20 grudnia 2014

Howard Leese – Secret Weapon

Długo zastanawiałem się, jak rozpocząć niniejszą recenzję, bowiem pod palcami układały się słowa dość podobne do tych, które napisałem na początku opisu debiutanckiego krążka Nathana Easta [KLIK] – konsekwencje wydania albumu przez artystę, który do tej pory - przez miliony lat - był głównie „statystą” mogą być różne. O ile przy Nathanie (basiście) można było spodziewać się dosłownie wszystkiego, o tyle w wypadku, gdy gitarzysta Howard Leese – przez 22 lata stojący za plecami sióstr Wilson w zespole Heart oraz przez 10 lat stanowiący prawą rękę Paula Rodgersa w jego „solowym zespole” oraz nieco krócej lewą rękę Micka Ralphsa w zreformowanym Bad Company – zdecydował się wreszcie zarejestrować własny materiał, myśli powędrowały w jednym kierunku: „gitarowy onanizm”. Nic bardziej mylnego.


Okazało się bowiem, że krążek Leese’a nie jest typowym albumem nieśpiewającego gitarzysty. Znalazło się na nim miejsce dla wielu stylów – od hard rocka z nutką grunge’u (Alive Again, Hot to Cold) przez blues-rock (I’ve Been Living You) i jazz-fusion (33 West Street), aż po mocno radiowe ballady (Heal the Broken Hearted, The Vine). To dość eklektyczny album, składający się z 12 utworów, w tym pięciu instrumentalnych i jednego coveru.

Oczywiście spoiwem dla całej tej mieszaniny oraz tajną bronią całego projektu jest gitara Howarda. Niemniej jednak muzycy towarzyszący – Lynn Sorensen (bas; Paul Rodgers, Bad Company – a jakże), Jeff Kathan (perkusja) czy też zwłaszcza Mark Shulman (perkusja; ostatnio Cher) – również włożyli dużo serca w realizację tego albumu i nie stanowią wyłącznie tła dla popisów Leese’a, co mogło wyjść całemu krążkowi jedynie na dobre.

Były gitarzysta Heart nie podjął się zaśpiewania ani zgłoski na własnym krążku (chwała Innosowi!). Zamiast tego zaprosił do współpracy rozmaitych gości. Bardzo mnie cieszy, że oprócz mniej lub bardziej, ale jednak znanych artystów, takich jak Joe Lynn Turner (Deep Purple), Paul Rodgers, Jimi Jamison i „Duke Fame” (ktoś jeszcze pamięta Spinal Tap? ;)), Leese sięgnął także po mniej znane w Europie nazwiska – warto przy tym wspomnieć, że Deanna Johnston (głównie znana z programu RockStar: INXS), Keith St. John (Montrose, Burning Rain) czy Andrew Black (wokalista „atlanckiej” sceny muzycznej :P) w niczym nie odstają od swoich sławniejszych kolegów, a niektórych nawet przyćmiewają. Ponadto swój ślad zostawili również instrumentaliści – Keith Emerson (fortepianino w miniaturce French Quater) oraz Paul Reed Smith, który okazał się być nie tylko świetnym lutnikiem, ale i uzdolnionym gitarzystą (tworzą z Leesem piękny duet w 33 West Street).

Nie, nie będę udawał, że Secret Weapon to album idealny. Obok rzeczy naprawdę świetnych, jak Alive Again, I’ve Been Leavin’ You (brawo Andrew Black!), czy przebojowym i chyba zarazem moim ulubionym Hot to Cold (gdzie J. L. Turner i D. Johnston tworzą piękny duet wokalny), pojawiają się tez kawałki zbędne – French Quater (co z tego, że gra tam Emerson, skoro całość trwa 44 sekundy i z racji wyciszenia nie jest nawet wstępem do następnego utworu) lub zwyczajnie nudne – Heal the Broken Hearted (wybacz Paul ;_;), gdzie nawet główny motyw gitarowy wydaje się auto-zrzynką ze wstępu do Feel Like Makin’ Love, który Leese od ładnych paru lat gra na Rodgersowych koncertach. Rada’s Theme oraz Vermilion Border, pomimo nastrojowych melodii i naprawdę sympatycznych dla ucha gitar, również nie zapadają w pamięć. Natomiast nie do końca wiem, jak potraktować The Vine, którego każda sekunda brzmi jak potencjalny radiowy hit, zarówno w warstwie muzycznej, tekstowej i wokalnej. Myślę bowiem, że nieprzypadkowo właśnie ten utwór zaśpiewał Jimi Jamison ;). Jest w tym sporo sztampy i lukru, niemniej jednak ta konwencja przypadła mi do gustu. Poza tym kawałek ten jest i tak milion razy lepszy od czegokolwiek z krążka Kimball/Jamison, nad którym pewnie niedługo będę się pastwił :P.

Reasumując – warto. Choćby po to, żeby w pełni docenić kunszt Howarda Leese’a, którego w większości znamy z odgrywania w kółko tych samych przebojów Free i Bad Company oraz z intra do Barracuda. Poza tym to naprawdę ciekawa, różnorodna płyta, której można posłuchać z nieskrywaną przyjemnością (o ile słuchacz oczekuje melodii, a nie gitarowych onanizmów).


PS: Czytajcie Rock Axxess [KLIK], niech fakt, że zostałem tam opublikowany świadczy o wysokim poziomie tego fantastycznego rock-stylowego magazynu (nadal nie wiem, co oznacza ten termin, ale brzmi świetnie!) !!!!111oneone!

10 listopada 2014

Buck Dharma - Flat Out

W myśl znanego powiedzenia, nie należy oceniać płyty po okładce (czy coś w ten deseń). Niestety, jedyny solowy album Donalda "Bucka Dharmy" Roesera (i jakim cudem to Eric Bloom ma żydowskie korzenie?! ;)) w przeważającej mierze brzmi tak, jak wygląda... najdelikatniej pisząc - kuriozalnie. Czy zatem siła jednostki mogła w pełni błyszczeć tylko w zespole? Kwestia ta wcale nie jest tak oczywista, jakby się mogło wydawać. Po kolei...

Grafik płakał, jak projektował

Flat Out ukazał się w 1982 r., a więc najlepszym możliwym momencie. Blue Öyster Cult wciąż wznosił się na fali sukcesu wydane w lipcu 1981 r. krążka Fire of Unknown Origin - trzy single plasowały się w pierwszej dwudziestce listy Hot Mainstream Rock Tracks, w tym napisany przez Dharmę i Richarda Meltzera Burnin' for You na miejscu pierwszym, na koncerty waliły tłumy, a sam Roeser odpowiadał za największe hity zespołu (Then Came the Last Days of May, Godzilla czy przede wszystkim (Don't Fear) The Reaper). Sesje do solowego krążka zaczęły się w 1980 r., stworzono sporo kompozycji, zatem było z czego wybierać, do współpracy poproszono świetnych muzyków i producentów (Neal Smith, Dennis Dunaway, Will Lee, Rick Downey, Richie Cannata, Bob Ludwig), zadbano nawet o teledyski dla singli promujących wydawnictwo. Niestety, nie wyszło wszystko, co mogło nie wyjść, począwszy od okładki, przez tandetne klipy, na nieco zbyt wygładzonej produkcji kończąc.

Przede wszystkim wydaje się, że Buck nie do końca wiedział, jaki album chce nagrać. Oczywiście, jak na większości solowych wydawnictw gitarzystów, prym wiedzie gitara elektryczna, która tu i ówdzie wyczynia prawdziwe cuda. Pojawia się prawdziwie punkowe zacięcie w Born to Rock, klasyczne rock 'n' rollowe brzmienia w Five Thirty-Five czy w skądinąd popowym That Summer Night, odrobina psychodelii w Your Loving Heart oraz nieprzesadzony gitarowy onanizm w Anwar's Theme. Mimo to znalazło się także miejsce dla "nie-rockowych" instrumentów, jak klarnet oraz saksofon (w Wind Weather and Storm), co stanowi bardzo miły dodatek. Niestety problemem większości wymienionych kompozycji jest to, że mają praktycznie niewpadające w ucho melodie oraz bardzo płaskie brzmienie. 

