31 marca 2012

Szacunek ludzi ulicy - Oh, Freddie would love it!




Chciałoby się rzec, że Queen jest marką samą w sobie, jest nazwą i muzyką kojarzoną na całym świecie. Któż nie zna We Will Rock You i We Are The Champions? Niestety ostatnio (od dobrych 2-3 lat) nachodzą mnie wizje takich wypowiedzi:



- Ty, stary słyszałeś We Are The Champions?
- No ba, Crazy Frog świetnie to wymyślił

- Ale fajna piosenka w reklamie Pepsi!

Czy w końcu:

- Adam Lambert i jego Bohemian Rhapsody wymiatają

Wypowiedzi jak się wydaje o tyleż nietrafnych, co uzasadnionych, a to za sprawą polityki Briana „Kudłatego” Maya i Rogera „Głuchego” Taylora. Otóż panowie po roku 1997, kiedy to ukazał się utwór No-One But You (Only The Good Die Young) i gdy John Deacon wystąpił z Queen po raz ostatni, dość skutecznie szargają dobre imię zespołu. Prześledźmy wspólnie dorobek artystyczny panów Maya i Taylora w latach 2000 – 2012 (okrojony o występy telewizyjne i różnego rodzaju Hall of Fame, których było mnóstwo). Zapnijcie pasy, bo już zaczynamy mocnym uderzeniem:

1. 2000 – Queen + 5ive – We Will Rock You 
- czyli urocza kolaboracja z boybandem. Twór utworzony z inicjatywy znanego na całym świecie łowcy antytalentów – Simona Cowella, miał zapewne zyskać na kolaboracji z gwiazdami rocka. Oczywiście zyskał – singiel z odświeżonym We Will Rock You dotarł do pierwszego miejsca list przebojów, zaś podczas BRIT Awards (gdzie zespołowi – tu pomijam toczące się dysputy nad tym, czy boyband zasługuje na miano zespołu – towarzyszyli muzycy Queen) zgarnęli nagrodę za  Best Pop Act. Co natomiast zyskał Queen? Zapewne intencją Briana i Rogera było przypomnienie się fanom, pytanie brzmi – dlaczego w taki właśnie sposób? Nie mam pojęcia. Aha, żebyście nie myśleli sobie, że nasi dziadkowie wypromowali gwiazdy muzyki – 5ive rozpadli się niespełna rok po szumie związanym z WWRY, wracając na krótko w latach 2006-07. Zastanawiałem się, czy zaprezentować Wam wersję livei, czy teledysk do wersji studyjnej. W końcu postawiłem na wideoklip – występ na BRIT Awards i tak był z playbacku, za to w klipie Brian i Roger są bardzo fajnie zaprezentowani na ścianach wieżowców. Watch your back, we got Queen on this track! Jezu…


2. 2001 – Queen + Robbie Williams – We Are The Champions (A Knights Tale)
- muzyka Queen pojawiała się w filmach nader często. Jednak przy Obłędnym Rycerzu postanowiono nagrać odświeżoną wersję z Robbiem Williamsem. Cóż… nowoczesna aranżacja i wokal niespecjalnie spodobały się fanom, John Deacon również nie był zachwycony, czemu ośmielił się dać wyraz na łamach prasy. Mnie wspomniana wersja również się nie podoba, ale muszę przyznać, że teledysk jest całkiem pomysłowy i aż żal, że nie ma w nim staruszków z Queen.


3. 2002 – We Will Rock You – Super fantastic musical!
- tutaj chyba nie mogę się przyczepić, zwłaszcza, że samego musicalu, poza audience recording mizernej jakości, nie widziałem. Słyszałem za to niektóre utwory z niego pochodzące zwłaszcza, że Brian (przede wszystkim) i Roger uwielbiają po dziś dzień występować gościnnie z różnej nacji obsadami. No i tu już mogę stwierdzić, że rockowo raczej nie jest. Niemniej pieniążków spływa dużo, nagrody są, publiczności się podoba, więc gra gitara. Zapomniałbym o tym, jak bardzo intrygująca i nieszablonowa jest fabuła spektaklu – gdzieś w przyszłości, korporacja Globalsoft wysyła masom muzykę generowaną przez komputery. Śpiew, gra na instrumentach i inne formy ekspresji są zakazane. Grupa młodych buntowników postanawia jednak odnaleźć starodawne teksty traktujące o muzyce. Znajdują również instrumenty, postanawiają wyzwolić świat! Cóż za nowatorski pomysł, nieprawdaż? ;)  



