20 stycznia 2015

Hiding In Public

Prawie 10 lat temu David Holland postanowił założyć zespół. Umówił się więc w londyńskim pubie ze swoim przyjacielem – basistą, klawiszowcem, producentem oraz właścicielem Berry Street Studio - Kevinem Poree. Ten z kolei przyprowadził dwóch kolejnych kumpli – perkusistę Johna Tonksa oraz gitarzystę Jamiego Mosesa. Cała czwórka przy kilku pintach piwa postanowiła, że będzie razem tworzyć muzykę. Jak powiedzieli, tak zrobili. Ciekawe ilu z Was w ogóle kojarzy te nazwiska. No właśnie… A ilu z Was kojarzy Fisha, Duran Duran, Briana Maya, Paula Younga, Mike + The Mechanics czy sir Toma Jonesa? Dokładnie. Większość z powyższej czwórki może wpisać tych (i wielu innych) artystów w swoje zawodowe CV. Tak jest, znowu na tapecie cykl „muzycy sesyjni wydają płytę”. Zatem nazwa zespołu, na którą zdecydowało się czterech przyjaciół, Hiding In Public, zdecydowanie nie pojawiła się przypadkowo, jest wręcz całkiem trafna. Niestety, przekłada się również na to, że poza Wyspami mało kto o zespole słyszał.


Hiding In Public ma na swoim koncie cztery płyty, wydane na przestrzeni lat 2006 – 2012 (sympatycy zespołu na „Qu” doskonale wiedzą, że z racji angażu Jamiego, nie był to łatwy okres dla zespołu). Repertuar, który oferują słuchaczowi jest całkiem różnorodny, chociaż poszczególne krążki mają wspólny mianownik, co dobitnie świadczy o tym, że grupa posiada własny styl (a przynajmniej pewne charakterystyczne elementy). Niemniej – cóż oni właściwie grają? Posiłkując się fachowymi opiniami (Billboard, babbysueTM, Music Connection) należałoby stwierdzić, że Hiding In Public to brytyjski pop czerpiący garściami z The Beatles, Small Faces oraz Squeeze, z tu i ówdzie pojawiającą się inspiracją The Police. Osobiście nie jestem w stanie potwierdzić lub zaprzeczyć przytoczonym poglądom (słodka ignorancja), mogę natomiast zgodzić się z tym, iż słuchając Hiding In Public mamy do czynienia z melodyjnym, zachęcającym do wspólnego śpiewania (a już na pewno nucenia) pop-rockiem, nieco w stylu retro. Z kolei David Holland uważa, że rozchodzi się tu tylko i wyłącznie o głęboki, pełen uczucia wokal Jamiego Mosesa. Nie jest to pozbawione sensu.

Wiem, że wśród części społeczeństwa termin „pop” czy „pop-rock” kojarzy się niemal wyłącznie negatywnie. Nie winię ich za to, kiedyś też tak myślałem. W moim przypadku wiązało się to jednak z faktem, że wspomniane terminy utożsamiałem z serwowaną w Polsce radiową papką. Jestem natomiast przekonany, że gdyby w komercyjnych stacjach emitowano więcej muzyki pokroju Hiding In Public, to „słuchalność” oraz szacunek do terminu „pop”/”pop-rock” zasadniczo by wzrosły. Oczywiście nie chcę popadać tu w dwie skrajności – nie jest tak, że w radiu nie uświadczy się niczego wartościowego, nie jest też tak, że czwórka londyńczyków stworzyła zespół wybitny. Nie można im jednak odmówić ambicji.


To co urzekło mnie w grupie Davida Hollanda, to wspomniana różnorodność (eklektyzm byłby tu jednak zbyt mocnym słowem). Obok radosnych i popowych kawałków pokroju The Road to Happiness (Is Nothing Like the Road to the Coast), czy Vill Du Ha Te Med Mig (Swedish Tales), a także nieco bardziej typowych ballad (FellDoes My Heart Only Lie), w katalogu Hiding In Public można znaleźć również utwory z rockowym pazurem i prominentną gitarą (Mr. GreenswampEverything You NeedGoing Places), o egzotycznym feelingu (Bikini Blue SkySangria Evening) lub bardziej staromodne, jak np. „saloonowe” She Was Mine, czy stylizowany na londyńską gwarę Cockney Picture of Me with a Portrait of the Queen. Nie zabrakło także miejsca dla utworów wzniosłych – As the Sirens Sang oraz Save Me są naprawdę epickie. Niemniej jednak największe wrażenie sprawiły na mnie kompozycje, którym za sprawą wokalu Mosesa nadano aurę intymności – I Don’t Know How oraz I’m Running Late.

Na krążkach Hiding In Public niewątpliwie słychać, iż zostały stworzone przez profesjonalistów. Złożoność utworów oraz dbałość o aranżację jest niemalże wyczuwalna. Pomimo tego, że siłą piosenek zespołu są wokal i gitara Jamiego Mosesa, to te elementy nigdy nie zdominowały pozostałych instrumentów. Oczywiście, zdarzało się, iż wysuwano je na pierwszy plan, ale próżno szukać gitarowych „onanizmów”, bądź przesadzonych popisów wokalnych (inna sprawa, że Moses jest raczej przeciętnym pieśniarzem, choć o ciekawej barwie głosu). Wszystko to sprawia, że muzyki czwórki z Londynu słucha się jeszcze przyjemniej. Warto też zwrócić uwagę na teksty Davida Hollanda, które w przeważającej mierze poświęcone są poszukiwaniu sensu, wojnie, miłości, problemach egzystencjalnych.

