31 października 2014

Pushking – The World As We Love It

Cóż, nie wiem czy w obecnych czasach wypada pisać o radzieckich rosyjskich zespołach muzycznych, ale jeśli uznać, że muzyka nie zna granic i jest apolityczna (o ile nie jesteś Pawłem Kukizem) oraz że słuchając rosyjskiej muzyki na Spotify nie wspieram przemysłu zbrojeniowego Kremla („miłe, prawda?”), to wtedy z czystym sumieniem można stwierdzić, że jednak przyjemna muzyka rockowa nie powstaje tylko w Europie Zachodniej i byłej Jugosławii, ale także nieco bliżej na wschód od Polski.


Pushking, bo o nim mowa, to zespół założony w Petersburgu 27 sierpnia 1994, z inicjatywy wokalisty i gitarzysty Konstantina „Koha” Shustareva, który swoją nazwę (zespół, nie Shustarev) zawdzięcza „zwykłemu niemieckiemu kolesiowi” Martinowi Schifflerowi oraz temu, że rosyjscy „partnerzy” doszli do wniosku, iż pierwotna nazwa – „Lost and Found” – brzmiała zbyt pro-Zachodnio. Jak na ironię, obecny skład zespołu jest wręcz międzynarodowy – znajduje się w nim czterech Rosjan („Koha”, klawiszowiec Oleg „Ivanich” Bondaletov, gitarzysta Dimitriy „Mitya” Losev i basista Peter Makienko), dwóch Włochów (gitarzysta Alex De Rosso i perkusista Bob Parolin) oraz Amerykanin (Keri Kelli, znany przede wszystkim jako gitarzysta Alice’a Coopera w latach 2003-2011).

Grupa niemal od początku całkiem dobrze radziła sobie na rynku rosyjskim, na początku swojej działalności muzycy starali się także promować w Europie (głównie w Niemczech). Całkiem niedawno, w 2011 r. za sprawą albumu The World As We Love It wszystko się zmieniło. Krążek ten stanowił spełnienie marzeń Shustareva, który chciał zaprosić do współpracy z zespołem artystów z całego świata. Udało się, choć nie oszukujmy się, iż w tym wypadku świat należy ograniczyć do Wielkiej Brytanii i Ameryki. Tak czy inaczej, lista gości jest naprawdę imponująca i obejmuje takich wokalistów i gitarzystów, jak: Glenn Hughes, Alice Cooper, Joe Lynn Turner, Jeff Scott Soto, Billy Gibbons, Steve Vai, Joe Bonamassa, Steve Lukather czy Nuno Bettencourt, a to nawet nie jest połowa wartych odnotowania nazwisk.

Projekt zakładał, że muzycy reprezentujący „Zachód” wystąpią w kompozycjach stworzonych przez Shustareva oraz rosyjskich poetów – Olega Saviłova i Valery’ego Kommisarova. Ciekawe jest również to, że The World As We Love It nie jest albumem w pełni premierowym. Członkowie Pushking nie zdecydowali się bowiem na napisanie nowych kompozycji, w pewien sposób dedykowanych poszczególnym gościom, postanowili sięgnąć do swoich starych utworów. Moim zdaniem wywarło to dwojakie skutki. Z jednej strony to doskonały chwyt marketingowy, który pozwolił szerszej publiczności zapoznać się z twórczością zespołu, ale takie odważne posunięcie doprowadziło także do tego, iż nowe wykonania niemal całkowicie przyćmiły materiał z wcześniejszych krążków. Po porównaniu poszczególnych wersji kilku utworów (na tyle, na ile Spotify pozwolił) okazało się, że aranżacyjnie są one praktycznie nietknięte. Niemniej jednak, jeśli w jakiejś kompozycji gra Joe Bonamassa lub Steve Vai, a w innej śpiewa Glenn Hughes, to oczywiście muszą oni odcisnąć swoje piętno, w pewien sposób podnieść standard. Inna sprawa, że również produkcja, za którą odpowiadał Fabrizio Grossi, jest lepsza (o wiele bardziej przestrzenna), niż na jakiejkolwiek innej płycie Pushking, którą było mi dane przesłuchać. Mamy zatem jednoczesną promocję i strzał w stopę, co może, acz nie musi, odbić się czkawką.