4. 2002 - Queen’s Day
- czyli występ zespołu podczas darmowego koncertu z okazji urodzin holenderskiej królowej Beatrix (wprawdzie królowa Beatrix urodziła się w styczniu, jednak Holendrzy zawsze świętowali dzień królowej na powietrzu. Stąd przeniesienie imprezy na 30. kwietnia, czyli dzień koronacji monarchini). Dość jarmarcznie i bez wigoru ze strony muzyków. Zaproszeni goście (Patti Russo, Trijntje Oosterhuis) również nie zachwycili. W dodatku Brian nie mógł się powstrzymać, by nie zabrać w podróż do Holandii chórzystek – Susie Webb i Zoe Nicholas. Materiał dla zatwardziałych kolekcjonerów.

 
5. 2003 – Pavarotti & Friends oraz 46664
- oba przedsięwzięcia charytatywne, więc udział dziadków się chwali. Podczas pierwszego Queen wsparł sam Luciano Pavarotti (wykonując z Brianem Too Much Love Will Kill You) oraz Zucchero (w We Are The Champions). Szału nie było, ale tez niespecjalny festyn. Natomiast 46664 warto odnotować ze względu na premierę trzech kawałków napisanych przez muzyków Queen – Invincible Hope, 46664 – The Call oraz sławnego Say It’s Not True, które przez wielu przeciwników projektu Queen + Paul Rodgers uważa za jedyną pieśń, która brzmi jak Queen. Jakby ktoś mnie chciał zapytać o zdanie – dla mnie to tani wyciskacz łez.


6. 2004 – Reklama Pepsi
- czyli We Will Rock You w wykonaniu gladiatorek – Pink, Beyonce i Britney Spears, z boskim Enrique w roli Cezara i Brianem oraz Rogerem siedzącymi na trybunach wśród plebsu. Pełna wersja reklamy trwała aż 3 minuty, po co? Tego nie wie nikt. Artystycznie nie powaliło i znów dziadkom wstydu przysporzyło. Zdaniem Taylora przedsięwzięcie było pomysłem gitarzysty. Ten ostatni zaś bezczelnie wymigiwał się od całego zajścia żartując, że Roger nie miał pieniędzy…

 
7. 2004 – 2009 – Queen + Paul Rodgers

- czyli nutka rocka w dekadzie festynu. Panowie zagrali wspólnie na żywo po raz pierwszy podczas UK Hall of Fame w 2004 r. (Brian wcześniej kilkukrotnie towarzyszył Rodgersowi podczas różnych wystąpień, zaś wszyscy trzej współpracowali przy nagrywaniu charytatywnego singla Smoke on the Water w 1989 r.) wykonując We Will Rock You, We Are The Champions i All Right Now. Uznali iż między nimi była niesamowita chemia i trzeba to wykorzystać ruszając w trasę koncertową. Pomysł zdaniem niektórych bardzo zacny, zdaniem innych tragiczny, bo to szarganie pamięci Freddiego, a Brian i Roger przecież mogą śpiewać sami. No i bez Johna to nie to samo… i nie można używać nazwy Queen, jeśli nie koncertuje się z Mercurym na telebimie i bez basisty, skoro Deacon nie chce grać. Szczęśliwie Brian i Roger mieli na to radę – Freddie śpiewał z telebimu Bohemian Rhapsody ;). Zanim jednak do tego doszło, cały (przynajmniej polski) światek Queen zasiadł przed Internetami, żeby obejrzeć urywki przedtrasowego koncertu grupy podczas 46664 w 2005 r. Nie ukrywajmy, że nie było rewelacyjnie – Paul nie znał tekstu do Tie Your Mother Down, urocza Katie Melua  przesłodziła Too Much Love Will Kill You, a chór głodujących murzyniątek nie mógł nie zepsuć WWRY i WATC. Niemniej – Paul miał jeszcze troszkę czasu na naukę, a resztę głównie popsuli goście. Muzycznie było pięknie.

