Ostrzeżenie: Treści tutaj zamieszczane są wytworem chorej wyobraźni i psychiki autora. Autor nie ponosi odpowiedzialności za jakiekolwiek ubytki mentalne spowodowane przyswojeniem prezentowanych treści.
Poprawcie mnie, jeśli się mylę, ale wydaje mi się, że w kraju nad Wisłą mało kto tak naprawdę wie, kto zacz jest Steve Hunter. Myślę natomiast, że zdecydowana większość z nas jest w stanie zidentyfikować takie postaci, jak Lou Reed, Peter Gabriel, Alice Cooper, Jack Bruce czy Aerosmith – to tylko kilku artystów, z którymi Hunter współpracował. Joe Satriani, Joe Perry, Marty Friedman czy z nieco młodszego pokolenia 2 Cellos też raczej nie należą do anonimowych muzyków – to z kolei raptem niektórzy z udzielających się na albumach solowych Steve’a. Zachwycacie się gitarą w Solsbury Hill, nie możecie usiedzieć w miejscu słuchając solówek w Aerosmithowej wersji Train Kept a Rollin’, doceniacie gitarowy kunszt na albumie Billion Dollar Babies? Za zdecydowaną większość odpowiada nie kto inny, jak właśnie Steve Hunter.
Jeśli zatem, drogi Czytelniku, nie masz pojęcia kim jest główny bohater dzisiejszego wpisu, a powyższy wstęp choć trochę Cię zaintrygował, to najnowszy i najprawdopodobniej ostatni w karierze, siódmy solowy album gitarzysty może być dobrym początkiem z muzyką Steve’a Huntera.
fot. stevehunter.com
Skąd mój pesymizm co do przyszłości muzyka? Cóż, zarówno tytuł wydanego we wrześniu 2017 r. krążka – Before the Lights Go Out – jak i jego (przyznaję, niezbyt zachęcająco i profesjonalnie wyglądająca) okładka nie są przypadkowe. Hunter praktycznie od lat młodzieńczych choruje na jaskrę barwnikową (więcej o niej np. TUTAJ), która z roku na rok coraz bardziej postępuje, zmniejszając pole oraz jakość widzenia – obecnie do Steve’a dociera niewielka wiązka ciepłych barw, ukazując nieokreślone kształty. To właśnie jaskra zmusiła gitarzystę do zrezygnowania w 2012 r. z dużych tras koncertowych, a ostatnio znacząco utrudniła mu pracę przy specjalnie dostosowanym komputerze, za pomocą którego komponował, nagrywał oraz miksował.
Before the Lights Go Out stanowi zatem swego rodzaju pożegnanie. Nie jest to jednak przepełniona smutkiem i melancholią uroczystość, Hunter postanowił raczej, że będzie to celebracja jego kariery. Wśród dziesięciu trwających niespełna 45 minut kompozycji znajdziemy m.in. stricte rockowe kawałki, takie jak otwierające krążek On the Edge of Uncertainty, Mojo Man czy też Softtail Deuce, swym brzmieniem nawiązujące do pierwszego solowego albumu Huntera – Swept Away z 1977 r. oraz wspólnej gry Huntera z Lou Reedem czy Alicem Cooperem (tak zespołem, jak i solistą). Z kolei klimatyczny Ice Storm oraz nawiązujący do najklasyczniejszych blues rockowych kompozycji The Other Side of the Coin spokojnie odnalazłyby się wśród utworów zawartych na poprzedniej płycie Steve’a – The Manhattan Blues Project z 2013 r. Ice Storm przywodzi nawet na myśl Flames at the Dakota, zarejestrowanym właśnie na potrzeby „bluesowego projektu”. Niemniej jednak, żeby słuchaczowi nie przykrzyły się te rozmaite wariacje na temat rocka, zręcznie przeplatane są one nieco spokojniejszymi, akustycznymi kompozycjami, które ukazują prawdziwy kunszt gitarzysty, takimi jak Summer’s Eve, Cinder Block czy zwłaszcza Tienes Mi Corazón (You Have My Heart). Album wieńczy natomiast urocza jazzująca miniaturka o wymownym tytule Happy Trails. Ten jedyny słowno-muzyczny akcent płyty wyśpiewuje Karen Hunter – żona Steve’a. Niemniej jednak przysłowiową truskawką na torcie zdecydowanie stanowi mój ulubiony utwór na Before the Lights Go Out, trwający 7 minut Under the Bodhi Tree, w którym inspiracje indyjskim orientem (piękny sitar!) idealnie łączą się z bluesowym zacięciem (to solo!).
Wypadałoby jeszcze wspomnieć o pojawiających się na albumie gościach, których tym razem nie uświadczymy ani aż tak wielu, ani w zbyt wielu utworach. Są nimi Joe Satriani (pierwsze solo w Mojo Man), znany ze współpracy z Alicem Cooperem (solistą, nie w czasach Huntera) oraz z projektu Sonia Dada Erik Scott (gitara basowa w Mojo Man) oraz drugi basista Andy Stoller (obecnie współpracujący z Ann Wilson, drzewiej m.in. z Tracy Chapman, Peterem Gabrielem czy Erikiem Claptonem), który udzielił się w Under the Bodhi Tree.
Choć Before the Lights Out na pewno nie stanie się moją ulubioną płytą Steve’a Huntera – niezagrożone pierwsze miejsce zajmuje wspominany już konceptualny The Manhattan Blues Project, czyli album, który nauczył mnie, że albumy w pełni instrumentalne nie muszą być nudne – to na pewno jest to krążek, który najlepiej ukazuje wszechstronność gitarzysty. Między innymi z tego względu jest to pozycja godna polecenia. Poza tym wszystkim najważniejsza jest oczywiście wspaniała muzyka, która broni się sama.
Nie wiem czy fakt pojawienia się albumu danego zespołu na półkach sklepowych sieci na „E” i to na kilka dni przed oficjalną premierą stanowi oznakę wzrostu popularności danej kapeli w Polsce, wiem natomiast, że Dead Lord – grupa szalonych, ale i przesympatycznych Szwedów, pod wodzą Hakima Krima zaczęła poczynać sobie coraz śmielej i w naszym nadwiślańskim kraju nie jest już anonimowa. W marcu 2016 r. Dead Lord odwiedził Polskę po raz pierwszy, supportując podczas dwóch koncertów retro-rockowych Islandczyków z The Vintage Caravan [KLIK], natomiast już w październiku 2016 r. pokusili się o wcielenie w rolę headlinera podczas występu we wrocławskim Firleju. To podczas tego pierwszego spotkania Hakim zapowiedział, że kolejny, trzeci krążek Dead Lorda, będzie o wiele poważniejszy, niż to co Panowie prezentowali dotychczas.
fot.: nuclearblast.de
Czy rzeczywiście wydany pod koniec sierpnia tego roku krążek In Ignorance We Trust stanowi znaczące odejście od tego, do czego Dead Lord zdążył nas przyzwyczaić? Moim zdaniem absolutnie nie. Trzeci album grupy nadal jest w zdecydowanej mierze natchniony duchem Thin Lizzy, chwytliwymi refrenami, gitarowymi duetami oraz rock ‘n’ rollowym pędem. O ile natomiast nie jestem w stanie ocenić czy metafory dotyczące szklanych łabądków, które próbują odlecieć (…Like swans of glass trying to fly…), to jednak zauważalnym jest występowanie większej liczby ballad, a przynajmniej spokojniejszych utworów. Czasami wypadły one naprawdę udanie (przyjemnie kołyszący Leave Me Be), innym razem przeciętnie ("poświęcony łabędziom" Never Die), miejscami ocierając się o kicz i karykaturalność (patetyczny Part of Me) - to za sprawą wokalu Krima, o którym za chwilę nieco więcej.