Poza tym przez większość czasu nie wiadomo dokąd dany utwór zmierza, czego najlepszym przykładem jest wspomniany już Your Loving Heart. Z jednej strony dzieło to, ze względu na swoją tematykę, jest bardzo w stylu BÖC - niewiele zespołów decyduje się pisać teksty o transplantacji serca. Z drugiej zaś strony wykonanie pomysłu leży i kwiczy, wręcz błaga o dorżnięcie. Mamy bowiem do czynienia z naiwnie tandetną, banalną, a w założeniu dramatyczną balladą opisującą moment pożegnania ukochanych - mężczyzna wkrótce umrze, chyba że znajdzie się dla niego nowe serce. Następnie utwór przechodzi w psychodelicznie dziwaczne dźwięki i jęki i chór personelu medycznego obwieszcza, że znalazł się dawca dla pacjenta - ofiara wypadku samochodowego. Oczywiście okazuje się, iż to ukochana głównego bohatera naszej pieśni. Zwieńczeniem dramatycznej historii jest ponownie miałka balladka - mężczyzna dowiaduje się, iż przeszczepione serce należało do jego ukochanej - teraz są na zawsze razem... I to wszystko ciągnie się przez ponad SIEDEM minut, a jakby tego było mało - ukazało się na singlu, czemu towarzyszy niesamowicie tandetny teledysk [WIDEO] (choć tu akurat wierzę w poczucie humoru Bucka, co potwierdza również klip to Born to Rock [WIDEO]).

Niemniej jednak na tym 38-minutowym obrazie nędzy i rozpaczy znalazłem sześć bardzo przyjemnych minut, czyli dwa utwory. Pierwszym z nich jest intrygujące i oszczędne w instrumenty Wind Weather and Storm, gdzie monotonny rytm, klarnet i saksofon stanowią świetne tło dla pięknie zharmonizowanych ścieżek wokalnych Dharmy. Drugim uroczym momentem jest cover klasycznego utworu zespołu The Fleetwoods zatytułowanego Come Softly to Me. Nie odbiega on szczególnie od oryginału, opiera się głównie na wokalizie Bucka oraz jego duecie z małżonką - Sandy. Brzmienie dopełnia delikatny akompaniament gitary akustycznej oraz instrumentów perkusyjnych. Bardzo intymne i piękne zwieńczenie (niestety) raczej nieciekawej i niewzbudzającej emocji płyty. Jako ciekawostkę natomiast można wspomnieć króciutki fragment odwróconej taśmy, który następuje po Anwar's Theme. Po odwróceniu okazuje się, że to fragment meczu ping ponga, który stanowił jednocześnie próbę dźwięku (stąd też nadany przez fanklub tytuł - Gnop Gnip).

Na zakończenie muszę jednak obronić Bucka Dharmę. Po pierwsze, udało mu się zamieścić na solowym krążku utwory, które na żadnym albumie BÖC nie miałyby racji bytu. Można dysputować, czy to dobrze, czy źle, ale ważne jest to, iż wykorzystał nadarzającą się sposobność na eksperymentowanie. Po drugie, to też nie jest tak, że Roeser się wypalił i nie skomponował niczego przyzwoitego (faktem jest, że po Fire of Unknown Origin Cult nie nagrał już nic aż tak dobrego, ale pojedyncze perełki się trafiały, przeważnie Dharma maczał w nich palce). Na Flat Out miały się ukazać Burnin' for You i Lips in the Hills (z innym tekstem, zatytułowany Hold Me Tight), oba w rezultacie trafiły na albumy Blue Öyster Cult. Pierwszy z nich, co już zostało wspomniane, okazał się wielkim hitem i do dzisiaj należy do najpopularniejszych kawałków grupy, drugi całkiem nieźle wypada na tle reszty albumu Cultösaurus Erectus z 1980 r. Po prostu Buck został przekonany do tego, iż utwory te powinien zachować dla BÖC. Uważam, że oba błyszczałyby na solowym krążku Bucka i znacząco podniosły jego noty, zwłaszcza że dema, w których Dharma gra na wszystkich instrumentach oprócz perkusji (za którą zasiadał Albert Bouchard) brzmią w zasadzie identycznie, jak wersje finalne. Tak się jednak nie stało...


 

31 października 2014

Pushking – The World As We Love It

Cóż, nie wiem czy w obecnych czasach wypada pisać o radzieckich rosyjskich zespołach muzycznych, ale jeśli uznać, że muzyka nie zna granic i jest apolityczna (o ile nie jesteś Pawłem Kukizem) oraz że słuchając rosyjskiej muzyki na Spotify nie wspieram przemysłu zbrojeniowego Kremla („miłe, prawda?”), to wtedy z czystym sumieniem można stwierdzić, że jednak przyjemna muzyka rockowa nie powstaje tylko w Europie Zachodniej i byłej Jugosławii, ale także nieco bliżej na wschód od Polski.


Pushking, bo o nim mowa, to zespół założony w Petersburgu 27 sierpnia 1994, z inicjatywy wokalisty i gitarzysty Konstantina „Koha” Shustareva, który swoją nazwę (zespół, nie Shustarev) zawdzięcza „zwykłemu niemieckiemu kolesiowi” Martinowi Schifflerowi oraz temu, że rosyjscy „partnerzy” doszli do wniosku, iż pierwotna nazwa – „Lost and Found” – brzmiała zbyt pro-Zachodnio. Jak na ironię, obecny skład zespołu jest wręcz międzynarodowy – znajduje się w nim czterech Rosjan („Koha”, klawiszowiec Oleg „Ivanich” Bondaletov, gitarzysta Dimitriy „Mitya” Losev i basista Peter Makienko), dwóch Włochów (gitarzysta Alex De Rosso i perkusista Bob Parolin) oraz Amerykanin (Keri Kelli, znany przede wszystkim jako gitarzysta Alice’a Coopera w latach 2003-2011).

Grupa niemal od początku całkiem dobrze radziła sobie na rynku rosyjskim, na początku swojej działalności muzycy starali się także promować w Europie (głównie w Niemczech). Całkiem niedawno, w 2011 r. za sprawą albumu The World As We Love It wszystko się zmieniło. Krążek ten stanowił spełnienie marzeń Shustareva, który chciał zaprosić do współpracy z zespołem artystów z całego świata. Udało się, choć nie oszukujmy się, iż w tym wypadku świat należy ograniczyć do Wielkiej Brytanii i Ameryki. Tak czy inaczej, lista gości jest naprawdę imponująca i obejmuje takich wokalistów i gitarzystów, jak: Glenn Hughes, Alice Cooper, Joe Lynn Turner, Jeff Scott Soto, Billy Gibbons, Steve Vai, Joe Bonamassa, Steve Lukather czy Nuno Bettencourt, a to nawet nie jest połowa wartych odnotowania nazwisk.

Projekt zakładał, że muzycy reprezentujący „Zachód” wystąpią w kompozycjach stworzonych przez Shustareva oraz rosyjskich poetów – Olega Saviłova i Valery’ego Kommisarova. Ciekawe jest również to, że The World As We Love It nie jest albumem w pełni premierowym. Członkowie Pushking nie zdecydowali się bowiem na napisanie nowych kompozycji, w pewien sposób dedykowanych poszczególnym gościom, postanowili sięgnąć do swoich starych utworów. Moim zdaniem wywarło to dwojakie skutki. Z jednej strony to doskonały chwyt marketingowy, który pozwolił szerszej publiczności zapoznać się z twórczością zespołu, ale takie odważne posunięcie doprowadziło także do tego, iż nowe wykonania niemal całkowicie przyćmiły materiał z wcześniejszych krążków. Po porównaniu poszczególnych wersji kilku utworów (na tyle, na ile Spotify pozwolił) okazało się, że aranżacyjnie są one praktycznie nietknięte. Niemniej jednak, jeśli w jakiejś kompozycji gra Joe Bonamassa lub Steve Vai, a w innej śpiewa Glenn Hughes, to oczywiście muszą oni odcisnąć swoje piętno, w pewien sposób podnieść standard. Inna sprawa, że również produkcja, za którą odpowiadał Fabrizio Grossi, jest lepsza (o wiele bardziej przestrzenna), niż na jakiejkolwiek innej płycie Pushking, którą było mi dane przesłuchać. Mamy zatem jednoczesną promocję i strzał w stopę, co może, acz nie musi, odbić się czkawką.