Podsumowaniem trasy 2005/06 były wydawnictwa Return of the Champions i Super Live in Japan (ten drugi oczywiście z lepszą set listą). Zaprawdę powiadam Wam – Paul Rodgers śpiewać potrafi, ma swój styl i Freddiego nie udaje. Miło też było usłyszeć jego największe hiciory z udziałem Red Special (podobno Brian i Roger postulowali o podzielenie set listy po równo na piosenki Queen oraz Free/Bad Company, ale wokalista się nie zgodził).
Kolejny świetny news głosił – nagrywamy studyjny album. Wow, premierowy materiał od przeszło 10 lat… Co prawda efekt końcowy nie był aż tak ekscytujący – parę fajnych rockerów, parę totalnych nieporozumień, a to co najlepsze napisał Rodgers… pięknie. Oczywiście po wydaniu albumu pora była na ruszenie w trasę. Szczęśliwie miałem okazję w niej uczestniczyć i pomimo świadomości niedociągnięć muzyków – byłem oczarowany i przez półtorej godziny nieważne było, że set niezmienny i nie taki, że We Believe i Say It’s Not True i że nie wskrzesili Freddiego… Zapisem z trasy jest DVD – Live in Ukraine, którego okładka rzeczywiście przywodzi na myśl ruskich ze stadionu. Poza tym kto wydaje pierwszy koncert, gdy muzycy nie są zbyt zaprawienie w bojach i wszystko jest dość niemrawe (ze zręcznie łataną publicznością na czele)?
W końcu nadszedł rok 2009 i Paul powiedział do widzenia, ale zaznaczył, że chętnie okazyjnie wróci. Oficjalnie, jak zwykle w przypadku Rodgersa, ten projekt z założenia miał trwać tak krótko. Nieoficjalnie – Rodgers chciał sięgać po mniej znane utwory Queen, a Brian chciał klaskania przy Radio Ga Ga.  

 
8. Brian May + Kerry Ellis
- tutaj krótko – wielkim fanem nie jestem, ale traktuję to jako osobny projekt Maya i mimo wszystko jeden z bardziej udanych. Musicalowo, orkiestrowo… może nie jest to najlepsze wykorzystanie Red Special, ale jednak ma wartość artystyczną


9. Queen + Adam Lambert

- nawet nie chcę się rozpisywać. Najpierw się nim zachwycili podczas American Idol. Potem zaprosili go do występu podczas EMA w Belfaście. Aż w końcu pełni radości i podniecenia stwierdzili, że wystąpią z nim w Moskwie i podczas Sonisphere i że Freddie would love it! – tekst, który ostatnimi czasy jest bardzo nadużywany przez Maya. Pomijając wątpliwy talent pana Lamberta zastanawiam się jak oni sobie to wyobrażają i jaki dobór piosenek przygotują. Poza tym, czy naprawdę wierzą, że zyskają tak nowych fanów...? I że nie stracą starych… Znamienne jest to, że Sonisphere w Wielkiej Brytanii został odwołany (czyżby za mało chętnych na Adama?). Jednak muzycy się nie poddają, będą szukać innego miejsca. 

Żal żenada…


 10. Brian May + Dappy
- sam Brian jest zachwycony współpracą z raperem, część fanów (zwłaszcza Dappyego) również, nawet krytycy są dobrego zdania. A ja się cieszę, że to tylko jedna piosenka, w której na dodatek gra Maya jest mocno schowana w produkcji… cóż… bywa i tak.


 Jak widać przez ostatnie 12 lat zespół Queen miał cokolwiek wspólnego ze swoimi korzeniami tylko podczas współpracy z panem Paulem Rodgersem. Co więcej, jest to jedyna kolaboracja „z równym sobie”, z człowiekiem, który nie potrzebował zespołu dla zdobycia sławy, który grał z Brianem i Rogerem dla muzyki samej w sobie.


Osobną kwestią jest polityka wydawnicza zespołu, którą można podsumować mniej więcej tak:

- 2,5 nowych wydawnictw koncertowych (Queen On Fire – Live at the Bowl, Queen Rock Montreal oraz reedycja Wembley z piątkową nocą)

- reedycje albumów studyjnych z zatrważająco małą ilością bonusów (średnio 5-7 utworów na album, z czego większość dodatków jest już powszechnie znana lub pochodzi z innych wydawnictw, zwłaszcza koncertowych)
- miliard składanek, które nie wnoszą nic nowego
Zapowiadanej antologii nie doczekamy się chyba już nigdy, zaś projekt w stylu Made in Heaven II zarzucono, by nie wyciągać pieniędzy od fanów… bez komentarza.

