na tym instrumencie kilku
wspaniałych muzyków – oryginalnego basistę Toto Dave’a Hungate’a, Lelanda
Sklara (zastąpił Mike’a Porcaro podczas trasy koncertowej 2007 r., gdy choroba
uniemożliwiła temu pierwszemu dalsze występy), młodą-zdolną Tal Wilkenfeld (brała udział m.in. w sesjach nagraniowych do Transition –
najnowszego solowego albumu Lukathera) oraz Tima Lefebvre. W trzech kawałkach
nawet Luke chwycił za bas. Ten piękny hołd z pewnością uzyskał zupełnie nowy
wymiar po niedawnej smutnej informacji o śmierci Mike’a Porcaro (15 marca 2015
r. muzyk przegrał walkę ze stwardnieniem zanikowym bocznym). Ostatnim elementem,
który stanowi absolutną nowość, jest zmiana perkusisty po 22 latach. Simon
Phillips, który zastąpił zmarłego w 1992 r. postanowił odejść po 35-rocznicowej
trasie Toto, by wreszcie w spokoju poświęcić się własnym projektom. Jego
miejsce zajął Keith Carlock i trzeba przyznać, że bardzo dobrze sobie poradził
(niektórzy twierdzą nawet, że w przeciwieństwie do Simona, Keithowi
stylistycznie bliżej jest do Jeffa).
fot.: planetrock.com
Steve Lukather i David Paich z
dumą mówią, że XIV jest prawdziwym następcą „Toto IV” – ich najbardziej
utytułowanego i hołubionego albumu. Osobiście nie zgadzam się z tym poglądem (o
tym za chwilę), aczkolwiek bez wątpienia można odszukać kilka smaczków
łączących oba albumy. Przede wszystkim, mamy do czynienia z wielkim powrotem
Davida Hungate’a i tu łącznik jest idealny, gdyż IV był jak do tej pory
ostatnim albumem Toto, w który zaangażował się basista (tak, Mike Porcaro
jedynie wystąpił w teledyskach). Na XIV można go usłyszeć w trzech utworach
(21st Century Blues, The Little Things, Chinatown) i trzeba przyznać – facet ma
niesamowity feeling. Drugi, nieco mniej sensacyjny, ale chyba równie
niespodziewany comeback zaliczył Tom Scott – w przeszłości saksofon w Rosanna i
Lovers in the Night, obecnie w 21st Century Blues oraz Chinatown. Z klasycznego
personelu wspomagającego pojawił się także Lenny Castro, który przez lata miał
niebagatelny wpływ na brzmienie zespołu. Kolejne rzucające się w oczy
nawiązanie do albumu z 1982 r. to powrót za mikrofon Steve’a Porcaro w intymnym
oraz optymistycznym utworze z pogranicza pop i R’n’B – The Little Things.
Jednak dla mnie najnowszy album
Toto ma zdecydowanie więcej wspólnego ze swoim bezpośrednim poprzednikiem –
Falling In Between – oraz płytą, która pierwotnie miała być godnym następcą „czwórki”,
czyli The Seventh One. Gdzieniegdzie słyszę też nawiązania do Mindfields.
Wydaje mi się, że ogólna struktura i ciężar utworów jest tożsamy z tymi na FIB
(nawet powtórzono motyw z trzema głównymi wokalistami), ewidentnie słychać to
progresywne brzmienie, łamanie rytmu oraz zmiany tempa, jednak całościowo XIV
ma w sobie więcej przebojowości, która z kolei jest cechą charakterystyczną
„siódemki”.
Cóż mogę napisać o samych
utworach? W przeważającej mierze są solidne, cieszy mnie również, iż zespół zdecydował
się poruszyć współczesne i trudne tematy (zwłaszcza w Holy War i Orphan) – miła
odmiana po tych wszystkich Rosannach, Pamelach, Annach i Conchitach ;). Niemniej
jednak wydaje mi się, że sympatyka Toto i tak nie będą w stanie jakoś
specjalnie zaskoczyć. Chyba największą niespodzianką jest 21st Century Blues,
który raczej spodziewałbym się usłyszeć na którejś z solowych płyt Lukathera,
aniżeli na krążku Toto. Nic zatem dziwnego, że to właśnie gitarzysta przejął
także rolę wokalisty w tym utworze. Efekt jest naprawdę bardzo dobry,
naturalnie jeśli jest się fanem nieco bardziej blues rockowych brzmień.