Z jaką w ogóle muzyką mamy do czynienia? Hughes twierdzi, że z mieszanką „wczesnego Guns N’ Roses oraz klasycznego Queen”. Cóż, ja tam bardziej słyszę zbiór power ballad i bezkompromisowych rockerów w stylu Kiss i AC/DC, ale jakby nie patrzeć mam „nieco” mniejsze pojęcie o muzyce, niż Glenn ;). Niemniej, jak już wspomniałem, w każdym utworze udaje się również wychwycić aspekty charakterystyczne dla stylu gościa, który akurat w nim występuje. Nie da się ukryć, że dzięki temu część kompozycji naprawdę sporo zyskuje (zwłaszcza My Reflections After Seeing The „Schindler’s List” Movie, Nature’s Child i Kukarracha). Co ciekawe te zmiany stylistyczne na prawie półtoragodzinnym albumie nie gryzą się ze sobą, co może oznaczać, że jednak muzycy Pushking stanowią wspólny mianownik między utworami i nie są aż tak bardzo w tle, jak mogłoby się wydawać. Skoro już mowa o długości krążka, to można było się zastanowić, czy trzeba koniecznie upchać na nim 19 kompozycji, zwłaszcza, że nie wiązało się to aż tak z ilością zaproszonych muzyków (Hughes zaśpiewał w aż czterech kawałkach, Dan McCafferty i Billy Gibbons w dwóch). Inna sprawa, że patrząc na dostępne na Spotify płyty zespołu można dojść do wniosku, iż godzinne popisy stanowią dla nich standard.

Czy warto sięgnąć po The World As We Love It? Myślę, że warto (dodam, iż można go nabyć za naprawdę przystępną cenę), choćby dla samego przekonania się, jak sobie poradzili nasi ulubieńcy oraz czy rosyjska muzyka rockowa potrafi się obronić.


5 października 2014

Nathan East

Kiedy uznani muzycy sesyjni, weterani, którzy z niejednego pieca chleb już jedli decydują się, by wreszcie wydać materiał sygnowany własnym nazwiskiem, towarzyszą temu mieszane uczucia. Z jednej strony jest to żywe zainteresowanie – co do zaoferowania będzie miał człowiek, który w swojej karierze grał niemal każdy gatunek muzyczny. Z drugiej jednak strony istnieje obawa, czy ów muzyk podoła ciężarowi nagrania swojego albumu. Całkiem niedawno przed takim wyborem stanął światowej sławy basista Nathan East, który wreszcie po 40 latach niesamowitej kariery zdecydował się wydać solowy krążek, zatytułowany najzwyczajniej w świecie „Nathan East” (choć w rozmaitych materiałach prasowych można spotkać się z tytułem „East”).


Zawsze czułem, zwłaszcza będąc basistą, że nagranie solowego albumu będzie bardzo trudne. Jestem przyzwyczajony do bardziej wspomagającej roli, jako sideman, dlatego też tak wiele czasu zajęło mi podjęcie decyzji, jaki rodzaj albumu nagrać.
- Nathan East 
Swoista samoświadomość Easta na pewno gwarantowało jedno – jego album będzie w pełni przemyślany, żaden dźwięk nie będzie przypadkowy. Dodatkowym potwierdzeniem tego faktu jest „lista płac” związana z krążkiem. Obok uznanych na całym świecie muzyków sesyjnych pokroju Davida Paicha, Grega Phillinganesa, Jeffa Babko, Toma Scotta czy Chucka Findleya, gościnnie zagrały także prawdziwe gwiazdy – przyjaciele Nathana – Stevie Wonder, Michael McDonald i Eric Clapton.

Już kilka pierwszych sekund pierwszego utworu wskazuje, że East nie odważył się jednak uraczyć słuchaczy w pełni premierowym materiałem. Prawdę mówiąc, większość albumu składa się z coverów, szczęśliwie jednak są one wyniesione na zupełnie inny poziom w stosunku do oryginalnych wykonań. Warto też zaznaczyć, że ich dobór nie jest przypadkowy i stanowi swoistą podróż przez karierę muzyka. Z kolei nowe, zdominowane przez gitarę basową aranżacje pozwalają wychwycić smaczki, na które wcześniej nigdy nie zwróciliśmy uwagi, czy też zwyczajnie zakochać się w kompozycjach, które wcześniej wydawały nam się mdłe, nijakie, obojętne. Moim zdaniem tak jest zwłaszcza w przypadku Letter From Home Pata Metheny’ego, który dzięki dodaniu do głównej klawiszowej melodii orkiestracji (z wykorzystaniem „żywych” instrumentów!) zyskuje na szlachetności. Z kolei „autocover” w postaci 101 Eastbound – utworu pochodzącego z debiutanckiego albumu Fourplay – zyskał bardzo wiele „egzotyki”, pomimo jedynie delikatnych zmian aranżacyjnych. Godne uwagi są również instrumentalne wersje utworów Steviego Wondera – funkującym Sir Duke oraz bardzo zrelaksowanym Overjoyed, w którym Wonder czyni cuda na harmonijce ustnej. Przepięknie brzmią także Moondance Van Morrisona z Michaelem McDonaldem na wokalu oraz Can’t Find My Home zespołu Blind Faith, gdzie onirycznie płynącej gitarze Erica Claptona wtóruje subtelny wokal Nathana Easta. A skoro już o McDonaldzie mowa, to miło, iż East nie zrobił rzeczy oczywistej – otóż na płycie tuż za Moondance znajduje się kompozycja Michaela – I Can Let Go Now, jednak śpiewa ją Sara Bareilles… Sprytne! Pisząc o sekcji coverowej nie mogę nie wspomnieć o Beatlesowskim Yesterday, gdzie udowodniono, że mniej znaczy więcej. Mamy tu bowiem jedynie do czynienia z fortepianem (na którym zagrał 13-letni syn Nathana – Noah), kontrabasem oraz kilkoma przeciągle zaśpiewanymi wersami, wszystko to okraszone jazzową aranżacją.

Noah przyszedł do studia, założył słuchawki i dźwięk był tak piękny, że jego twarz aż się rozpromieniła! Granie z własnym synem jest surrealistyczne. W jednej minucie zmieniasz mu pieluchy, a zaraz potem tworzysz muzykę z tą osobą.
- Nathan East 
Jednak Nathan East to nie tylko covery. Pojawiają się tu także premierowe kompozycje, między innymi Daft Funk,  będący puszczeniem oka w stronę przygody Easta z zespołem Daft Punk oraz Madiba - hołd zmarłemu przed rokiem Nelsonowi Mandeli. Hołd o tyle piękny, że będący kompozycją bardzo w stylu 46664, pełen energii, egzotycznego brzmienia, potężnych chóralnych śpiewów, z wyrazistą linią basu, pogodny. Do kompletu dołącza Moodswing, brzmiący niczym jazzowy standard. Natomiast album wieńczą dwie uzupełniające się, choć tak różne kompozycje – podniosły tradycyjny utwór America the Beautiful oraz nastrojowy, niemal wyszeptany przez Easta Finally Home, stanowiący idealne zwieńczenie fascynującej muzycznej podróży…


4 października 2014

Live Fast, Die Loud

Alice Cooper ma tendencję do zatrudniania młodych i zdolnych muzyków, często nieznanych szerszej publiczności. Często taki Muzyk decyduje się potem na obranie własnej ścieżki kariery albo chociaż na rozpoczęcie działalności jako solista. Tak stało się z Kipem Wingerem, który założył najbardziej znienawidzony zespół świata [KLIK], a rok temu na taki krok zdecydował się także Chuck Garric. Zgoda, Chuck może nie jest jakoś bardzo anonimowy, zdarzyło mu się grać w jednej z inkarnacji L.A. Guns, był basistą Dio podczas trasy Magica w latach 1999-2000, jednak to 12-letnia już przygoda z zespołem Alice’a Coopera przyniosła mu nieco większy rozgłos. Niewątpliwie pomógł też fakt, iż Garric to bardzo wyrazista persona i niemal od początku wydawało się, że solowy projekt artysty jest tylko kwestią czasu. Przypuszczenia okazały się słuszne.