Jeśli moje być może przesadzone peany na cześć Hiding In Public Was nie przekonują, dodam jeszcze, iż piosenki oraz albumy zwyciężały bądź docierały do finałów konkursów w Wielkiej Brytanii oraz USA, a także doczekały się emisji w angielskich, amerykańskich, australijskich oraz brazylijskich rozgłośniach radiowych. Nie twierdzę, że to jakiś nie wiadomo jak bardzo cudowny zespół. Niemniej jednak mamy do czynienia z grupą utalentowanych twórców, których twórczość może być przyjemną odskocznią od muzyki, której słuchamy na co dzień, bądź od radiowej papki, która przewija się w naszych kuchniach/samochodach/stanowiskach pracy.

Jeśli niekoniecznie macie Państwo słuchać całych albumów, zapraszam do playlisty Spotify, która składa się z moich ulubionych kawałków z poszczególnych płyt:


Na koniec - tradycyjny klip YouTube'owy:

10 stycznia 2015

Curly Heads - Ruby Dress Skinny Dog

Nie spodziewałem się, że kiedyś nadejdzie dzień, gdy zrecenzuję twórczość Dawida Podsiadło. Po pierwsze dlatego, iż do tej pory ów pieśniarz kojarzył mi się wyłącznie z „Trójkątami i Kwadratami”, w dodatku z wersji, która pojawiła się w reklamie Playa, aniżeli z piosenki jako takiej. Po drugie, kiedy przesłuchałem tytułowy utwór z debiutanckiego albumu Curly Heads – zespołu Dawida – doszedłem do wniosku, że to i tak nie do końca moja bajka. Wychowany na twórczości Queen, w muzyce zazwyczaj szukałem przestrzennego, eklektycznego brzmienia i bogatych aranżacji (dotyczy Queen z lat ’70 ;)), niekoniecznie zaś surowego, garażowego indie rocka, o którym zresztą mam znikome pojęcie. Myślałem zatem, że potencjalna recenzja zakończy się na (pewnie błędnym) stwierdzeniu: „takie polskie, ubogie Kings of Leon”. Jednak nie. W ramach dopełnienia procesu poznawczego postanowiłem skonfrontować Ruby Dress Skinny Dog z solowym albumem Podsiadły – Comfort and Happiness – i o ile ten pierwszy wysłuchałem z przyjemnością, to w drugim próżno było szukać błogości i szczęścia, prawdę mówiąc ledwo wytrwałem do końca.


35 minut podzielonych na 10 galopujących, opartych o brzmienie gitary kompozycji. W warstwie lirycznej opowieści o młodzieńczej miłości i zawirowaniach, jakie się z nią wiążą. Tym w skrócie jest Ruby Dress Skinny Dog. Nie ma tu miejsca na przepych, zbyt wiele muzycznych ozdobników, jest brudno, surowo, ekspresyjnie, czasami wręcz krzykliwie. W większej dawce taka pigułka pewnie byłaby nie do przełknięcia, jednak te nieco ponad pół godziny sprawdza się idealnie. Naturalnie muzyka zespołu z Dąbrowy Górniczej nie jest jakaś szczególnie odkrywcza, wszystko to już gdzieś słyszeliśmy. Nie szkodzi – ważne, że słychać potencjał, którego osobiście nie dopatrzyłem się w solowym dziele Dawida.

Niewątpliwym atutem Curly Heads jest wokal – pełen emocji, wyrazisty, idealnie oddający wyśpiewywane (wykrzykiwane) słowa. Innymi słowy, zupełnie inny niż na Comfort and Happiness. Cieszy to, że o zranionym sercu można zaśpiewać gniewnie, że nie zawsze trzeba iść w konwencję tkliwo-epickiej ballady. Jeszcze lepiej, że brzmi to bardzo przekonująco. Całości dopełniają ostre riffy, wyraźnie zainspirowane zarówno zespołami bardziej współczesnymi, jak i rockiem lat ’70 i ’80. Nie oznacza to jednak, że bas i perkusja pełnią tu wyłącznie tło dla tercetu Podsiadło-Bała-Szuliński. Wydaje się, że to właśnie sekcja rytmiczna Skuta-Lis urozmaica krążek, np. przez wyprowadzoną na pierwszy plan, zapadającą w pamięć linię basu w HouseCall, czy też rock ‘n’ rollowy rytm Burning Down, który przywodzi na myśl klasyczne kompozycje.

Niewielu solistów, którzy odnieśli gigantyczny sukces zarzuciłoby karierę solową na rzecz swojego dawnego zespołu. Tymczasem Dawid Podsiadło twierdzi, że udział w X-Factorze miał na celu wyłącznie przyczynić się do wsparcia i wypromowania Curly Heads. Okazuje się, że to dobry ruch nie tylko dla zespołu, ale chyba także dla wokalisty, który wkrótce mógłby przepaść jako sezonowa gwiazda i to nawet nie z własnej winy, co raczej za sprawą wspaniałego polskiego rynku muzycznego. Ja w każdym razie trzymam kciuki za Curly Heads, mam nadzieję, że wkrótce w pełni wypracują własny styl oraz nieco urozmaicą warstwę tekstową swoich kompozycji (ileż można śpiewać o tym samym? ;)) i zajmą mocną pozycję pośród przedstawicieli muzyki alternatywnej.