Podsumowując – zespół Queen toczy się w dół po równi pochyłej i mam wrażenie, że do śmierci panów Maya i Taylora nie uświadczymy żadnych, długo oczekiwanych wydawnictw. Zastanawia mnie tylko jedno – czy oni święcie wierzą, że robią wszystko co najlepsze dla fanów, czy są aż tak głusi i łasi na kasę…



16 marca 2012

Nosferatu

Film Nosferatu – symfonia grozy F. W. Murnaua z 1922 r. jest dziełem szczególnym i to nie tylko artystycznie, jako jeden z najwybitniejszych tworów niemieckiego ekspresjonizmu oraz jeden z pierwszych filmów grozy w ogóle, ale także pod względem prawnym. Otóż Murnau nie wykupił praw autorskich do powieści Drakula Brama Stokera, której Nosferatu jest adaptacją. Czarna wdowa po Stokerze – Florence – wytoczyła powództwo przeciwko twórcy obrazu. Wygrała sprawę i o mały włos nie miałbym dzisiaj o czym pisać na moim cudnym blogu. Zarządzono bowiem zniszczenie wszystkich kopii filmu, jednak szczęśliwie rynek bootlegowy działał sprawnie już na początku XX w. i parę egzemplarzy przetrwało. Dziś Nosferatu jest już dobrem publicznym i możemy oglądać je ile dusza zapragnie.


W dalszej części wywodów wyjawione są szczegóły fabuły! Więc jeśli ktoś nie widział tego dzieła i nie chce sobie spaczyć wyobrażenia o filmie, to niech nie czyta, o!
 
Deep in the heart of Germany…

…a dokładniej rzecz biorąc w położonym nad Bałtykiem Wismarze (czyli bardzo w sercu Niemiec) Thomas Hutter (Gustav von Wangenheim), pracownik agencji nieruchomości, żyje sobie spokojnie wraz ze swoją uroczą (jak na Niemkę) żoną Ellen (Greta Schröder). Niestety sielankowy żywot małżonków mąci Knock (Alexander Granach) – pracodawca pięknego Thomasa i zwariowany stary dziad zarazem. Informuje on głównego bohatera, że niejaki graf Orlok (w tej roli niesamowity Max Schreck – nie mylić z sympatycznym ogrem) chce kupić przystojny dom położony naprzeciwko posesji Hutterów. W związku z tym Thomas musi wybrać się aż na samo zadupie Karpat w celu sfinalizowania transakcji. Bohater sceptycznie podchodził do pomysłu, wszak wolałby spędzać czas na igraszkach z Ellen, niż na podróży bezdrożami. Jednak w końcu decyduje się podjąć wyzwania – Knock płaci dobrze, a żona choć piękna, to jednak jest Niemką, więc szału nie ma.

From far off Transylvania… Nosferatu – Rumun z Karpat!

Podczas swej podróży Hutter trafia do oberży, w której Józef Piłsudski (wiecie, że ciemniejszy napis oznacza hiperłącze?) przestrzega go, by nie ruszał dalej, gdyż w Karpatach fruwają duchy i biegają wilkołaki (perfekcyjna kreacja hieny!). Thomas biorąc to za banialuki, następnego dnia udaje się w dalszą drogę do Transylwanii, jednak nikt nie chce go przewieźć do zamku grafa Orloka. Nic w sumie dziwnego, też bym się brzydził jazdy do tandetnego pałacu brudnego Rumuna… Koniec końców sam Nosferatu, w przebraniu Włóczykija podwozi młodzieńca do własnego zamku. 

Chwilę później, używając  cygańskiej magii wita miłego gościa u progu swego domu (tym razem w czapce biskupa) i zaprasza go na całonocną libację. Podczas wieczerzy Thomas kaleczy się w palec, co skutkuje ekstazą wampira, który ledwo opanowuje żądzę krwi. Niedługo po tym incydencie Orlok podpisuje umowę, przypadkiem natrafia na zdjęcie ukochanej Huttera. Wtedy też pada kluczowa wypowiedź tego niemego filmu – Your wife has a beautiful neck (lub w innej wersji …beautiful throat…).