Z jaką w ogóle muzyką mamy do czynienia? Hughes twierdzi, że z mieszanką „wczesnego Guns N’ Roses oraz klasycznego Queen”. Cóż, ja tam bardziej słyszę zbiór power ballad i bezkompromisowych rockerów w stylu Kiss i AC/DC, ale jakby nie patrzeć mam „nieco” mniejsze pojęcie o muzyce, niż Glenn ;). Niemniej, jak już wspomniałem, w każdym utworze udaje się również wychwycić aspekty charakterystyczne dla stylu gościa, który akurat w nim występuje. Nie da się ukryć, że dzięki temu część kompozycji naprawdę sporo zyskuje (zwłaszcza My Reflections After Seeing The „Schindler’s List” Movie, Nature’s Child i Kukarracha). Co ciekawe te zmiany stylistyczne na prawie półtoragodzinnym albumie nie gryzą się ze sobą, co może oznaczać, że jednak muzycy Pushking stanowią wspólny mianownik między utworami i nie są aż tak bardzo w tle, jak mogłoby się wydawać. Skoro już mowa o długości krążka, to można było się zastanowić, czy trzeba koniecznie upchać na nim 19 kompozycji, zwłaszcza, że nie wiązało się to aż tak z ilością zaproszonych muzyków (Hughes zaśpiewał w aż czterech kawałkach, Dan McCafferty i Billy Gibbons w dwóch). Inna sprawa, że patrząc na dostępne na Spotify płyty zespołu można dojść do wniosku, iż godzinne popisy stanowią dla nich standard.

Czy warto sięgnąć po The World As We Love It? Myślę, że warto (dodam, iż można go nabyć za naprawdę przystępną cenę), choćby dla samego przekonania się, jak sobie poradzili nasi ulubieńcy oraz czy rosyjska muzyka rockowa potrafi się obronić.


5 października 2014

Nathan East

Kiedy uznani muzycy sesyjni, weterani, którzy z niejednego pieca chleb już jedli decydują się, by wreszcie wydać materiał sygnowany własnym nazwiskiem, towarzyszą temu mieszane uczucia. Z jednej strony jest to żywe zainteresowanie – co do zaoferowania będzie miał człowiek, który w swojej karierze grał niemal każdy gatunek muzyczny. Z drugiej jednak strony istnieje obawa, czy ów muzyk podoła ciężarowi nagrania swojego albumu. Całkiem niedawno przed takim wyborem stanął światowej sławy basista Nathan East, który wreszcie po 40 latach niesamowitej kariery zdecydował się wydać solowy krążek, zatytułowany najzwyczajniej w świecie „Nathan East” (choć w rozmaitych materiałach prasowych można spotkać się z tytułem „East”).


Zawsze czułem, zwłaszcza będąc basistą, że nagranie solowego albumu będzie bardzo trudne. Jestem przyzwyczajony do bardziej wspomagającej roli, jako sideman, dlatego też tak wiele czasu zajęło mi podjęcie decyzji, jaki rodzaj albumu nagrać.
- Nathan East 
Swoista samoświadomość Easta na pewno gwarantowało jedno – jego album będzie w pełni przemyślany, żaden dźwięk nie będzie przypadkowy. Dodatkowym potwierdzeniem tego faktu jest „lista płac” związana z krążkiem. Obok uznanych na całym świecie muzyków sesyjnych pokroju Davida Paicha, Grega Phillinganesa, Jeffa Babko, Toma Scotta czy Chucka Findleya, gościnnie zagrały także prawdziwe gwiazdy – przyjaciele Nathana – Stevie Wonder, Michael McDonald i Eric Clapton.