Wreszcie w 2013 r., po kilku latach zmagań zarówno z nazwą (The Druts, The Barons), jak i z właściwym wydaniem materiału, ukazał się debiutancki krążek Live Fast, Die Loud duetu Garric – Chris Latham, który przybrał złowrogą brzmiącą nazwę Beastö Blancö. Na potrzeby wydawnictwa skład zasilili Jack Legrow (gitara basowa), Tim Husung (perkusja) oraz gościnnie kumple od wujka Alice’a – Glen Sobel (perkusja), Jonathan Mover (perkusja), Tiffany Lowe (chórki) oraz Calico Cooper (chórki). Chuck nietypowo dla siebie zagrał na gitarze oraz zaśpiewał, z kolei Chris Latham zajął się gitarą prowadzącą. Za produkcję odpowiadał Tommy Henriksen, również członek obecnego składu Coopera.

Efekt powyższej kolaboracji mógłbym w zasadzie podsumować jednym bardzo trafnym cytatem:
Jeśli Rob Zombie i Trent Reznor mieli nieślubne rockowe dziecko, które uwielbiałoby Rolling Stones i chwytliwe melodie z lat ’50, to tym dzieckiem byłby Chuck Garric ze swoim bezpośrednim, pełnym rytmu projektem Beasto Blanco. Nie chodzi tu o odkrywanie koła na nowo, ale o danie mu zajebiście fajnych felg. 
 - Eddie Webb (DJ, VH1)
Czegóż innego można się bowiem spodziewać po zespole, który niejako na siłę do swojej nazwy dodaje – przynajmniej na okładce – dwa umlauty? Czego oczekiwać od kapeli, która swoją nazwę wzięła od imienia psa jednego z członków (swoją drogą, przed oczami widzę buldoga francuskiego… to by było bardzo w stylu Chucka ;)). Tylko i wyłącznie ciężkiej rock and rolowej jazdy.

Przy takim nastawieniu otrzymujemy naprawdę przyjemny produkt – olbrzymi głaz, który tocząc się z zawrotną prędkością tratuje wszystko co spotka na swojej drodze. Wrażenie to potęguje bardzo gęsta produkcja i gardłowy, w niektórych momentach przypominający wspomnianego już Roba Zombie, wokal Chucka. Tu i ówdzie pojawia się ciekawsza solówka, ale dość powiedzieć, że popisy gitarowe nie stanowią kwintesencji tego albumu. Natomiast ciekawym dodatkiem są żeńskie chórki, jako przeciwwaga w stosunku do potężnego agresywnego głosu Garrica.

Ewidentnym jest, że jedynym celem Live Fast, Die Loud jest szalona zabawa do upadłego. To niestety powoduje, że poszczególne kawałki bardzo ciężko od siebie odróżnić, zapamiętanie jakiejkolwiek melodii też nastręcza sporo problemów. Ponadto poplątaniu z pomieszaniem towarzyszą nużąco wręcz powtarzające się refreny (i to tak ambitne jak „bang bang baby” czy chóralne „hell yeah”). Na wyróżnienie zasługują zdecydowanie Il Nostro Spirito oraz Motor Queen. Pierwszy, choć jest tylko wstępem do całego albumu, zawiera bardzo interesującą aranżację w stylu „flamenco-metal”, z kolei drugi jest chyba najcięższym utworem na płycie, jednocześnie najbardziej chwytliwym.

Live Fast, Die Loud na pewno mnie w żaden sposób nie oczarował. Na pewno nie jest to płyta, po którą będę sięgał szczególnie często. Nie mogę jednak stwierdzić, że debiut Beasto Blanco to album zły. To po prostu krążek niosący za sobą wyłącznie jedno przesłanie, które brzmi „party all night long!”. Słuchany z takim nastawieniem i w stosownych okolicznościach pozostawi po sobie bardzo pozytywne emocje.

Na koniec Breakdown (jeśli się nie spodoba, to nie ma raczej sensu sięgać po resztę):


11 września 2014

Queen: Live at the Rainbow ‘74

Rok 1974. Freddie Mercury nie posiada jeszcze charakterystycznego wąsa, nie biega po gigantycznej scenie w białych dresach i żółtej kurtce, pod koniec występu nie przywdziewa korony w blasku gigantycznych reflektorów. Pod sceną nie zasiada dodatkowy klawiszowiec, publiczność nie klaszcze do Radio Ga Ga oraz nie odśpiewuje chóralnie We Will Rock You oraz We Are the Champions zwiastujących koniec występu. Ba, prawdopodobnie w głowie Freddiego nie zrodził się jeszcze pomysł na Bohemian Rhapsody. Co zatem jest? Czterech utalentowanych, młodych muzyków, którzy w odważnych strojach (Mercury na przykład – według projektantki Zandry Rhodes – przywdział kreację, która pierwotnie miała być suknią ślubną) i przy oszczędnym, aczkolwiek misternie zaplanowanym, wykorzystaniu świateł serwują zgromadzonej publiczności prawdziwą hardrockową ucztę.


Koncerty z Rainbow (zwłaszcza listopadowy) mogliśmy we fragmentach oglądać i słuchać już wcześniej. Jednak nigdy w tak doskonałej jakości obrazu i dźwięku. Stała ekipa Queen – Justin Shirley-Smith, Joshua J. Macrae i Kris Fredriksson – nie zawiodła i tym razem, dzięki czemu możemy delektować zmysły (zmysł smaku lepiej odpuścić). Co prawda, jeśli chodzi o płyty CD, to odnoszę wrażenie (i to nie tylko moja opinia), że marcowy występ posiada lepszą jakość od listopadowego, któremu brakuje trochę głębi i przestrzeni (choć i tak brzmi lepiej niż np. tragicznie zmiksowane Live Killers). Dziwi to o tyle, że w założeniu koncert z trasy Queen II miał być dodatkiem do tego z tournee Sheer Heart Attack. Na szczęście wersja 5.1. na DVD wbija już w fotel. Warto także odnotować, że z wersji audio koncertów nie wycięto zapowiedzi utworów, co w obecnych czasach jest normą. Miły gest, który po raz kolejny oddaje ducha i potęguje magiczny klimat występu.



Wszelkie obróbki dźwięku na nic by się zdały, gdyby sam zespół nie był w wyśmienitej formie. Był. Queen w 1974 r. grał z młodzieńczą werwą, pewnością siebie i swego rodzaju agresywnym buntem. Wystarczy wsłuchać się w harmonie śpiewane przez Rogera Taylora. Całość jest drapieżna, niewygładzona, a mimo to niepozbawiona typowego dla grupy kunsztu. Po raz pierwszy od 40 lat na oficjalnym albumie koncertowym Queen miały szansę zaistnieć utwory, dla których w późniejszym okresie zabrakło miejsca w setliście, bądź zostało ono ograniczone do zaledwie dwuminutowych fragmentów. Oba wykonania White Queen zachwycają chyba jeszcze bardziej niż wersja BBC tej piosenki, z kolei listopadowe Flick of the Wrist, czy też medley w postaci In the Lap of the Gods/Killer Queen/The March of the Black Queen/Bring Back That Leroy Brown zniewalają energią, która zresztą obecna jest przez CAŁOŚĆ OBU KONCERTÓW. Jednak prawdziwą perłę w koronie stanowi zagrany w marcu The Fairy Feller’s Master-Stroke, kawałek, co do którego chyba nawet nie przypuszczano, że został przetransferowany na scenę.