Później tej nocy sprawdziło się stare przysłowie, że z Rumuna zawsze cygaństwo wypełznie (czy jakoś tak) i Graf Karpat postanawia się posilić. Ponadto Hutter odkrywa dzięki tajemniczej Księdze Wampirów (dla wzmożenia efektu pisana gotykiem, więc za cholerę nie można odczytać co jest w niej napisane), że oto jest uwięziony w zamczysku Ziganen-wampira i że może nie przeżyć tej nocy! Jednak w tym samym czasie w Wismarze Ellen wstrząsnęła delirka i używając magii telepatycznie wzywa swego męża. Ten oto zabieg powstrzymuje Orloka przed atakiem.

My crew is dead – I fear the plague…

Następnego ranka zarówno antagonista, jak i protagonista postanawiają opuścić Karpaty. Ten pierwszy czyni to w trumnie pełnej szczurów i przeklętej ziemi, drugi jest niewiele lepszy, bo wylatuje przez okno i spada z góry. Thomas budzi się w Lazarecie, gdzie majaczy o trumnach, ziemi i szczurach, po czym postanawia czym prędzej wracać do swojej małej ojczyzny (przemilczmy fakt, że po upadku powinien mieć przynajmniej złamane obie nogi). W międzyczasie pracodawca Thomasa – szaleniec Knock… oszalał i wylądował w areszcie pilnowany przez Piłsudskiego. Fakt ten miał się okazać fatalny w skutkach… Knock nie będzie mógł pomóc swojemu Panu…

Natomiast graf Orlok płynął sobie wesoło statkiem w kierunku swego nowego domu, przy okazji obdarowując Europę dżumą. Wkrótce cała załoga oprócz mata i kapitana ginie od plagi. Pozostali przy życiu podejrzewają, że liczne zgony mogą mieć związek z trumną i szczurami (cwaniaki, nie?). Wkrótce przepiękny hrabia ujawnia swoją postać, czym motywuje mata do wyskoczenia za burtę, zaś kapitana do przywiązania się do steru. Summa summarum wszyscy giną i Orlok po raz kolejny zostaje osamotniony. Dociera w końcu do Wismaru i niepostrzeżenie przemyka się do swojej siedziby. Jak trup o długich szponach niosący trumnę może przemknąć niezauważony – nie wiem… Rumuni mają sposoby.

Only a woman can break his spell…

Miejska starszyzna wysuwa straszliwe wnioski – plaga przypłynęła wraz z martwą załogą statku (podziwiam bystrość umysłów tych ludzi, doprawdy). Dziwnym trafem dochodzenie przeprowadzono bez podstawowych środków ochrony indywidualnej (specjalna odzież, obuwie), a i tak nikt z mędrców nie umarł…
Tymczasem do domu wraca Hutter i dostaje opieprz od żony za to, jakiego piwa nawarzył. Zaraza opanowuje całe miasto, więc dzielna Ellen postanawia wziąć sprawy w swoje ręce i rozszyfrować gotyckie zapiski Księgi WampirówTo kill a vampire a young woman must give her blood to a vampire and distract him so until the first crow of the cock – Aby zabić wampira młoda kobieta musi oddać mu swoją krew oraz odwrócić jego uwagę aż do pierwszej wrony kutasa. Trochę bez sensu, ale jak już wspominałem, gotyk ciężko odczytać. 

Aby rozładować napięcie Murnau uraczył widza sceną ucieczki Knocka. Starzec biega po dachach, lasach i łąkach, ale i tak w końcu zostaje pojmany i doprowadzony na posterunek Piłsudskiego. 

Tymczasem Ellen odziana w ponętną koszulę nocną a la poszewka na kołdrę (szkoda, że nie miała szlafmycy). Wygląda przez okno i kusi swojego nowego sąsiada. Wyposzczonemu wampirowi niewiele do rozochocenia potrzeba, więc czym prędzej zjawił się w domu Hutterów. Dziwi mnie trochę to, że nie wyssał krwi połowie zarażonego miasta tylko czekał na nieprzedniej urody Ellen. No ale pewno się zakochał, czy coś. Tak czy owak wyssał z dziewczyny krople życia, po czym okazało się, że został zbyt długo – nadeszła pierwsza wrona kutasa i promienie porannego słońca dokonały żywota Nosferatu. Wnet do domu powraca Thomas z doktorem Bulwer(s)em, jednak jest już za późno… Niemniej z drugiej strony – wielka zaraza dobiegła końca.