Zdecydowanie na plus wyróżniają się także Unknown Soldier (For Jeffrey) oraz
Chinatown. Ten pierwszy to nastrojowy, zbudowany wokół gitary akustycznej, zaśpiewany
przez Lukathera hołd dla zmarłego przyjaciela (choć przesłanie jest ewidentnie
uniwersalne). Drugi to klimatyczny kawałek niemal natychmiast przywodzący na
myśl Georgy Porgy, w którym wokalnie przeplatają się Paich, Williams i Lukather
(w tle podśpiewuje Michael McDonald). Z kolei najciekawszą pozycją na płycie
wydaje mi się wieńczący europejskie wydanie Great Expectations. Jest to
najbardziej nieszablonowa, progowa i połamana kompozycja na całej „czternastce”
(odpowiednik Better World z Mindfields). Ponownie w roli wokalistów występują Paich,
Lukather oraz Williams. Niemniej jednak moim zdecydowanym faworytem jest Burn,
które od pierwszego przesłuchania brzmi dla mnie jak klasyczne Toto –
wkręcający się w głowę motyw na klawiszach oraz wzniosły refren z doskonale
brzmiącą perkusją. Pozostałe kompozycje są zwyczajnie dobre, z ewentualnie
bardzo dobrymi momentami. Jedynie Fortune i Running Out of Time nie zapadają mi
w pamięci, zaś cudowny potencjał All the Tears That Shine został zrujnowany
przez zbyt nowoczesne elektroniczne brzmienie oraz masakrycznie przetworzony
wokal Davida Paicha (ci, którzy mieli okazję słyszeć studyjną wersję Say It’s
Not True Queen + Paul Rodgers wiedzą, o co mi chodzi… Tyle, że tam nie było
nawet potencjału xD).
Skoro już o tym mowa, to względem
XIV kieruję jeden poważny zarzut, jakim jest… właśnie produkcja. CJ Vanston
świetnie okiełznał dźwięk na niedawnym wydawnictwie koncertowym z okazji
35-lecia zespołu, przy albumie studyjnym nie jest już tak fantastycznie.
Wprawdzie zarzut zbytniej kompresji, który cisnął się na uszy przy słuchaniu
materiałów udostępnionych przez zespół na YouTube okazał się być nieaktualny w
przypadku albumu, jednak wrażenie „przeprodukowania” pozostaje. Cierpią na tym
zwłaszcza wokale, które zdają się być schowane gdzieś w miksie. Zastanawia też
namiętne przepuszczanie śpiewu zwłaszcza Paicha i Lukathera, ale także
Williamsa przez różne filtry i efekty. Cóż, pewnie miało być nowocześnie, ale
jednak trochę te zabiegi drażnią… chociaż mam wrażenie, że w przypadku Davida i
Steve’a zostały zastosowane nieprzypadkowo… Tak czy inaczej, o wiele bardziej
przypadła mi do gustu produkcja na Falling In Between, za którą odpowiedzialny
był Simon Phillips.
Nie ma co się oszukiwać – to nie
jest najlepsza płyta Toto, jaka ujrzała światło dziennie. Zdecydowanie nie jest
także najgorszą. Zresztą ciężko oczekiwać, by działająca ponad 35 lat grupa,
wydając premierowy materiał po prawie dziesięcioletniej przerwie, nagrała coś,
co miałoby zmienić oblicze muzyki. Dość napisać, że Toto XIV należy uznać za
godnego następcę Falling In Between, który całkiem zręcznie łączy nowoczesne
wcielenie zespołu z jego klasycznym brzmieniem. Poza tym, podczas słuchania
tego krążka uśmiech sam pojawił mi się na twarzy i nie zniknął aż do samego
końca albumu. Powód tego stanu rzeczy jest bardzo prosty – po prostu czuć wielką radość, jaką mieli
muzycy nagrywając ten niespodziewany przez nikogo (z nimi włącznie) materiał.
Poza tym świetnie jest słyszeć Josepha w tak doskonałej formie jak 30 lat temu…
Aż dziw, że to dopiero trzeci studyjny krążek Toto z Williamsem na wokalu.
PS: Jednak jest mi szkoda
Bobby’ego Kimballa, który przyznał na swoim fejsbuczku, że czułby się
zaszczycony, gdyby zespół zaprosił go do współpracy przy XIV, choćby na podobnych
zasadach, na jakich Joseph Williams udzielił się na Falling In Between.
Niestety, taka propozycja nie została wystosowana. Szkoda, chociaż wiem, że
między Kimballem a Lukatherem nie układa się najlepiej oraz iż Bobby generalnie
już ledwo śpiewa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz