21 listopada 2015

Sunder

W 2014 r. czterech liończyków udowodniło światu, że Francji też potrafią grać muzykę rockową, w dodatku na całkiem niezłym poziomie. Krążek grupy The Socks (o tym samym tytule) to dawka ciężkiej, klimatycznej i soczystej muzyki gitarowo-organowej, z nawiązaniem do tego, co najlepsze w muzyce lat ’60 i ’70. Niedługo  po wydaniu debiutu, zespół poszedł za ciosem i… zmienił nazwę na Sunder. Cóż, dawniej mogłoby to być muzyczne samobójstwo, ale w dobie fejsbuków i internetów ogółem – cały świat wie o tej rewolucji mógł się dowiedzieć. Niemniej jednak o tym, jaka była jej przyczyna wiedzą chyba tylko sami muzycy. Na pewno nie chodziło o to, że Panowie odkryli istnienie kapeli o tej samej nazwie, wszak „Sunderów” też już kilka jest. Nie chodziło również o roszady personalne, gdyż skład nadal tworzą gitarzysto-wokalista Julien Méret, perkusista Jessy Ensenat, basista Vincent Melay oraz do niedawna gitarzysto-klawiszowiec Nicolas Baud. Do niedawna, gdyż wraz ze zmianą nazwy, Baud całkowicie przesiadł się ze strun na klawisze (na farfisę i melotron, żeby być precyzyjnym). Czy tak niewielki – jak mogłoby się wydawać aspekt – stanowił dostateczną przyczynę dla odcięcia się od The Socks? Jak pokazał niedawno wydany album, zatytułowany po prostu Sunder (a jakże!) – tak.


Pierwsze, co w sposób oczywisty zwraca uwagę, to szata graficzna. Muszę przyznać, że okładka wydawnictwa The Socks była na swój sposób ciekawa, intrygująca, zachęcająca do poznania zawartości. Sunder niestety pod tym względem, moim zdaniem, niespecjalnie się popisał. Począwszy od kolorystyki, przez nieczytelną czcionkę, aż po służący za tło obrazo-bohomaz (cóż, może jestem ignorantem i jest w tym jakaś głębia, której nie rozumiem) – wszystko jest mdłe i nijakie. Niemniej jednak nie ocenia się książki po okładce, więc śmiało możemy zagłębić się w ok. 33-minutową zawartość muzyczną (razem z bonusem – 36-minutową). Tak, to nie jest EP-ka.

To właśnie pierwsza zauważalna różnica – z 4-5-minutowych utworów muzycy przesiedli się na 3-4-minutowe kawałki. Nie jest to jakaś szczególna zbrodnia, zwłaszcza, że zmiana ta zdaje się dobrze służyć nowym kompozycjom - w większości przypadków nie ma absolutnej potrzeby, by były dłuższe, zwyczajnie nie mają aż tyle do zaoferowania (z kolei tam, gdzie dodatkowa minuta by krzywdy nie czyniła, tam co do zasady się ona pojawia). Jak zatem brzmi nowe wcielenie Francuzów? Niektórzy twierdzą, że to po prostu The Socks pozbawione jednej gitary. Osobiście nie podzielam tego poglądu. Już wstęp pierwszego utworu – Deadly Flower – zdradza jakich zmian brzmieniowych możemy się spodziewać… całkiem oczywistych. Ze swoistego wypełniacza wspomagającego gitary, klawisze stały się instrumentem równorzędnym, a może nawet dominującym. Czasami ma się wręcz wrażenie, że gitara ginie pod warstwą klawiszową, przy czym nie chodzi tu raczej tylko i wyłącznie o charakter kompozycji, czy też fakt porzucenia przez Bauda dodatkowych sześciu strun. W moim odczuciu bardzo na niekorzyść działa produkcja debiutanckiego krążka Sunder. Wszechobecna ściana dźwięku oraz jazgot nią wywołany jest po dłuższym czasie naprawdę męczący i uniemożliwia zatopienie się w pełni w poszczególnych partiach instrumentalnych (wokal akurat potrafi się przez to wszystko przebić). Produkcja debiutu The Socks również była dość brudna, jednak brzmienie jako takie było nieco bardziej przestrzenne i selektywne. Na krążku Sunder jest wprawdzie atmosferyczne, ale nieco zbyt zbite i gęste.

Kolejną zasadniczą zmianą jest podejście Juliena Méreta do sposobu śpiewania. Wokal na Sunder jest o wiele łagodniejszy, niż w poprzednim wcieleniu zespołu. Pojawiają się opinie, że dzięki temu uda się uniknąć porównań z wokalistą Graveyard, a Méret wypracuje swój własny styl. Być może, niemniej jednak osobiście brakuje mi tej drapieżności, której słuchacze mogli zaznać w twórczości The Socks. W obecnym kształcie zespół brzmi trochę jak skrzyżowanie The Beatles (harmonie wokalne są naprawdę ładne, przyznaję) i The Doors, z gdzieś daleko pobrzmiewającymi Purplami, a wszystko okraszone nowoczesnym brzmieniem.

Cóż, nie twierdzę, że jest to niezjadliwe. Wspomniane Dead Flowers, nieco mroczniejsze Daughter of the Snows i Lucid Dreams czy też drapieżniejszy bonus Phoenix to naprawdę udane kompozycje, chociaż niestety nie do końca w stylu, którego oczekiwałem i który do końca by mnie przekonywał.

Muzycy na swoim profilu na Facebooku napisali, że The Socks byli z francuskiego Lyonu, natomiast Sunder są obywatelami świata gotowymi wyprzedać wszystkie stadiony. Cóż, może i jest to trochę butne z ich strony, z drugiej jednak strony, zawsze powinno się mierzyć wysoko. Choć osobiście zastanawiam się, czy Sunder zmierza w dobrym kierunku, to jednak na pewno będę im dalej kibiocwał i w napięciu wyczekiwał kolejnych wydawnictw (miejmy nadzieję, że już pod tą samą nazwą).

O debiutanckim albumie The Socks możecie przeczytać u Bizona:
http://muzycznyzbawicielswiata.blogspot.com/2014/11/the-socks-socks-2014.html