 

One last goodbye… czyli trochę bardziej merytorycznie

Nosferatu dane mi było obejrzeć stosunkowo niedawno i muszę przyznać, że ciągłe pochwały jakie słyszałem na temat tego filmu sprawiły, że moje oczekiwania względem niego zostały rozpalone, przez co oczywiście się rozczarowałem. Są jednak dwa aspekty absolutnie fenomenalne.

Pierwsza, to oczywiście niesamowita kreacja Maxa Schrecka, który wcielił się w tytułowego bohatera. Zagrał tak przekonująco, że podejrzewano go o to, iż naprawdę jest wampirem. Smaczku niewątpliwie dodaje to, że o samym Schrecku też niewiele wiadomo, a także fakt, iż aktor bardzo zaangażował się w przygotowania do roli – podobno cały czas chodził w pełnej charakteryzacji oraz sypiał w drewnianych skrzyniach (niestety bez ziemi i szczurów). Trzeba przyznać, że rola była dość wymagająca, a Schreck sprostał zadaniu i przyćmił pozostałych aktorów.

Drugim aspektem, który mnie oczarował jest muzyka, która stanowi ważny element każdego filmu, a zwłaszcza filmu niemego. Co prawda oryginalna ścieżka dźwiękowa skomponowana oraz skompilowana przez Hansa Erdmanna w większości zaginęła i dzisiaj możemy jedynie usłyszeć rekonstrukcje oryginalnej kompozycji lub też twórcze podejścia poszczególnych muzyków. Osobiście miałem przyjemność obcować z wersją stworzoną przez Timothy’ego Howarda. Minimalistyczna, w całości oparta na organach muzyka idealnie oddaje klimat filmu, a co ciekawe przez niemal półtorej godziny nie powtarza się ani jeden motyw muzyczny! Coś wspaniałego.

Czy Nosferatu nadal straszy? Cóż, mnie nie. Wręcz przeciwnie, znak czasu powoduje, że nie potrafię oglądać tego filmu bez cienia uśmiechu przy niektórych scenach. Poza tym jak już wspomniałem, zbyt pochlebne opinie jakie słyszałem o dziele Murnaua spowodowały lekkie rozczarowanie obrazem. Tak przynajmniej sądziłem. Dzisiaj dostrzegam, że wciąż żyję tym filmem, nie wyleciał mi z pamięci, a nawet dość często powraca. Bez wątpienia przygody grafa Orloka, młodego Thomasa i dzielnej Ellen o czystym sercu są godne obejrzenia. Nie będzie to czas stracony!  
 

5 marca 2012

Szacunek ludzi ulicy - Ozzy i przyjaciele!

Wiesz co się liczy? Szacunek ludzi ulicy (…) to dla całej miejskiej dziczy! – melorecytował Peja w jednym ze swoich najbardziej znanych utworów (nie lubię szafować tym słowem). Niestety kilku gigantów szeroko pojętej światowej sceny rockowej nigdy nie miało okazji słyszeć tego wspaniałego dzieła, przez co ich szacunek wśród ludzi ulicy (czyt. fanów) poleciał na łeb na szyję. Mam tu w szczególności na myśli czwórkę satanistów z Birmingham oraz dwóch dziadków z Londynu (pseudonimy: Głuchy i Kudłaty).
 Black Sabbath to jeden z tych zespołów, których skład zmieniał się niekiedy z płyty na płytę, a czasem nawet po kilka razy między poszczególnymi sesjami nagraniowymi. Nawet po wyodrębnieniu trzech podstawowych okresów (które i tak przeplatały się między sobą niemiłosiernie), tzn. ery Ozzy’ego Osbourna, Ronniego Jamesa Dio oraz Tony’ego Martina – roszad w składzie zespołu było co niemiara. Działo się tak głównie dlatego, że na członków formacji prawie zawsze składały się postaci o silnych charakterach, co w rezultacie doprowadzało do sporów. Zaś, gdy Iommi w końcu doszedł do wniosku, że wyda album solowy, to i tak wytwórnia wymogła na nim nazwę Black Sabbath (stąd przedziwny twór nazwany Black Sabbath featuring Tony Iommi).