Wspaniałą robotę wykonali także ludzie odpowiedzialni za odświeżenie obrazu oraz montaż. Nie tylko uzyskano najlepszą z możliwych jakość wideo, ale także wykorzystano wiele alternatywnych ujęć, nieobecnych na wcześniejszym wydaniu VHS. Oczywiście, nie udało się wyeliminować pojawiających się tu i ówdzie „smug” światła i kilku innych zakłóceń, ale… może to i nawet lepiej? Całkiem zgrabnie wyszło również menu - neon Queen Live at the Rainbow '74 na tle koncertowych świateł, a pod spodem menu stylizowane na szyld starego kina/teatru. Pisząc o stronie wizualnej wydawnictwa niemalże nie wypada nie wspomnieć o wielkim przebudzeniu nadwornego grafika zespołu – Richarda Graya – który po żenujących okładkach Rock Montreal, The Cosmos Rocks, Live in Ukraine oraz Live in Budapest, wreszcie zaprezentował schludny i nietuzinkowy projekt. Czapki z głów!



Czy zatem jest to produkt idealny, bez żadnych wad? Oczywiście, że nie, dla chcącego nic trudnego i pewne mankamenty naturalnie można odnaleźć. Podstawowy zarzut to niewydanie na rynku europejskim boxu 2 CD + DVD, co jest tym bardziej niezrozumiałe, że jakoś koncerty z Budapesztu i Ukrainy ukazały się w takim formacie i sprzedawały naprawdę dobrze. Książeczki również pozostawiają trochę do życzenia, gdyż składają się wyłącznie ze zdjęć, nie zawierając absolutnie żadnej treści. Rozumiem, że wszelkie smaczki zachowano dla wersji z 60-stronicową książką, aczkolwiek podstawowe informacje powinna zawierać każda z wersji wydawnictwa. Dość zabawne jest też nieco wymuszone rozbicie poszczególnych utworów na części, jakby zespół bał się, że nikt nie kupi koncertowej płyty złożonej z 13 zamiast 17 utworów. Pewnie, 35-sekundowe „Drum Solo” prezentuje się o wiele lepiej. Jak widać, te „defekty” Live at the Rainbow są może nie tyle naciągane, co po prostu mało znaczące, niewpływające na odbiór artystyczny. Rzecz jasna sam koncert też nie jest perfekcyjny (choć moim zdaniem jest bardzo bliski perfekcji). Od czasu do czasu Brianowi i Johnowi omsknie się ręka, Roger pogubi się za swoim zestawem, a Freddie nie trafi czysto w dźwięk, ekipa techniczna za późno włączy światło punktowe, obrazowi – o czym wspominałem – też czasem sporo brakuje do full HD, niemniej jednak… to dobrze, całość wypada przez to o wiele bardziej autentycznie, oddaje klimat tamtych nocy.



Live at the Rainbow ’74 zdecydowanie nie jest przeznaczony tylko dla zagorzałych fanów Queen. To pozycja obowiązkowa dla wszystkich fanów muzyki rockowej. Gdyby Rainbow ukazał się 40 lat temu (a były takie plany), dziś miałby taki sam klasyczny status, jak Made in Japan Purpli. Wydany w 2014 r. pozwala przypomnieć niektórym osobom, w tym przede wszystkim Brianowi Mayowi i Rogerowi Taylorowi, iż Królowa to nie tylko największe hity z lat ’80 i wąsaty wokalista w żółtej kurtce, ale także rock and rollowy koktajl z lat ’70. Teraz pozostaje czekać na Houston ’77, Hammy ’75 i ’79… Po raz pierwszy od bardzo dawna Queen Productions sprawiło, iż wierzę, że to nie jest oczekiwanie na cud… 


CD 1 (Trasa Queen II, Marzec '74):

  1. Procession
  2. Father to Son
  3. Ogre Battle
  4. Son and Daughter
  5. Guitar Solo
  6. Son and Daughter (reprise)
  7. White Queen (As It Began)
  8. Great King Rat
  9. The Fairy Feller's Master-Stroke
  10. Keep Yourself Alive
  11. Drum Solo
  12. Keep Yourself Alive (reprise)
  13. Seven Seas of Rhye
  14. Modern Times Rock 'n' Roll
  15. Jailhouse Rock/Stupid Cupid/Be Bop A Lula
  16. Liar
  17. See What a Fool I've Been
CD 2 (Trasa Sheer Heart Attack, Listopad '74)
  1. Procession
  2. Now I'm Here
  3. Ogre Battle
  4. Father to Son
  5. White Queen (As It Began)
  6. Flick of the Wrist
  7. In the Lap of the Gods
  8. Killer Queen
  9. The March of the Black Queen
  10. Bring Back That Leroy Brown
  11. Son and Daughter
  12. Guitar Solo
  13. Son and Daughter (reprise)
  14. Keep Yourself Alive
  15. Drum Solo
  16. Keep Yourself Alive (reprise)
  17. Seven Seas of Rhye
  18. Stone Cold Crazy
  19. Liar
  20. In the Lap of the Gods... Revisited
  21. Big Spender
  22. Modern Times Rock 'n' Roll
  23. Jailhouse Rock
  24. God Save the Queen
DVD/Blu-Ray (Trasa Sheer Heart Attack, Listopad '74) set jak na CD 2 + bonus (Marzec '74):
  1. Son and Daughter
  2. Guitar Solo
  3. Son and Daughter (reprise)
  4. Modern Times Rock 'n' Roll

5 września 2014

Paul Rodgers - Live at Hammersmith Odeon '09

Ostatnio w moim ulubionym sklepie internetowym trafiłem na kolejną fantastyczną przecenę – z niemal stu złotych na niecałe 35 zł. Pomyślałem sobie – czemu nie, jak na trzypłytowe, deluxowe wydawnictwo koncertowe nie jest źle. Zresztą taniej już nie będzie, skoro cena tej samej płyty na allegro waha się od 100 do 125 zł. W ten oto sposób w moje łapska wpadł kolejny koncert Paula Rodgersa – Live at Hammersmith Apollo ’09.


Piękny, tekturowy (a więc podatny na kontuzje) digipack okazał się być dziełem Concert Live – młodej wytwórni specjalizującej się w natychmiastowej dystrybucji albumów koncertowych. Na czym to polega? Występ artysty jest nagrywany przez inżynierów dźwięku, poszczególne płyty natychmiast wypalane i pakowane w przygotowane wcześniej pudełka (włącznie z okładką, etc.). Tym samym po wyjściu z koncertu widz mógł od razu zakupić gotową pamiątkę. Oczywiście, żeby biznes się kręcił, wydawnictwa te trafiają również do powszechnego obrotu.

W związku z powyższym próżno było szukać jakiejkolwiek książeczki w moim pięknym pudełeczku. To dość duży minus, mimo że to nie wkładka zdobi brzmienie, czy cośtam. Tak naprawdę, gdyby Paul nie przedstawił zespołu, słuchacz nieposiadający ambicji poszukiwacza nie wiedziałby nawet, kto grał. Mając na uwadze ten sposób wydawniczy, po trzeciej (bonusowej) płycie też nie spodziewałem się wiele. Miałem rację – krótka, nic niewnosząca wstawka z prób, dość miałkie wywiady z publicznością (te na Live in Glasgow były o wiele bardziej produktywne), kilkanaście zdjęć z dnia koncertu i… tyle. Nie pokuszono się o rozmowę z Paulem czy resztą zespołu.