W bardziej typowych dla zespołu utworach, na uwagę zasługują przede wszystkim doskonale uzupełniające się, a momentami ścierające się, gitary Hakima Krima oraz Olle Hedenströma, którzy niejednokrotnie pokazują, że potrafią naprawdę wiele. Z kolei sekcja rytmiczna w osobach Martina Nordina (gitara basowa) i Adama Lindmarka choć gra naprawdę solidnie, to niestety nie ma zbyt wiele miejsca, by móc zabłyszczeć. Otwierający krążek Ignorance oraz wieńczący podstawową wersję płyty Darker Times to prawdziwe wulkany energii, z kolei Too Late (do którego powstał zabawny teledysk) oraz Kill Them All (przynajmniej w warstwie instrumentalno-chórkowej) to wyraźne wskaźniki tego, że Dead Lord nie zamierza do końca spoważnieć. Niemniej jednak na największe uznanie zasługuje utwór najbardziej odchodzący od stylistyki czerpiącej z dokonań Thin Lizzy, czyli nieco mistyczny, delikatnie zahaczający o twórczość Blue Öyster Cult kawałek The Glitch. Za miłą ciekawostkę należy uznać pojawiający się na wersji deluxe krążka cover Stone Dead Forever, utworu oryginalnie wykonywanego przez Motörhead.
Niewątpliwy wpływ na odbiór twórczości Dead Lorda miał zawsze specyficzny wokal Hakima Krima, którego przesadne akcentowanie oraz frazowanie dla jednych stanowiło truskawkę (he he hee) na muzycznym torcie zespołu, innym zaś wręcz uniemożliwiało obcowanie z muzyką Dead Lorda. Mam jednak wrażenie, że na In Ignorance We Trust przekroczone zostały wszelkie granice, co może uprzykrzyć odbiór nawet zwolennikom grupy (jak choćby mnie). Sztandarowym przykładem jest wspomniana już ballada Part of Me, która miała szansę stać się naprawdę poruszającą, delikatną piosenką, jednak wokal Hakima wzbudza raczej wrażenie, że mamy do czynienia z parodią tego typu ballad. Wydaje mi się, że również takie utwory jak Reruns, Kill Them All czy Never Die mogły mieć nieco mocniejszy wydźwięk przy zaśpiewaniu ich w bardziej tradycyjny sposób.
Pomimo powyższych zastrzeżeń, Dead Lordowi jednego absolutnie nie można odmówić – ten zespół chce się rozwijać i chce eksperymentować (wprawdzie nie aż na taką skalę, jak choćby Blues Pills [KLIK]). In Ignorance We Trust to niewątpliwie najbardziej różnorodna płyta Szwedów i o ile jesteś w stanie, drogi słuchaczu, przeboleć przesadzony wokal sympatycznego Hakima Krima, to nie powinieneś być rozczarowany.
UWAGA: W pewnym momencie tekstu docieram do komplementów skierowanych pod adresem tego albumu ;).
Najnowszy, już 27. studyjny album w dorobku Alice’a Coopera, nabyłem w dniu premiery. Tak już mam z tym Panem – jestem głodny jego wydawnictw. Jednak w przeciwieństwie do wzbudzającego wielkie emocje Welcome 2 My Nightmare (sequela sami-wiecie-którego-krążka, udanego muzycznie, choć niekoniecznie komercyjnie) oraz kuszącego ciekawą historią Along Came a Spider (sama płyta jest niestety najgorszą od Zipper Catches Skin…) nie rzuciłem się od razu do pierwszego odsłuchu.
Powodów ku temu było kilka. Pierwszym była odpychająca okładka, z wyzierającym z… kleksa (?)… dwugłowym Alicem (w stylizacji Mr. Furnier & Mrs. Cooper), przypominająca nieudolną próbę upiększenia w paincie świeżo wypalonego bootlega, koniecznie tego z Cincinnati Gardens, marzec 1987 r. Wprawdzie na żywo prezentuje się to lepiej, a minimalistyczna książeczka utrzymana w bieli i okraszona krwawo-czarnymi plamami oraz obowiązkową „paranormalną” czcionką wygląda zgrabnie, no ale nie…Stworzyć bardziej odpychającą okładkę od Alice Does Alice (KLIK) to naprawdę trzeba umieć. Kolejna rzecz to dochodzące – dość obficie – informacje prasowe, w których Autor obwieszczał, że stworzył album klimatem nawiązującym do klasycznego krążka Killer. Cały czas mam w głowie Steve’a Lukathera, który ekscytował się, że Toto XIV (KLIK) to prawdziwy następca Toto IV (KLIK). Takie zapewnienia nigdy się nie sprawdzają. Kolejna obawa to nie tyle zrezygnowanie z albumu konceptualnego, co informowanie w wywiadach, że celem było po prostu nagranie dobrych piosenek i przyjmowanie ich także z zewnątrz. Nie brzmiało to dobrze. Ostatni zarzut to pełna współpraca z kontrowersyjnym szwedzkim gitarzystą i producentem Tommym Denanderem. Koniec końców przemogłem się i jak to zwykle bywa – nie żałuję ani chwili ;).
Wydawać by się mogło, że tych chwil było całkiem sporo, bowiem Paranormal został wydany w obowiązkowej wersji 2 CD, z zasadniczą częścią albumu na pierwszym krążku oraz z drugą płytą wypełnioną dwoma kolejnymi utworami studyjnymi i sześcioma koncertowymi klasykami. Szybko jednak można znaleźć uzasadnienie dla takiej szczodrości wydawniczej – Paranormal w edycji jednokrążkowej trwałby zaledwie 34 minuty, co pewnie byłoby niemiłą niespodzianką dla wygłodniałych fanów, biorąc pod uwagę szeroko zakrojoną przez Ear Music kampanię promocyjną oraz fakt, że to pierwszy – nie licząc albumu Hollywood Vampires – studyjny album Alice’a od pięciu lat. Inna sprawa, że nie bardzo rozumiem zamieszczenie studyjnych Genuine American Girl oraz You and All Your Friends razem z kawałkami koncertowymi. Można by wprawdzie argumentować, że te dwa utwory, nagrane przez wszystkich żyjących członków zespołu Alice Cooper, ale z drugiej strony kolejna taka kompozycja – Rats – znajduje się na CD 1. Dobrze, co jednak możemy usłyszeć na obu krążkach?