Fani oryginalnego składu doczekali się pierwszego reunionu 13. lipca 1985 r. podczas Live Aid Boba Geldofa. Myślę jednak, że nie ulegało wątpliwości, iż jest to jednorazowe wydarzenie, które nie ma szans bytu, w związku z karierami solowymi poszczególnych członków zespołu. Pierwsza prawdziwa możliwość na zjednoczenie pojawiła się dopiero 12 lat później, kiedy Iommi i Buttler dołączyli do Osbourne’a podczas Ozzfest. Wkrótce do muzyków dołączył również Bill Ward. Wtedy też nagrano materiał na podwójny album koncertowy o oryginalnym tytule Reunion (wydany 20. października 1998 r.). Wydawnictwo zostało bardzo ciepło przyjęte.  Niestety mylą się Ci, którzy sądzą, że zbliża się happy end perypetii Sabbathów. Latem 1998 r. Bill Ward dostał ataku serca i czasowo musiał opuścić zespół, a wkrótce po występach podczas Ozzfest w 1999 r. zespół zawiesił dalszą działalność, w związku z pracami Iommiego i Osbourne’a nad ich solowymi albumami (odpowiednio Iommi oraz Down To Earth). Wiosną 2001 r. zespół wszedł do studia by nagrać premierowy materiał, jednak pozostawanie członków zespołu w ciągłych rozjazdach nie sprzyjało pracy twórczej. Black Sabbath jako takie utkwiło w martwym punkcie, Osbourne postanowił (czy też – Sharon Osbourne postanowiła), że zamiast tworzyć, zrobi z siebie i rodziny szopkę w MTv i tak płynął czas. Butler, Iommi, Osbourne i Ward wystąpili ponownie razem dopiero w 2004 r., ponownie podczas Ozzfest. Podobnie uczynili  w 2005 r. Natomiast rok 2006 miał być przełomowy…

…dla składu Black Sabbath z Dio na pokładzie. Wydano składankę Black Sabbath: The Dio Years, na potrzeby której Iommi, Dio, Butler i Vinny Appice nagrali trzy nowe utwory. Najwyraźniej zadowoleni z poziomu współpracy, jak i ze sprzedaży wydawnictwa panowie postanowili wyruszyć w trasę koncertową. Początkowo miał do nich dołączyć Bill Ward, ale przypomniał sobie, że nie lubi Dio, więc strzelił focha (nie po raz pierwszy zresztą). W celach uniknięcia pomyłki z jedynym prawdziwym Black Sabbath muzycy nazwali siebie Heaven & Hell (zręczne nawiązanie do albumu innego znanego brytyjskiego zespołu, w tej chwili nie pomnę nazwy), wkrótce wydali dość przeciętny album studyjny The Devil You Know. 

W międzyczasie Ozzy (Sharon) postanowił złożyć pozew przeciw Tony’emu, w którym twierdził, że Iommi bezczelnie przywłaszczył sobie prawa do nazwy. Przemilczę już to, że jakby nie patrzeć jeden jedyny Tony zagrał na wszystkich albumach zespołu oraz fakt, że Osbourne domagał się 50% praw do nazwy, choć jak sam twierdził uważa, że prawa powinny zostać rozłożone równomiernie na całą czwórkę z Birmingham (ta, już Sharon by Ci na to pozwoliła ćpunie zafajdany…). Batalia zakończyła się w czerwcu 2010 r., jednak jej rezultat nie został ujawniony.

W styczniu 2010 r. Ozzy stwierdził, że nie wyklucza reunionu grupy, jednak mocno wątpi w realizację tego pomysłu. Geezer wciąż podkreślał, że z Osbournem nie zagra i tak nadzieje true fan(atyk)ów zespołu bezpowrotnie gasły. Jak się okazało do czasu aż Dio wziął i umarł 16. maja 2010 r. Początkowo oczywiście ni było nawet słowa o tym, że zespół zejdzie się po latach (jakby nie patrzeć – nie wypadało, poza tym szczerzę wierzę w przyjaźń Ronniego, Geezera oraz Tony’ego). W styczniu Butler nadal twierdził, że z Ozzym nie zagrają, jednak tym razem powodem była solowa trasa wokalisty, a nie ogólna niechęć do niego.

W sierpniu 2011 r. za pośrednictwem portalu MetalTalk ogłoszono sensacyjną wiadomość – Sabbathci weszli do studia, planują trasę, może nawet album studyjny. Euforia wśród zagorzałych fanów mieszała się ze sporym sceptycyzmem pozostałych (wszak, który to już raz słyszeliśmy o zjednoczeniu? Nie, nie liczcie, to pytanie retoryczne!). Nie mylili się Ci, którzy nie napalali się za bardzo – dwa dni później Iommi zdementował plotkę i stwierdził, że dziennikarz, z którym rozmawiał mocno podkoloryzował słowa gitarzysty. Zatem kolejny zawód wśród fanów.