Przejdźmy jednak do treści, czyli samego występu. To, co się chwali Concert Live, to pewność uchwycenia chwili taką, jaka była, bez nakładek, bez post produkcji. Mamy możliwość usłyszenia niemal całego (ostatni bis – The Hunter – nie znalazł się na albumie) koncertu takim, jaki był. To jest bez wątpienia piękne. I tu muszę powiedzieć jedno – szacunek dla Paula, który nie zrezygnował z tego wydawnictwa mimo kłopotów z gardłem, które były słyszalne już po kilku piosenkach. Niemniej jednak, chory Paul Rodgers to nie chory Justin Bieber, mimo problemów poradził sobie doskonale, a nawet zyskał trochę chropowatości z lat ’70 ;). Niestety przez te kłopoty występ został skrócony do ok. 80 minut, ku niezadowoleniu fanów (inna sprawa, że nie przypominam sobie, kiedy ostatnio Paul grał jakoś o wiele dłużej). Wszystko jednak zrekompensowała setlista i zaproszeni goście…

Rodgers ma to do siebie, że podczas swoich solowych koncertów rzadko wychodzi poza kanon „zagram największe przeboje Free, Bad Company i [jeden] The Firm”. Nic zresztą dziwnego, skoro większość ludzi właśnie tego od niego oczekuje. Niemniej jednak wokalista ma w sobie tyle sprytu, że potrafi urozmaicić dobór hitów, zwłaszcza podczas rejestrowania materiału do potencjalnego CD/DVD. Tak było na Live in Glasgow, gdzie pojawił się nowy utwór Warboys oraz dawno niegrany Radioactive czy I Just Wanna See You Smile, tak samo stało się w Hammersmith. Obok klasyków pokroju All Right Now, Wishing Well i Shooting Star znalazły się takie perły, jak Voodoo (grany na żywo przez Queen + Paul Rodgers raptem sześć razy <sic!>), zdaniem Paula grany po raz pierwszy na żywo, semi-akustyczny utwór Free – Soon I Will Be Gone (to nie do końca prawda – KLIK), zapomniany solowy Saving Grace, czy cover Hendrixa – Little Wing.

Niezwykłości wydarzenia dopełnił fantastyczny skład. Do weteranów Howarda Leese’a (gitara) i Lynna Sorensena (gitara basowa, wokal) dołączył inny wteran – Simone Kirke (perkusista Free i Bad Company) oraz zaproszeni goście – Deborah Bonham (siostra Johna Bonhama z Led Zeppelin, której solową płytą już się tu podniecałem – KLIK ;)), która stworzyła z Paulem magiczny duet w Be My Friend, a także Mick Ralphs, który zagrał na gitarze w pierwszym przeboju Bad Company, czyli Can’t Get Enough.

Reasumując, Live at Hammersmith Apollo to koncert ciekawy i bardzo „prawdziwy”, doskonały następca Live in Glasgow. Myślę, że już dla samego duetu z Deborah Bonham warto mieć ten krążek, a przecież pojawiły się także smaczki w postaci Micka Ralphsa, Voodoo czy Soon I Will Be Gone. Niemniej jednak zdecydowanie warto poczekać na stosowną przecenę, gdyż allegrowe 115 - 125 zł, a nawet sklepowe 99,99 zł to jednak – delikatnie mówiąc – lekka przesada. Zwłaszcza, że jak na limitowaną wersję, produkt jest dość powszechnie dostępny ;).

Na koniec perła tamtego wieczoru, niestety nagrywana ziemniakiem z publiczności.
https://www.youtube.com/watch?v=b3Miwpz1RCM

Setlista (zgodnie z tym, co widnieje na pudełku):

CD 1:

Walk in My Shadow
Fire & Water
Pony
Soon I Will Be Gone
Stealer 
Voodoo
Pack
Wishing Well
Satisfaction Guaranteed

CD 2:

Be My Friend
Rock ‘N’ Roll Fantasy
Shooting Star
All Right Now
Saving Grace
Can’t Get Enough
Little Wing

CD 3:

Behind the Scenes/Fan Interviews/Photo Gallery

Skład (ze słuchu + własny research):

Paul Rodgers – wokal
Simon Kirke – perkusja
Howard Leese – gitara
Kurtis Dengler - gitara
Lynn Sorensen – gitara basowa
------
Deborah Bonham – wokal w Be My Friend
Mick Ralphs – gitara w Can’t Get Enough

11 sierpnia 2014

Monty Python Live (Mostly): One Down, Five to Go

fot.: mugglenet.com

Nikt nie spodziewa się Hiszpańskiej Inkwizycji… zwłaszcza, gdy są po siedemdziesiątce. Sami Pythoni zapewne także nie przewidywali tak ciepłego przyjęcia ich zaskakującej reaktywacji – bilety na pierwszy show, 1 lipca 2014 r., sprzedano w ciągu zaledwie 43,5 sekundy (warto dodać, że O2 Arena, gdzie odbywały się występy, mieści 20 000 osób). W związku z tym dodano kolejne cztery daty, które również natychmiast wyprzedano. Ostatecznie Monty Python Live (Mostly) składał się z dziesięciu trzygodzinnych występów (z 30-minutowym antraktem każdy). Ostatni z nich transmitowano na żywo w brytyjskiej telewizji, zaś wkrótce później zorganizowano pokazy w wybranych kinach na całym świecie.

"Bloody albatross, bloody seabird!"
fot.: s3.amazonaws.com
Odpowiedź na nasz planowany reunion była bardzo, bardzo nierozsądna. Niemniej jesteśmy bardzo poruszeni, że tylu fanów chce zobaczyć, jak występują tak starzy ludzie. Dlatego też z radością dodamy więcej dat w O2. 
- John Cleese
"...and I waggled my wig!" 
fot.: i3.mirror.co.uk

Jak można było się spodziewać, konstrukcja wieczoru została oparta o dobrze znane i uwielbiane skecze grupy, choć i dla fanów nowości znalazło się to i owo. Część klasyków została zaktualizowana, niektóre lekko zmodyfikowano, inne połączono w sprytne sekwencje. W ten sposób m.in.: Not the Noel Coward Song uzupełniono o wersy poświęcone waginie i pośladkom, Spanish Inquisition za pośrednictwem lodówki przechodzi zręcznie w Galaxy Song, którą następnie okrasza „naukowy komentarz”, zaś Blackmail nawiązuje całkiem przypadkowo do twórców Top Gear. Do tego całość przeplata mnóstwo piosenek oraz numerów tanecznych (Nudge Rap jest po prostu cudowny!), a także materiałów archiwalnych (gdzie od czasu do czasu, nienachalnie pojawia się Graham Chapman), które pozwalają starszym panom złapać trochę oddechu. Poza tym, podczas każdego występu do Pythonów dołączali goście (zwykle podczas Blackmail). Nie inaczej było 20 lipca, gdzie Eddie Izzard pojawił się jako jeden z „Bruce’ów”, a Mike Myers. Jednak osobiście największe wrażenie zrobili na mnie profesorowie Brian Cox oraz nie kto inny, jak Stephen Hawking, którzy wystąpili w nagranej wcześniej scence. Pierwszy z nich wytyka błędy zamieszczone w Galaxy Song, zaś drugi wpycha Coxa do rzeki, „podśpiewując” rzeczoną piosenkę, by następnie wzbić się na orbitę. Iście brytyjski dystans do siebie, który bardzo cenię!
"Confess!"
fot.: zap2it.com

Przejdźmy do samych Pythonów. Najogólniej można powiedzieć, że pomimo swojego wieku i niewystępowania razem od prawie trzydziestu lat, panowie okazali się być w bardzo dobrej formie. Oczywiście, pointy już nie tak szybkie, głosy już się trochę łamią, więc już intonacja i akcentowanie również nie te. Niemniej jednak Terry Jones nadal świetnie odgrywa role żeńskie, Terry Gilliam sprawdza się w rolach charakterystycznych (i odważył się wlecieć na scenę na linach ;)), Eric Idle wciąż zachowuje się jak jowialny nastolatek, John Cleese jak zawsze ironiczny, a Michael Palin wciąż czaruje uśmiechem i urzeka wczuwaniem się w odgrywane role.