Na wstępie wypada zaznaczyć, że jeśli liczyliście, że Paranormal to owoc pracy ostatniego (swoją drogą już dosyć stałego) składu koncertowego Alice’a Coopera, to od razu możecie przejść do kompozycji koncertowych. Produkujący płytę Bob Ezrin ma wszak tendencję do sięgania do mnóstwa rozmaitych muzyków i nie inaczej jest tym razem, jednak da się spokojnie wydzielić skład podstawowy: Alice Cooper (wokal, harmonijka), Tommy Henriksen (gitara, chórki, efekty dźwiękowe – jedyny, który przedarł się ze składu koncertowego), Tommy Denander (gitara, chórki), Jimmie Lee Sloas (gitara basowa), Larry Mullen z U2 (perkusja) oraz Bob Ezrin (instrumenty klawiszowe, chórki). Grupa ta zostaje tu i ówdzie wsparta przez plejadę gości, od tych światowego kalibru, jak Roger Glover czy Billy Gibbons, przez tych ważnych w historii Alicji – Michael Bruce, Dennis Dunaway, Neal Smith, Steve Hunter, po tych znanych wyłącznie tym, którzy zgłębiają rozmaite aktywności wokalisty i członków oryginalnego zespołu – tę grupę reprezentuje Nick Didkovsky, odpowiedzialny za serię koncertów, podczas których wykonywano w całości debiutancki album Alice Cooper – Pretties for You.
Paranormal to krążek ze wszech miar rock ‘n’ rollowy i pod tym względem zdecydowanie rozumiem przywoływanie Killera. Nie ma tu miejsca na przesadną produkcję i orkiestracje znane z obu części „Koszmaru”, całość jest bezpośrednia i bezpretensjonalna i tak naprawdę jedynie zbyt wygładzona produkcja sprawia, że tego albumu nie można pomylić z krążkiem z lat ’70. Ciekawe jest też to, że możemy usłyszeć więcej naturalnego głosu Alicji, co na poprzednich albumach zdarzało się tylko w pojedynczych utworach (jak np. Killed By Love czy Zombie Dance). Od schematu czystego rockowego szaleństwa wyłamują się nieco – notabene, chyba najlepsze na Paranormal – otwierający utwór tytułowy oraz zamykający pierwszy dysk, tajemniczy i przestrzenny The Sound of A. Pierwszy z nich to typowy Alice Cooper, metafizyczny tekst o tym, jak zmarły próbuje z zaświatów dać ukochanej osobie znak swojej obecności, okraszony bombastycznymi gitarami i ciekawymi zmianami tempa. Miło również móc usłyszeć Danny’ego Rogera Grovera Glovera, którego partie wzbogacają brzmienie. Drugą kompozycję przyniósł ze sobą Dennis Dunaway i wedle relacji jest to pierwszy utwór napisany przez Vincenta Damona Furniera, zanim objawił się światu jako Alice. Sam Cooper, gdy usłyszał demo, był podekscytowany znajomym brzmieniem, choć myślał, że to utwór napisany przez Dunawaya. Trzeba przyznać, że dzięki dodaniu organów i intrygującej partii syntezatora, a także sposobowi zaśpiewania, The Sound of A rzeczywiście brzmi jak dawno zaginiony, ale także o wiele bardziej dopracowany, utwór z Pretties for You.
Ogólnie, słuchając Paranormal i analizując źródło poszczególnych kawałków, można dojść do przekonania, że Dennis Dunaway to sekretna broń i siła napędowa tego albumu. Nie tylko bowiem zagrał w trzech kompozycjach oryginalnego składu (gdzie zmarłego Glena Buxtona dzielnie zastępował Steve Hunter), nie tylko przypomniał Alice’owi o kapitalnym The Sound of A, w którym zresztą zagrał i który współaranżował, ale także dorzucił jeszcze jeden solidny utwór w postaci dynamicznego Fireball, planowanego na drugi album Dennis Dunaway Project, który ostatecznie ukazał się na solowej płycie Ricka Tedesco, w o wiele bardziej bezpłciowej wersji [KLIK]. Skoro już mowa o fragmentach albumu, gdzie pojawiają się razem wszyscy żyjący członkowie zespołu Alice Cooper, to na największą uwagę zasługuje chyba kompozycja Neala Smitha – Genuine American Girl (luźno oparta na utworze Red Blooded American Girl grupy Smitha Flying Tigers z 1979 r.) – choć odnotować trzeba, że dopiero zmiana tekstu z historii o amerykańskiej lasce na tekst wyśpiewywany z perspektywy owej dziewczyny sprawia, że czuć prawdziwą moc i klimat Alicji. Rats to z kolei kawał klasycznego, nastawionego na zabawę rocka, zaś o You and All of Your Friends można śmiało zapomnieć po wybrzmieniu jego ostatniej nuty.
Kolejnymi solidnymi utworami są singlowy Paranoiac Personality (basowe intro jest cudne) oraz dynamiczna opowieść o wyścigu kapeli z samym Lucyferem w postaci Dynamite Road. Na uwagę zasługuje również wzbogacony o sekcję dętą utwór Holy Water, cover kawałka wydanego w 2016 r. przez rockowo-hiphopową kapelę The Villebillies [KLIK]. Cooper zmienił tekst tak, by pasował pod jego zawodową personę, zaś oryginalnie rapowaną sekcję zamienił na natchnioną przemowę kaznodziei. Pozostała część (mniej więcej połowa?) zawartości obu płyt jest mniej lub bardziej, ale jednak nijaka.
Właśnie, teksty. To chyba najsilniejszy aspekt Paranormal. Alice Cooper, gdy nie zajmuje się tworzeniem albumów konceptualnych lub pisaniem z Desmondem Childem hitów w stylu Poison, tworzy piosenki, które w kilka minut opowiadają zamknięte historie. Na najnowszym krążku słychać to dość wyraźnie. Oczywiście większość z tych opowieści jest nasycona typowym dla kompozytora humorem, jak we wspomnianym Genuine American Girl (I do my hair, I paint my nails, It pours outside in never fails…), czy Dynamite Road, gdzie podmiot liryczny nie przeklina Diabła za to, że wszyscy członkowie jego zespołu zginęli, lecz za zniszczenie jego ukochanego samochodu. Ponadto wierni fani Alicji mogą rozkoszować się licznymi nawiązaniami do przeszłych lat, tymi bardziej bezpośrednimi (I was a Billion Dollar Baby in a diamond dress, Now I’m a dirty Desperado and a steaming mess, She Drives Me Nervous as a cat on a hot tin roof, She’s like a dirty cup of Poison tthat I can’t refuse), jak i bardziej subtelnymi (Dead Flies ma nie tylko tekst, który śmiało możemy określić mianem Generation Landslide XXI wieku – linijka And your phone knows more about you than your daddy or your mother jest wybitna – ale także da się go mniej więcej zaśpiewać na melodię małego klasyka z Billion Dollar Babies. Przypadek? Nie sądzę).