Aż wreszcie nadszedł dzień 11. listopada 2011 r., dzień, który mógł na zawsze przyćmić manifesta…to znaczy obchody rocznicy odzyskania niepodległości w Polsce, dzień, którego ani Nostradamus, ani nawet Krzysztof Jackowski nie mogli przewidzieć. Dzień konferencji prasowej Black Sabbath w składzie: Butler, Iommi, Osbourne i Ward. Panowie ogłosili światu, że kochają się bardziej niż Teletubisie, więc kiedy się jednoczyć, jak nie właśnie teraz? Pojedziemy w trasę, wydamy album i będzie genialnie (wolny przekład). Myślę, że w tym momencie nawet ci ostrożnie podchodzący do newsów dotyczących zespołu ucieszyli się ogromnie. Wszak oficjalna informacja, same konkrety. Co może się nie udać? A jednak…

9. stycznia 2012 r. ogłoszono, że u Iommiego zdiagnozowano nowotwór (Sharon, przebiegły kojocie! Zobaczysz, Rutkowski cię dopadnie!). Oczywiście stan zdrowia gitarzysty jest świetny i nijak to nie wpłynie na plany studyjno-koncertowe. W duchu pomyślałem – oby tak było, wszak nowotwór to nie rak (po prelekcji przyjaciela, studenta medycyny, mogę się już tak mądrować ^^), więc będzie dobrze. Co jednak z tego, że z panem ucięte opuszki wszystko dobrze, skoro 2. lutego zawałowiec Bill stwierdził, że strzeli focha, bo nie otrzymał honorarium na jakie zasługuje. W sumie to nie chcę brzmieć krytycznie wobec Warda, pewnie – jeśli zaproponowano mu kontrakt gorszy, niż pozostałym, to mu się zupełnie nie dziwię. W każdym razie Bill stwierdził, że on z nimi bardzo chce grać, ale nie może, bo się ceni jako artysta. Oni zaś powiedzieli, że bardzo chcą z nim grać i drzwi stoją przed nim otworem. Mnie się jednak wydaje, że gdyby naprawdę chcieli, to by się dogadali – może Ward, by trochę odpuścił, może zespół (Sharon) poszedłby mu trochę na rękę. Mogłoby tak być, gdyby chociaż trochę chodziło o muzykę i radość fanów,  a nie o szybki zysk…

Jakby tego wszystkiego było mało, to niedawno ogłoszono, że oryginalny Black Sabbath wystąpi jedynie podczas Download Festival (no ale zaraz – oryginalny z Billem, czy może oryginalny bez Billa i z automatem perkusyjnym? A może Black Sabbath – Bill Ward + Vinny Appice? Tego już nie wiem), zaś reszta trasy odbędzie się pod szyldem Ozzy Osbourne & Friends. To jest jakaś paranoja… To znaczy, oczywiście, zapowiada się świetne granie Ozzyego, Geezera, Zakka Wylde’a, podczas paru koncertów także Slasha. Niemniej sądzę, że większość fanów kupiła bilety głównie z myślą o zapewne ostatniej wspólnej kolaboracji całej czwórki z Birmingham… i że czują się srodze zawiedzeni. Jedynym usprawiedliwieniem takich, a nie innych poczynań muzyków Black Sabbath mógłby być pogarszający się stan zdrowia Tony’ego (odpukać!). Tylko, że nawet jeśli miałoby tak być, to do tej pory zespół odstawił taką szopkę, że niesmak pozostanie jeszcze długo…

Czas zakończyć te przydługie i raczej dość nieciekawe dywagacje dotyczące nieszanowania fanów oraz niedbania o walory pozabiznesowe muzyki. Mam tylko nadzieję, że za jakiś czas nie usłyszymy o tym, że Iommi dogadał się z Butlerem i że ruszają w trasę razem z Susan Boyle. Chociaż kolaboracje z artystami z Idola uskuteczniają inne angielskie i podstarzałe zarazem gwiazdy rocka. O nich w drugiej części Szacunku ludzi ulicy, może już wkrótce ;).