"Pining for the fjords?!"
fot.: i3.mirror.co.uk

Oczywiście Python Pythonowi nierówny. Widz mógł ewidentnie zauważyć, że najbardziej entuzjastycznie do całego projektu podchodzą Idle (który po rozpadzie grupy najwięcej występował na scenie oraz czerpał z dorobku Monty Pythona – Spamalot, anyone?) oraz Palin. Swoją drogą, ta dwójka chyba zdominowała show, jeśli chodzi o „czas antenowy”. Z kolei Jones był więcej niż jednokrotnie widziany, jak swoje kwestie w zasadzie odczytuje z kartki (gustownie ukrytej jako wkładka z pudełka czekoladek czy menu w knajpie). Rola Gilliama tradycyjnie została ograniczona do „ról wspomagających/charakterystycznych”, zaś jego grafiki niestety w 90 % były materiałami archiwalnymi… A Cleese… cóż… odnotowałem, iż trzykrotnie zapomniał tekstu. Inna sprawa, że te momenty odejścia od scenariusza były najzabawniejsze, gdyż zwyczajnie niespodziewane. Poza tym wydaje mi się, że tylko Johna Cleese’a stać na to, by bezceremonialnie zabrać Jonesowi jego ściągawkę, odczytać kwestie Terry’ego, a następnie oznajmić „teraz moja kwestia”. Natomiast skecz o martwej papudze/sklepie z serami to w zasadzie luźna rozmowa Johna z Michaelem, której bazę stanowiły oryginalne scenariusze. Innym ważnym elementem było obsmarowanie Daily Mail, który to dziennik jako jeden z nielicznych wcześniej obsmarował Live (Mostly). Nie zabrakło także wzajemnych docinków między Pythonami – wyśmiano między innymi „nudne programy podróżnicze Michaela Palina” oraz liczbę rozwodów Johna Cleese’a. Warto też wspomnieć, że bardzo miłym (i czarującym) dodatkiem była obecność Carol Cleveland, wieloletniej współpracowniczki Monty Pythona, dziwi i smuci natomiast brak „siódmego Pythona” – Neila Innesa.

"...and if you tell that to the young people today, they won't believe you..."
fot.: i4.mirror.co.uk


Krótko mówiąc – dla fana Monty Pythona wizyta w kinie była obowiązkowa (spóźnialscy będą mogli zakupić DVD). Osoby, które nigdy nie były przekonane do twórczości szóstki Brytyjczyków i tak zdania nie zmienią. Od siebie napiszę, że dawno głośno się nie śmiałem podczas jakiegokolwiek seansu czy show telewizyjnego… Zatem chyba było warto? ;)

Graham Chapman
(1941 – 1989)

Monty Python
(1969 – 2014)

Piss Off!

fot.: pbs.twimg.com


Akt I
  • Llamas
  • Sekwencja otwierająca
  • Four Yorkshiremen
  • The Fish-Slapping Dance (wideo)
  • Not the Noel Coward Song (wzbogacone o wersy poświęcone waginie i pośladkom)
  • The Naval Medley/Ypres 1914 (sekwencja taneczna)
  • Colonel Stopping It
  • Batley Townswomen's Guild Presents the Battle of Pearl Harbour (wideo)
  • The Last Supper
  • Every Sperm is Sacred
  • Mr and Mrs Blackitt
  • Silly Olympics (wideo)
  • Vocational Guidance Counsellor/The Lumberjack Song
  • The Philosophers' Football Match 1st half (wideo)
  • Bruces/Bruces' Philosophers Song (feat. Eddie Izzard)
  • The Philosophers' Football Match 2nd half (wideo)
  • Trade Description Act
  • Blood, Devastation, Death, War and Horror
  • I Like Chinese
Akt II
  • Spam Lake (sekwencja taneczna)
  • Sit on My Face
  • The Death of Mary Queen of Scots/Penguin on the Television
  • Gumby Flower Arranging
  • Camp Judges
  • Albatross
  • Nudge Nudge
  • Nudge Rap (sekwencja taneczna)
  • Blackmail (feat. Mike Myers)
  • Anne Elk's Theory on Brontosauruses
  • Spanish Inquisition
  • Galaxy Song
  • Brian Cox and Stephen Hawking (wideo)
  • The Silly Walks Song (sekwencja taneczna)
  • The Argument
  • I've Got Two Legs
  • Captions (wideo)
  • Spam/Finland
  • Dead Parrot/Cheese Shop/Come Back to My Place
  • Christmas in Heaven
  •  Always Look on the Bright Side of Life ("spontaniczny bis")
Monty Python:
  • John Cleese
  • Terry Gilliam
  • Eric Idle
  • Terry Jones
  • Michael Palin
  • Graham Chapman (materiały archiwalne)
z udziałem:
  • Carol Cleveland
  • Samuela Holmesa
  • Eddiego Izzarda
  • Mike'a Myersa
  • prof. Briana Coxa
  • prof. Stephena Hawkinga



7 lipca 2014

Toto: 35th Anniversary Tour – Live in Poland

…długo byliśmy w trasie promującej Falling in Between. Potem Mike zachorował i musiał odejść. Następnie odszedł też David, a ja zostałem ostatnim oryginalnym członkiem zespołu. Zacząłem pracować z muzykami, z którymi wcale nie miałem ochoty pracować. (…) Bez żadnego z braci Porcaro i Paicha trudno było to nazywać Toto. Oczywiście, muzycy z którymi grałem byli fantastyczni. Greg Phillinganes i Leland Sklar to ciągle moi bliscy przyjaciele, ale to nie było Toto. (…) po kilku latach zadzwonił do mnie David i powiedział, że Mike potrzebuje naszej pomocy (…). Nie wiedziałem, że z nim aż tak źle. Powiedziałem więc: Pewnie, pojedźmy w letnią trasę, ale Steve będzie też musiał wrócić do zespołu i Joseph Williams znowu musi stanąć na froncie. I tak się stało. Pojechaliśmy w jedną trasę (…) Okazała się gigantycznym sukcesem, mieliśmy dużo więcej przyjemności z grania niż przez ostatnie dwadzieścia lat. Znowu poczułem się jak w szkolnych czasach z moimi kumplami. 
- fragment wywiadu Michała Kirmucia ze Stevem Lukatherem, Teraz Rock, nr 6/2014, s. 80. 
Luke najwyraźniej nie kłamie, skoro to, co rozpoczęło się latem 2010 r. ciągnie się po dziś dzień i przybrało formę światowej trasy z okazji 35. rocznicy powstania Toto. Swoistym ukoronowaniem tego tournée jest piąte wydawnictwo koncertowe grupy, z mojej perspektywy istotne poczwórnie. Po pierwsze – i najbardziej oczywiste – dokumentuje ono trasę na 35-lecie Toto. Po drugie, jest to ostatni album Toto, na którym możemy zobaczyć i usłyszeć Simona Phillipsa, który po 22 latach za zestawem perkusyjnym (zastąpił zmarłego w 1992 r. Jeffa Porcaro) postanowił powrócić do swoich solowych projektów (czyżby kolejny album Protocol?). Po trzecie wreszcie, koncert zarejestrowano w Polsce, a po czwarte – byłem tam, o czym moi stali czytelnicy (te dwie, trzy osoby) doskonale wiedzą.

Pisałem już o wrażeniach z samego koncertu [KLIK], dlatego też teraz postaram się raczej skupić na walorach samego wydawnictwa, czyli 35th Anniversary Tour – Live in Poland.





1. Musicianship

Obiecałem sobie nie nawiązywać do okresu Falling in Between i słynnej wśród fanów trasy Bobby Kimball Auto-tune Tour, ale… przytoczony wyżej fragment rozmowy z Lukatherem poniekąd mnie sprowokował do poruszenia kwestii niejednokrotnie odgrzebywanej przez samego Luke’a – musicianship (nie znajduje dobrego polskiego odpowiednika). Steve zawsze powtarzał, że Toto to zespół braci. Da się jednak wyraźnie odczuć, że niektórych kompanów gitarzysta uważa za braci „rodzonych”, innych za „przyrodnich”. Wystarczy porównać najnowsze wydawnictwo z dwiema poprzednimi koncertówkami, gdzie głównym wokalistą był Bobby. Moim zdaniem są one o wiele mniej energetyczne od łódzkiego występu, a muzycy zachowują się, jakby grali wyłącznie z obowiązku (warto przy tym zauważyć, że podczas 25-lecia w Amsterdamie Kimball był w niezłej formie, a skład był w zasadzie tak samo bliski oryginałowi, jak obecnie). Podczas 35-lecia w ogóle tego nie czuć, widać natomiast fantastyczną zabawę i chemię między wszystkimi członkami zespołu (także tymi dokooptowanymi do „oryginału”). To oczywiście tylko moja osobista i krótka obserwacja, z którą wcale nie trzeba się zgodzić ;).