Fani obecnego składu koncertowego Alicji mają okazję usłyszeć gow akcji w sześciu utworach zarejestrowanych 6. maja 2016 r. podczas występu w Columbus, stan Ohio. Kawałki te brzmią świetnie, aczkolwiek w kontekście licznych wypowiedzi Coopera, że on już nagrywa dla swoich fanów, a nie w celu pozyskania nowych wielbicieli, można było się pokusić o dawno niegrane, a odświeżone podczas tego samego koncertuPublic Animal #9, Is It My Body?, Long Way to Go, Halo of Flies, Guilty czy Cold Ethyl. O, proszę, nawet też uzbierałem sześć piosenek. Tymczasem, otrzymujemy grane nieskończoną liczbę razy hity, z których Under My Wheels jest chyba tym najmniej znanym…
Tytułem podsumowania, gdyż już zdecydowanie za bardzo się rozpisałem: Paranormal na pewno nie jest dziełem przełomowym, ale też zapewne nie miał nim być. Alice Cooper od The Last Temptation z 1994 r. nie wydał albumu zaskakującego, wydawał natomiast krążki solidne. Taka jest również ta płyta – bezpretensjonalna, rockowa, słyszy się na niej dobrą zabawę twórców. Myślę też, że jest to najlepsza produkcja ze stajni Coopera od czasów Dirty Diamonds, po nieudanym Along Came a Spider i nieco przekombinowanym Welcome 2 My Nightmare Coop potrzebował chyba właśnie takiej odmiany. Zdają się to też potwierdzać bardzo dobre wyniki sprzedaży na całym świecie.
Paranormal
CD 1
Paranormal
Gitary - Tommy Henriksen, Tommy Denander
Perkusja - Larry Mullen Jr
Gitara basowa - Roger Glover
Instrumenty klawiszowe - Bob Ezrin
Instrumenty dęte - Jeremy Rubolino
Wokal wspomagający - Tommy Henriksen
Dead Flies
Gitary - Tommy Henriksen, Tommy Denander
Perkusja - Larry Mullen Jr
Gitara basowa - Jimmie Lee Sloas
Wokal wspomagający - Tommy Henriksen
Fireball
Gitary - Tommy Denander, Tommy Henriksen, Nick Didkovsky
Perkusja - Larry Mullen Jr
Gitara basowa - Dennis Dunaway
Organy - Bob Ezrin
Paranoiac Personality
Gitary - Tommy Henriksen, Tommy Denander
Perkusja - Larry Mullen Jr
Gitara basowa - Jimmie Lee Sloas
Wokal wspomagający i instrumenty perkusyjne - Tommy Henriksen
Efekty dźwiękowe - Tommy Henriksen, Bob Ezrin
Fallen In Love
Gitary - Billy Gibbons, Tommy Denander, Tommy Henriksen
Perkusja - Larry Mullen Jr
Gitara basowa - Jimmie Lee Sloas
Wokal wspomagający - Tommy Henriksen
Dynamite Road
Gitary - Tommy Denander, Tommy Henriksen
Perkusja - Larry Mullen Jr
Gitara basowa - Jimmie Lee Sloas
Wokal wspomagający, instrumenty perkusyjne i efekty dźwiękowe - Tommy Henriksen
Private, Public Breakdown
Gitary - Tommy Denander, Tommy Henriksen, Parker Gispert
Perkusja - Larry Mullen Jr
Gitara basowa - Jimmie Lee Sloas
Wokal wspomagający - Tommy Henriksen, Bob Ezrin, Parker Gispert, Alice Cooper
Holy Water
Gitary - Tommy Denander, Tommy Henriksen, Steve Hunter
Perkusja - Larry Mullen
Gitara basowa - Jimmie Lee Sloas
Instrumenty dęte - Jeremy Rubolino, Adrian Olmos, Chris Traynor
Wokal wspomagający - Demi Demaree, Tommy Henriksen, Johnny Reid
Rats
Gitary - Tommy Henriksen, Michael Bruce, Tommy Denander
Perkusja - Neal Smith
Gitara basowa - Dennis Dunaway
Wokal wspomagający, instrumenty perkusyjne i efekty dźwiękowe - Tommy Henriksen
Instrumenty klawiszowe - Bob Ezrin, Tommy Henriksen
The Sound Of A
Gitary - Tommy Denander, Tommy Henriksen, Nick Didkovsky
Perkusja - Larry Mullen Jr
Gitara basowa - Dennis Dunaway
Organy - Bob Ezrin
Efekty dźwiękowe - Tommy Henriksen
Wokal wspomagający - Demi Demaree, Tommy Henriksen, Johnny Reid
CD 2
Genuine American Girl
Gitary - Michael Bruce, Tommy Denander, Steve Hunter
Perkusja - Neal Smith
Gitara basowa - Dennis Dunaway
Instrumenty klawiszowe, wokal wspomagający - Bob Ezrin
You And All Your Friends
Gitara prowadząca - Steve Hunter
Gitary - Tommy Denander, Michael Bruce, Nick Didkovsky
Perkusja - Neal Smith
Gitara basowa - Dennis Dunaway
Wokal wspomagający - Tommy Henriksen, Bob Ezrin
Columbus, OH, 6 maja 2016 r.: No More Mr. Nice Guy, Under My Wheels, Billion Dollar Babies, Feed My Frankenstein, Only Women Bleed, School’s Out
Gitary - Ryan Roxie, Nita Strauss, Tommy Henriksen
Wszystkim żywo zainteresowanym tym, co się dzieje obecnie w szeroko pojętej muzyce rockowej mógłbym napisać tylko – „Szwecja, vintage” i na tym zakończyć moje wywody. Osoby te doskonale bowiem wiedzą, że Szwecja jest obecnie kolebką wszelkiej maści grup muzycznych, stylem nawiązujących do najbardziej klasycznych brzmień, ale które potrafią również dać swoim kompozycjom własny, współczesny szlif. Tym jednak, którzy nigdy nie spotkali się z nazwą widniejącą w tytule wpisu, jak również tym wolącym posłuchać swoich ulubionych dinozaurów bądź typowego polskiego radia, z radością pragnę przybliżyć dość barwną grupę rodem z Göteborga – The Diamond Man Clan.
fot.: https://www.facebook.com/TheDiamondManClan/
TDMC, jak sami często się skracają, powstał w 2012 r. Po niespełna roku, własnym sumptem (bo i po co czekać czort wie ile, aż się tobą zainteresują grube ryby?), wydali dobrze przyjęty krążek o nieco buńczucznym tytule What Sweden Needs. Materiał zawarty na tym albumie chyba najlepiej podsumują słowa wokalisty, gitarzysty i lidera zespołu zarazem, Paula Bäcklina: „The Diamond Man Clan to muzyczny projekt zainspirowany mrocznymi szwedzkimi lasami oraz amerykańskimi bagnami i pustyniami”. Celna uwaga, gdyż na debiucie grupy rzeczywiście można usłyszeć intrygującą mieszankę bluesa i bluegrass, doprawioną solidną porcją stoner rocka. W 2015 r. ukazała się (również własnym sumptem) EP-ka Your Mine, z w pełni premierowym materiałem, zaś w kwietniu 2017 r. premierę miał drugi album zespołu – Mediocre, tym razem wydany nakładem Gain Music Entertainment, szwedzkiego ramienia Sony, które pod swoimi skrzydłami ma m.in. Johna Noruma z Europe. O najnowszym krążku TDMC można powiedzieć wszystko, ale na pewno nie to, że jest średni.
Już pierwsza i zarazem tytułowa kompozycja nakreśla mniej więcej z jakim klimatem będziemy mieli do czynienia przez najbliższe 40 minut. Mediocre to przede wszystkim blues rock doprawiony ciężkim brzmieniem gitar, potężną perkusją i nieco zachrypniętym głosem Bäcklina. Mediocre, Sweet Carolina, The Corner oraz nieco bardziej podniosłe Numbing the Brain, gdzie wokalista wspina się chyba na wyżyny swoich możliwości to klasyczne granie okraszone nowoczesnym brzmieniem. Warto zwrócić uwagę na to, że choć na pierwszy plan wybijają się gitary Johana Webera i Paula Bäcklina, to i rytmiczne bicie perkusji Felixa Hjortstama jest bardzo często urozmaicane ciekawymi przejściami, a brzmienia dopełniają wszelkiej maści „przeszkadzajki” Antona Olofssona. Basista Olof Gadd również ma swoje chwile chwały, w takich utworach jak Wade, ciężki i walcowaty The Huntsmen and the Hounds czy pulsujący i dynamiczny A Reason and a Way (chyba mój ulubiony utwór na płycie), gdzie jego instrument wychodzi na pierwszy plan.
Pomimo nadania Mediocre klimatu bluesowo-stonerowego, muzycy The Diamond Man Clan absolutnie nie zapomnieli o swoich amerykańskich inspiracjach. Przebojowy, niemal taneczny numer Help Me Love Again przenosi słuchaczy na gorące pustynie Arizony, a przed oczami wyobraźni maluje się drewniana chatka, weranda i bujający się na fotelu żujący trawę brodacz ze strzelbą/banjo u boku. Ponadto znalazło się miejsce dla swoistych ballad w postaci Hanging from a Rope (chyba najmniej przekonujący kawałek na płycie) oraz zamykającego album The Blood that I Bleed. Ciekawym kawałkiem jest także Promise Thief, który swym brzmieniem przywodzi na myśl kompozycje Temple of the Dog. Na zakończenie pragnę jeszcze nadmienić, iż godne uwagi są teksty, w jakie zespół zaopatrzył swoje utwory. Dość powiedzieć, że są one zdecydowanie głębsze od przeciętnych przebojów rockowych.
Czy The Diamond Man Clan rzeczywiście są tym, czego Szwecja potrzebuje? Tego nie wiem, jak już wspomniałem na wstępie, Szwedzi wydają na świat wielu wspaniałych artystów. TDMC na pewno są jednym z ciekawszych zespołów, jakie w ostatnich latach objawiły się szerszemu rynkowi muzycznemu. Intrygujące łączenie stylów, dobry warsztat i generalnie dobry pomysł na własną twórczość sprawiły, że o The Diamond Man Clan pewnie jeszcze nie raz będzie nam dane usłyszeć. W każdym razie, bardzo na to liczę!
Skład:
Paul Bäcklin - wokal, gitara
Olof Gadd - gitara basowa
Johan Weber - gitara
Felix Hjortstam - perkusja
Anton Olofsson - instrumenty perkusyjne
Mediocre:
01 Mediocre
02 Sweet Carolina
03 Help Me Love Again
04 Numbing the Brain
05 Wade
06 A Reason and a Way
07 The Huntsmen and the Hounds
08 Hanging From a Rope
09 Promise Thief
10 The Corner
11 The Blood That I Bleed
Pamiętacie Motion Device, zespół pod wodzą nastolatki zakochanej w klasycznych brzmieniach Dio, Led Zeppelin czy Judas Priest? Zespół który furorę w sieci zrobił własnym wykonaniem Heaven and Hell i który dwa lata temu zadebiutował albumem Eternalize, w całości sfinansowanym po spektakularnej akcji crowdfundingowej? Jeśli nie, to zapraszam TUTAJ. Jeśli natomiast byliście, podobnie jak ja, ciekawi jak dalej potoczy się kariera grupy, gdy już nie będzie mogła się zasłaniać młodym wiekiem (choć, rzecz jasna, to nadal bardzo młoda kapela) i wspaniałymi inspiracjami, to niniejszym informuję, że po dwóch latach oczekiwania i uszczupleniu składu (gitarzysta Alex Defrancesco opuścił zespół w marcu 2016 r.; swoją drogą – jedyny nie z rodziny. Przypadek? ;)) pojawił się kolejny krążek Kanadyjczyków – Wide Awake.
fot.: discogs.com
Proces
produkcyjny był w zasadzie identyczny, jak w przypadku pierwszej płyty grupy –
całość została sfinansowana przez wiernych fanów (trochę wolniej niż za
pierwszym razem) i wydana własnym sumptem przez Motion Device. Zespół
postanowił chyba nagrodzić swoich sympatyków za długi okres oczekiwania i za
wsparcie oraz zaufanie jakim został obdarzony. Pamiętacie, jak przy Eternalize
zastanawiałem się nad wyczuwalnością inspiracji Dream Theater? W przypadku Wide
Awake widać przynajmniej jedno nawiązanie – podobnie jak niesławne The
Astonishing (polecam recenzję i komentarze – KLIK), najnowszy album
kanadyjskiej młodzieży jest wydawnictwem dwupłytowym. Podobnie jak w przypadku
DT nie było to najrozsądniejsze posunięcie… Tym bardziej, że w talii Motion
Device nie miał samych asów. Zdecydowanie lepszym rozwiązaniem byłoby wybranie
naprawdę najlepszych jedenastu czy dwunastu kawałków plus ewentualne
pozostawienie kilku na jakąś EP-kę, single albo nawet na następny album.