Pierwszym powodem, dla którego warto nabyć koncertowe wydawnictwo Toto, jest ich staranność w przygotowanie uczty dla uszu. Na scenie nie dzieje się zbyt wiele – świateł raczej niewiele, z tyłu logo zespołu, odświeżone na okoliczność rocznicowej trasy (podczas Hold the Line zostaje zastąpione przez okładkę debiutu grupy), na scenie muzycy… i w zasadzie tyle. Tylko czego chcieć więcej? Temu zespołowi ewidentnie chodzi o muzykę. W dodatku obok hitów, „za które zostalibyśmy zabici, gdybyśmy ich nie zagrali” (Africa, Rosanna, Hold the Line, Pamela) można usłyszeć także rzadziej grane utwory, takie jak Goin’ Home, Wings of Time (nadal mój faworyt) czy Falling in Between. W dodatku większość z tych utworów jest grana w innych wersjach, niż na albumie, częstokroć dłuższych i okraszonych mnóstwem drapieżnych solówek. To bardzo dobre rozwiązanie, które nie tylko ukazuje kunszt muzyków, ale także sprawia, że nawet wałkowany tysięczny raz kawałek brzmi świeżo (zwłaszcza zwraca uwagę akustyczna aranżacja 99, 10-minutowa wersja Africa  - z wokalnymi i basowymi popisami Easta, czy też medley On the Run/Child’s Anthem/Goodbye Elenore). Znalazło się nawet miejsce dla nowej, wzniosłej, instrumentalnej kompozycji The Muse. Jedyne czego mi zabrakło, to chociaż jednego utworu reprezentującego erę Isolation i Tambu.

Po wtóre, w przeciwieństwie do Falling in Between Live, koncert został w zasadzie nietknięty. Oczywiście, niezbędny był stosowny mix, tu i tam pogłośnienie wokali, wzmocnienie chórków, ale raczej nie ma tu mowy o auto-tuningu. Prawie na pewno łatano White Sister i Pamela, ale przynajmniej wykorzystano do tego materiał zagrany na żywo, jako swoisty drugi bis. Niestety trochę pocięto „wydarzenia” między piosenkami, ale obstawiam, że jest to niezauważalne.

Lukather podkreśla, że bohaterem tego wydawnictwa jest Joseph Williams. Nie sposób się z tym nie zgodzić. Tak, jak wspominałem prawie rok temu – Joe przeniósł się w czasie do 1986 r. i trasy promującej Farenheit, nawet jeśli przy większości gór musiał być wspierany przez Amy Keys i Mabvuto Carpenter. W dodatku wokalista sprawdził się doskonale jako frontman, przez cały czas bije od niego energia i szczery entuzjazm. Co prawda notoryczne „kręcenie młynków” i zagrzewanie publiczności może niektórych drażnić, ale na pewno jest to lepsze, niż schodzenie ze sceny co 30 sekund lub popijanie wody co dwa słowa piosenki (eh, znowu to robię… :P). Moim osobistym bohaterem jest jednak David Paich, który widać, że przyłożył się do tej trasy. Oczywiście jego gra na klawiszach była niezmiennie świetna (chociaż kilka pomyłek – zostawionych w końcowym miksie – można spokojnie wychwycić), jednak widać, że przed trasą mocno popracował nad swoim wokalem, który brzmi o wiele lepiej, niż 10 lat wcześniej w Amsterdamie. Brawo! No i ten taniec… Steve Lukather oczywiście również był klasą samą w sobie, tak instrumentalnie, jak i wokalnie, choć niekiedy jego śpiew przypominał parodię Stanisława Soyki w wykonaniu Maćka Stuhra (wsłuchajcie się w delikatny bełkot w Better World). Steve Porcaro, Simon Phillips i Nathan East oczywiście też nie zawiedli, każdy miał okazję do swoich indywidualnych popisów. Świetne wrażenie robi też Amy Keys, która swój kunszt wokalny eksponuje w duecie z Williamsem podczas Hold the Line, dużo gorzej natomiast wypada Carpenter, którego chórki w Stop Loving You brzmią po prostu koszmarnie (choć możliwe jest to, iż to wynik post produkcji, bo jakoś nie wierzę, że można w taki sposób śpiewać na żywo, ba – nie odnotowałem tego zgrzytu będąc w Atlas Arenie).

3. Wideo

Realizacja wizji generalnie również zasługuje na pochwałę. Bardzo sprytnie zakamuflowano fakt, że w Atlas Arenie nie było aż takich tłumów, jak mogłoby się wydawać, poza tym wizja całość ogląda się z przyjemnością, praca kamery jest adekwatna do tego, co akurat działo się na scenie. W dodatku obraz jest krystalicznie czysty, kolory pełne, w tej kwestii absolutnie nie ma się do czego przyczepić. Niemniej jednak widać, że jest to amerykańska produkcja zrobiona z wielkim rozmachem, a to za sprawą rozmaitych filtrów obrazu rodem z Pinnacle Studio albo Sony Vegas Music Studio (dobrze chociaż, że nie z Movie Makera ;)). To już niestety czasami mierzi, bo o ile dzielenie obrazu w niektórych miejscach, by pokazać zbliżenia niemal wszystkich muzyków albo celowe zniekształcenie obrazu w odpowiednim momencie Hydry jest naprawdę świetne, o tyle już czarno-biała nakładka w I’ll be Over You, czy co gorsza – dzielony obraz, którego część jest kolorowa, a część czarno-biała w It’s a Feeling – jest zarazem mocno tandetne („cheesy”) i męczące dla oka. Z drugiej jednak strony genialnym pomysłem było umieszczenie kamery „na Simonie”, dzięki czemu od czasu do czasu możemy oglądać występ z perspektywy perkusisty. Bardzo podoba mi się także dodany w post produkcji „pokaz slajdów” wyświetlany na kurtynie podczas intra. Wielka szkoda, że nie udało się tego zrealizować na żywo, gdyż robiłoby to niesamowite wrażenie. Miło też, że realizatorzy nie męczą oglądacza zbyt częstymi migawkami publiczności (jak będę chciał oglądać „Januszy”, to włączę sobie jakąkolwiek plenerową produkcję TVP, right? ;)).

4. Dodatki

Zacznę od tego, że zespół pokusił się o piękną wersję deluxe albumu, naprawdę wartą swojej ceny. Oprócz zestawu DVD + Blu-ray + 2 CD została ona wydana w formie 60-stronicowej książki wypełnionej pięknymi, olbrzymimi zdjęciami z koncertu, konferencji prasowej oraz z etapu przygotowania sceny, wszystkie (poza jednym) autorstwa Darka Kawki. Prezentuje się to naprawdę imponująco [WIDEO].

Inny bonus, to naturalnie kilkunastominutowe wideo „Behind the Scenes” (w istocie jednak jest to rozmowa z Paichem, Lukatherem i Porcaro, przeplatana wstawkami zakulisowymi), które ogląda się całkiem miło (poczucie humoru Luke’a <3), jednak raczej nic ciekawego z niego nie wynika, no – może tyle, że nazwisko „Bobby Kimball” pada tylko raz, z ust Steve’a Porcaro. Rzecz w zasadzie do jednorazowego obejrzenia i zapomnienia.

Reasumując – naprawdę warto. Zgadzam się z Lukatherem, że jest to najlepsze, najbardziej dopracowane wydawnictwo koncertowe zespołu, z którym konkurować może jedynie 25th Anniversary – Live in Amsterdam sprzed dziesięciu lat. Widać, że zespół jest w pełni energii i gotowy na nowe przygody, które przed nim stoją. Przecież jeszcze w tym roku ma się ukazać krążek z premierowym materiałem, niestety z Keithem Carlockiem na perkusji (póki co – nie przekonał mnie). Mam też nadzieję, że roboczy tytuł XIV ulegnie jeszcze zmianie…