Historia pokazuje, że dwupłytowe albumy na ogół cierpią na występowanie obok
utworów naprawdę dobrych, rzeczy zbędnych, które nie załapałyby się na końcowy
produkt, gdyby pozostano przy klasycznym jednym CD/LP. Tymczasem od
Kanadyjczyków otrzymaliśmy złożone z dwudziestu utworów monstrum, trwające
godzinę i trzy kwadranse. Na uwagę zasługuje również rozpiętość czasowa
poszczególnych kawałków – od 1:47 do 21:12… szaleństwo, prawda?
Jeśli jednak Słuchacz
jest na tyle wytrwały, by nie znudzić się w połowie przygody z Wide Awake, to
oczywiście uda się mu znaleźć sporo pozytywnych aspektów. Przede wszystkim
słychać, że zespół stara się nieco oderwać od klasycznych brzmień, na których
się wychował i których ślady były wszechobecne na Eternalize. Oczywiście nie
oznacza to, że Motion Device nagle zrewolucjonizowało rynek muzyczny swoim
brzmieniem, co to to nie. Niemniej jednak, obok klasycznego łojenia pojawiło
się miejsce na nieco więcej przestrzeni, delikatne zaakcentowanie elektroniki
czy też drobne eksperymenty w studiu. Osobiście najbardziej przypadły mi do
gustu marszowe, miarowe, nieco „robotyczne” utwory (The Machine, The Other
Side, You’re So Cold), które przywodzą mi na myśl Dehumanizer z repertuaru
Black Sabbath czy też Angry Machines wydany przez Dio. Niczego sobie są także przebojowy
Warrior, epicki utwór tytułowy oraz pulsujący Soul Shaker.
Ciekawym
pomysłem było również wprowadzenie krótkich utworów instrumentalnych, które
pozwalały na chwile odwrócić uwagę od naprawdę dobrego wokalu Sary Menoudakis i
docenić kunszt pozostałych muzyków. Nadmienić jednak trzeba, że wśród tych
miniaturek trafiały się rzeczy udane (Golden Strings i Deeper), jak i totalnie
nietrafione (Digital Carousel – może keyboard brzmiący, jak ścieżka dźwiękowa
Mario byłby całkiem zabawny na koncercie, ale na płycie studyjnej zwyczajnie
irytuje; nie pasuje nawet jako łącznik). Od czasu do czasu pojawiają się
również wstawki mówione połączone z efektem „skakania” po kanałach telewizyjnych
– prawdopodobnie miało to dodać coś więcej do ogólnego konceptu płyty, jednak
moim zdaniem psują odbiór.
Konkludując,
Wide Awake nie jest aż tak złym albumem, jak może to wynikać z moich powyższych
żali. Mam wrażenie, że jest po prostu przekombinowany, młodzi muzycy zbyt
chcieli pokazać co potrafią, odkryć przed nami wszystkie karty. Wydaje się
jednak, że wystarczyło pokazać to, co podczas sesji wyszło najlepiej i odbiór
byłby zupełnie inny, o wiele lepszy. Nie ulega jednak wątpliwości, że Motion Device
to zespół naprawdę utalentowany, który przed sobą ma jeszcze bardzo długą drogę
(nie zapominajmy, że najmłodsza Sara ma lat 15, zaś najstarsi Alex i Josh po
23). Nie zniechęcam się i czekam na krążek numer 3, miejmy nadzieję, iż tym
razem jednopłytowy i prezentujący wyłącznie atuty Motion Device.
Skład:
Sara Menoudakis
– wokal
Andrea Menoudakis
– gitara basowa, instrumenty klawiszowe
David Menoudakis
– perkusja
Josh Marrocco –
gitara
WIDE AWAKE
CD 1
01 Alive
02 The Machine
03 Livin' A
Dream
04 Temptation
05 Digital
Carousel
06 You're So
Cold
07 Angel
08 The Other
Side
09 Golden
Strings
10 Divided
11 Meltdown
12 Is This Real?
CD 2
01 Deeper
02 Wide Awake
03 Unbroken
04 Warrior
05 Surrender
06 Soul Shaker
07 We Are The
Ones
08 The Infinite
Wave (I. Good Evening; II. Tiny Discoveries; III. Gutcheck; IV. The Drug; V. Shifted
Spirit)
Royal Blood to chyba jeden z
nielicznych współczesnych zespołów, któremu drogę „od zera do bohatera” udało
się pokonać w iście zawrotnym tempie i który przy okazji ugruntował sobie
pozycję na rynku muzycznym, miast równie szybko sięgnąć dna. Zespół
śpiewającego basisty Mike’a Kerra oraz perkusisty Bena Thatchera zawiązał się
na początku 2013 r. Po pierwszych kłopotliwych miesiącach związanych z
bezskutecznymi próbami zagrania jakiegokolwiek koncertu, grupa podpisała
kontrakt z Warner/Chappell Music,
związując się z tym samym managementem, co Arctic Monkeys. To właśnie „Małpy” zadbały
o to, żeby o Royal Blood zrobiło się głośno, zanim na rynek trafiły pierwsze
dźwięki spłodzone przez nową kapelę. Wszystko za sprawą bębniarza Arctic
Monkeys - Matt Helders, który latem 2013 r. podczas festiwalu Glastonbury
dumnie nosił koszulkę Royal Blood.
Później sprawy potoczyły się dość
szybko – w listopadzie 2013 r. pojawił się pierwszy singiel (Out of the Black/Come
On Over), na początku 2014 r. drugi singiel (Little Monster) oraz przyjęta z
zainteresowaniem EP-ka (Out of the Black/Little Monster/Come On Over/Hole), zaś
w sierpniu 2014 r. ukazał się ich debiut (zatytułowany po prostu Royal Blood),
zyskując zarówno sympatię fanów (w tym piszącego te słowa), jak również krytyków. W międzyczasie zespół
odbywał koncerty supportując Arctic Monkeys czy Foo Fighters, występował na
znaczących festiwalach pokroju Glastonbury, Reading czy T in the Park, jak
również zgarnął kilka nagród. Lepiej być nie mogło.
Jedyne obawy związane z
twórczością Royal Blood wiązały się z faktem, iż formuła gitara
basowa-perkusja-wokal jest siłą rzeczy mocno ograniczona, nawet jeśli Mike Kerr
robił wszystko, by jego instrument brzmiał jak najprawdziwsza w świecie gitara
elektryczna, a i Ben Thatcher nie ograniczał się wyłącznie do wybijania rytmu. Czarnych chmur nie pomógł odsunąć brak
informacji z obozu Royal Blood na temat nowego albumu, ani nawet nowy utwór,
który ukazał się 1 kwietnia 2016 r. Where Are You Know? jest wprawdzie
przebojową mieszanką Black Sabbath i The White Stripes, jednak jego brzmienie automatycznie przywodzi na myśl 10 kompozycji z debiutu i spokojnie mógł pochodzić z sesji do pierwszej płyty, nie zwiastując przy tym prac nad czymś nowym. Stało się jednak inaczej i po
blisko trzech latach oczekiwania ukazał się drugi album grupy – How Did We Get
So Dark?
Jeśli ktokolwiek spodziewał się
rewolucji w brzmieniu i stylu Royal Blood, budzącej kontrowersję niczym drugie wydawnictwo Blues Pills [KLIK], to może się srogo zawieść. Nic z tych rzeczy. Ponownie mamy
do czynienia z 10. kompozycjami zamykającymi się w 34. minutach. Zdecydowana
większość kompozycji to ok. 3,5 minuty, raptem jedna pokonuje barierę 4. minut.
Są solidne riffy, surowa aranżacja oraz wpadające w ucho melodie. Całości
dopełnia dość delikatny, kontrastujący z brzmieniem wokal Kerra. Na albumie
dominują dynamiczne i pulsujące kompozycje pokroju I Only Lie When I Love You, Look
Like You Now czy najcięższy na krążku Hook,
Line & Sinker, przeplatane tu i ówdzie sunącymi niczym walec
(zauważyłem, że chyba za bardzo lubię to porównanie ;)) niemal blues-rockowymi
numerami, do których można zaliczyć kawałek tytułowy, She’s Creeping albo
Sleep. Z kolei singlowy Lights Out ma
potencjał do stania się kolejnym – po Figure
It Out – podkładem reklamowym… i to wcale nie jest obelga dla tego utworu.
Myślę, że śmiało można
powiedzieć, że mamy do czynienia z nieco bardziej przebojową „siostrą”
debiutanckiej płyty Royal Blood. Od pierwszych taktów słuchacz wie, z jaką
grupą ma do czynienia, nie ma też cienia szansy na pomyłkę. Z drugiej jednak
strony, Brytyjczycy postanowili chyba nieco bardziej ożywić melodie, dodając
więcej chórków i odrobinę łagodząc brzmienie. I bardzo dobrze, dzięki temu
zanika wrażenie, że obcuje się z albumem identycznym z debiutem, mało tego –
pojawia się powiew świeżości.
Czy How Did We Get So Dark? to album
wtórny? – raczej tak. Czy to krążek godny uwagi – absolutnie. Czy słuchało się
go z przyjemnością? – owszem. Nie ulega jednak wątpliwości, że przy trzecim
wydawnictwie duet Kerr i Thatcher będą
musieli bardziej pokombinować, jeśli chcą uniknąć łatki zespołu, który przez
lata odgrzewa te same pomysły, serwując je w nieco innym dressingu (chociaż
przykład AC/DC pokazuje, że i taki patent nie odstrasza fanów).
PS: Royal Blood wystąpi 28
czerwca 2017 r. podczas Open’er Festival. Jeśli tam będziecie – nie przegapcie
tego fantastycznego duetu!
Od koncertu Deep Purple w łódzkiej Atlas Arenie minęło już trochę czasu, zatem pisanie relacji mogłoby wydawać się niezasadne. Postanowiłem zatem upiec dwie pieczenie na jednym ogniu, relację z występu poprzedzając recenzją najnowszego wydawnictwa grupy - InFinite.
InFinite
Deep Purple to niewątpliwie zespół, który nie musi już niczego udowadniać. Na scenie muzycznej funkcjonuje od zawsze, położył kamienie milowe na ścieżce muzyki rockowej, miał swoje wzloty i upadki, niemniej jednak od dłuższego już czasu grupa wydaje albumy, bo po prostu chce je wydawać. Przy okazji najnowszego krążka - InFinite - w zestawieniu z trasą nazwaną The Long Goodbye można się jednak poważnie zastanawiać czy nie będzie to pożegnalny album grupy, a jak wiemy - pożegnać wypada się godnie (zawsze przychodzi mi to do głowy, kiedy pomyślę, że do niedawna ostatnim studyjnym albumem Black Sabbath było potworne Forbidden). Sprostać temu zadaniu nie jest jednak łatwo - poprzedzający najnowsze wydawnictwo Now What?! to bardzo solidny krążek.
Natychmiastowe spostrzeżenia, jakie nasunęły mi się przy obcowaniu z płytą były następujące: jest bardziej bluesrockowo... oraz... kombinowali przy wokalach. Pierwsze oczywiście oznacza powrót do korzeni, bardziej klasyczne brzmienie i większe wykorzystanie możliwości klawiszowych Dona Aireya. O drugim zabiegu mogły zadecydować różne aspekty - albo chęć ukrycia dyspozycji wokalnej Iana Gillana, albo przyjęcie nieco bardziej futurystycznej/tajemniczej otoczki kompozycji. W sumie do tej pory nie udało mi się rozstrzygnąć, o co dokładnie chodziło. Z jednej strony, modyfikacja wokali w takich utworach jak Times for Bedlam, The Surprising czy Birds of Prey dodają specyficznego klimatu (przy czym w tym pierwszym wokal bardzo mnie irytuje), poza tym występują też piosenki z naturalnie brzmiącym Gillanem, z drugiej jednak strony większość z nich wypada słabiej w ogólnym rozrachunku.
Cały krążek, choć spójny brzmieniowo, jest dość nierówny. Może nie ma tutaj wyraźnie słabszych kompozycji, ale giną one w zestawieniu z czterema kawałkami, które wyraźnie się wybijają. Mowa o nieco chaotycznym, ale naszpikowanym "momentami" Hip Boots, singlowym All I Got Is You, który choć jest mocno sztampowy (singlowy właśnie ;)), to zawiera wszystkie charakterystyczne zagrania zespołu, a także o dwóch sięgających niemal sześciu minut utworach - wspominanych tajemniczym i monumentalnym The Surprising oraz sunącym ciężko i leniwie onirycznym Birds of Prey. Jeśli InFinite miało powstać, to przede wszystkim dla tych dwóch cudownych utworów. Pozostałe kompozycje dość łatwo popadają w niepamięć, no może poza mocno głupiutkim Johnny's Band, który w wersji studyjnej wyróżnia się, acz na niekorzyść.
Przyjemnie wypadł natomiast cover Roadhouse Blues. Oczywiście nie mógł zabrzmieć szczególnie odkrywczo, ale słychać purpurowe szlify. Zastanawia tylko zdecydowanie się na zamieszczenie na albumie coveru, w sytuacji, gdy zarejestrowano łącznie 14 nowych piosenek (źródło: Don Airey w wywiadzie dla Newsweeka [KLIK]). Z drugiej strony, znając politykę wydawniczą Deep Purple, za jakiś czas ukaże się "InFinite Super Extra Deluxe Edition" zawierająca te dodatkowe utwory i pewnie kilka koncertowych. Czas pokaże.
Cóż, wprawdzie w wywiadzie dla Newsweeka Don Airey przyznał, że tak tytuł albumu, jak i nazwa trasy zostały zaproponowane przez wytwórnię, więc informacje o końcu Deep Purple są zapewne mocno przesadzone, jednak jeśli InFinite to ostatnie studyjne dokonanie grupy, to Panowie nie mają się czego wstydzić (chociaż osobiście wolę bardziej urozmaicone Now What?!).
Łódź - Atlas Arena, 23.05.2017 r.
Przed napisaniem o łódzkim koncercie sięgnąłem pamięcią (i wyszukiwarką Blogspota) do występu grupy w Atlas Arenie z 2015 r. [KLIK]. Po przeczytaniu tamtej relacji doszedłem do wniosku, że mógłbym w zasadzie posłużyć się metodą "kopiuj/wklej" i moje wrażenia w zasadzie zostałyby oddane. Jedyna różnica jest taka, iż do tegorocznego występu Deep Purple podchodziłem z chłodniejszą głową - wszak już ich kiedyś widziałem na żywo, wiem "z czym to się je".
Trasę The Long Goodbye można śmiało nazwać trasą promującą InFinite. Z dwóch powodów. Po pierwsze, zachowano schemat konstrukcyjny setlisty na okoliczność koncertów mających przedstawić materiał z nowej płyty - pojawiły się cztery nowe utwory, które co do zasady zastąpiły kawałki, które debiutowały w 2015 r., podczas trasy Now What?! (tylko dlaczego Vincent Price?). Po drugie, w udzielonym niedawno dla Antyradia wywiadzaie [KLIK] panowie Glover i Paice sami przyznali, że nie planują wybierać się na emeryturę, po prostu mają świadomość, iż kiedyś siłą rzeczy to nastąpi. Niewykluczone zatem, że "długie pożegnanie" potrwa kilka ładnych lat. Innymi słowy - Deep Purple zdecydowali się na ten sam ruch, co grupa Scorpions, jednocześnie nie owijając w bawełnę, w przeciwieństwie do Niemców.
Sam łódzki koncert - i z tego co czytałem, również bliźniaczy występ w Spodku - udowodnił, że zespół jest w dość solidnej formie i potrafi jeszcze zatrząść sceną. Oczywiście, co do instrumentalistów nie miałem większych wątpliwości - wciąż potężna sekcja rytmiczna, wirtuozerskie klawisze, zgrabne gitarowe solówki (choć Morse'a jak zwykle trochę za mało), kunszt objawiający się w bardzo rozbudowanych aranżacjach, wykraczających poza standardowe ramy utworów. Największą niewiadomą był oczywiście Ian Gillan, który swoje w życiu się nakrzyczał i na stare lata już trochę zabrakło sił. Szczęśliwie, przyjęta przez Purpli taktyka "więcej grania - mniej śpiewania" sprawdza się bardzo dobrze i pozwala odetchnąć Ianowi. Przy czym jest ona mądrze realizowana - co do zasady wokalista nie znika ze sceny na kilkanaście minut podczas, gdy zespół uprawia radosny jamming, nie. Gillan pojawia się w niemal każdym utworze, po prostu natężenie śpiewania jest niewielkie. Stopniowe eliminowanie bardziej wymagających wokalnie utworów też wychodzi grupie na dobre (naprawdę, wolę nie usłyszeć Child in Time czy Highway Star - z tego akurat zrezygnowano w trakcie trasy - niż słyszeć ich zarżnięte wersje). Do tego zestawu powinno chyba dołączyć Space Truckin', gdzie Ianowi G. wyraźnie zaczyna brakować sił. W Hush wokalista również potwornie się męczył, ale to akurat może wynikać z umiejscowienia w secie (bis, po wspomnianym Space Truckin' i Smoke on the Water). Pewne jazgotliwe "ozdobniki wokalne" też można by sobie już darować.
Niemniej jednak dość narzekania. Cztery premierowe kompozycje wypadły naprawdę przyzwoicie. Time for Bedlam to bardzo dobry otwieracz - specyficzne intro i rozkręcająca się struktura kawałka to naprawdę piękne wprowadzenie, jedynie nałożone na wokal efekty na żywo troszeczkę męczą. Fantastycznie wypadły natomiast Birds of Prey czy zwłaszcza monumentalny i tajemniczy zarazem The Surprising - to jest współczesne Deep Purple na najwyższym poziomie. Przyznaję, że nawet Johnny's Band okazało się być nieco mniej przaśne, niż w wersji studyjnej. Małym zaskoczeniem może być natomiast brak singla All I Got Is You czy debiutującego jeszcze podczas trasy Now What?! utworu Hip Boots.
Po reakcjach publiczności można dojść do wniosku, że najwspanialszymi utworami wieczoru były Perfect Strangers oraz Smoke on the Water (jak jeszcze weźmiemy pod uwagę, że niemała część publiczności po tym drugim szlagierze zaczęła opuszczać Arenę... ;)) i choć bardzo entuzjastyczne przyjęcie tych kawałków absolutnie nie dziwi, to dla mnie najwspanialszymi momentami wieczoru były zdecydowanie Strange Kind of Woman, The Surprising oraz Lazy. To co działo się instrumentalnie w tych rozbudowanych kompozycjach jest nieopisywalne słowami, prawdziwa magia. Bardzo przyjemnie i rozrywkowo wypadł także kawałek Hell to Pay z Now What?! Chwyt z dośpiewującymi chórki Gloverem i Morsem jest prawdziwie uroczy.
Niemniej jednak mistrz ceremonii był tylko jeden i tu chyba publiczność była zgodna - Don Airey. Prawdziwy wirtuoz, pewnie nieco przesadzę, ale momentami odnosiłem wrażenie, że gdyby na scenie był tylko klawiszowiec i jego instrumentarium, to i tak wyszedłbym z tego występu uszczęśliwiony. Airey nie tylko brylował we wszystkich zagranych, ale jeszcze postawił kropkę nad "i" podczas swojej solówki. Oczywiście, mam świadomość, że zawsze w Polsce gra Chopina i że zawsze to solo wygląda podobnie, ale i tak chwyta mocno za serce. Połączenie kosmicznych dźwięków z muzyką klasyczną było naprawdę imponujące, a wisienka na torcie w postaci Szła dzieweczka do laseczka - z rozśpiewaną publicznością - fantastycznie zaskakująca (Don mógłby szepnąć słówko pewnemu gitarzyście na "B" i na "M" z zespołu na "Q", który NIGDY nie uraczył polskich widzów narodowym akcentem w solówce).
Tytułem podsumowania: jeśli jednak występy w Łodzi i Katowicach miałyby się okazać ostatnimi koncertami Deep Purple w Polsce, to myślę, że śmiało możemy powiedzieć - choć oczywiście występ miał swoje mankamenty, pewnie też lekką wtórność w postaci setlisty Greatest Hits + kilka nowości - zespół pożegnał się godnie z polską publicznością, która na pewno będzie miała co wspominać.