Już kilka pierwszych sekund pierwszego utworu wskazuje, że East nie odważył się jednak uraczyć słuchaczy w pełni premierowym materiałem. Prawdę mówiąc, większość albumu składa się z coverów, szczęśliwie jednak są one wyniesione na zupełnie inny poziom w stosunku do oryginalnych wykonań. Warto też zaznaczyć, że ich dobór nie jest przypadkowy i stanowi swoistą podróż przez karierę muzyka. Z kolei nowe, zdominowane przez gitarę basową aranżacje pozwalają wychwycić smaczki, na które wcześniej nigdy nie zwróciliśmy uwagi, czy też zwyczajnie zakochać się w kompozycjach, które wcześniej wydawały nam się mdłe, nijakie, obojętne. Moim zdaniem tak jest zwłaszcza w przypadku Letter From Home Pata Metheny’ego, który dzięki dodaniu do głównej klawiszowej melodii orkiestracji (z wykorzystaniem „żywych” instrumentów!) zyskuje na szlachetności. Z kolei „autocover” w postaci 101 Eastbound – utworu pochodzącego z debiutanckiego albumu Fourplay – zyskał bardzo wiele „egzotyki”, pomimo jedynie delikatnych zmian aranżacyjnych. Godne uwagi są również instrumentalne wersje utworów Steviego Wondera – funkującym Sir Duke oraz bardzo zrelaksowanym Overjoyed, w którym Wonder czyni cuda na harmonijce ustnej. Przepięknie brzmią także Moondance Van Morrisona z Michaelem McDonaldem na wokalu oraz Can’t Find My Home zespołu Blind Faith, gdzie onirycznie płynącej gitarze Erica Claptona wtóruje subtelny wokal Nathana Easta. A skoro już o McDonaldzie mowa, to miło, iż East nie zrobił rzeczy oczywistej – otóż na płycie tuż za Moondance znajduje się kompozycja Michaela – I Can Let Go Now, jednak śpiewa ją Sara Bareilles… Sprytne! Pisząc o sekcji coverowej nie mogę nie wspomnieć o Beatlesowskim Yesterday, gdzie udowodniono, że mniej znaczy więcej. Mamy tu bowiem jedynie do czynienia z fortepianem (na którym zagrał 13-letni syn Nathana – Noah), kontrabasem oraz kilkoma przeciągle zaśpiewanymi wersami, wszystko to okraszone jazzową aranżacją.

Noah przyszedł do studia, założył słuchawki i dźwięk był tak piękny, że jego twarz aż się rozpromieniła! Granie z własnym synem jest surrealistyczne. W jednej minucie zmieniasz mu pieluchy, a zaraz potem tworzysz muzykę z tą osobą.
- Nathan East 
Jednak Nathan East to nie tylko covery. Pojawiają się tu także premierowe kompozycje, między innymi Daft Funk,  będący puszczeniem oka w stronę przygody Easta z zespołem Daft Punk oraz Madiba - hołd zmarłemu przed rokiem Nelsonowi Mandeli. Hołd o tyle piękny, że będący kompozycją bardzo w stylu 46664, pełen energii, egzotycznego brzmienia, potężnych chóralnych śpiewów, z wyrazistą linią basu, pogodny. Do kompletu dołącza Moodswing, brzmiący niczym jazzowy standard. Natomiast album wieńczą dwie uzupełniające się, choć tak różne kompozycje – podniosły tradycyjny utwór America the Beautiful oraz nastrojowy, niemal wyszeptany przez Easta Finally Home, stanowiący idealne zwieńczenie fascynującej muzycznej podróży…


4 października 2014

Live Fast, Die Loud

Alice Cooper ma tendencję do zatrudniania młodych i zdolnych muzyków, często nieznanych szerszej publiczności. Często taki Muzyk decyduje się potem na obranie własnej ścieżki kariery albo chociaż na rozpoczęcie działalności jako solista. Tak stało się z Kipem Wingerem, który założył najbardziej znienawidzony zespół świata [KLIK], a rok temu na taki krok zdecydował się także Chuck Garric. Zgoda, Chuck może nie jest jakoś bardzo anonimowy, zdarzyło mu się grać w jednej z inkarnacji L.A. Guns, był basistą Dio podczas trasy Magica w latach 1999-2000, jednak to 12-letnia już przygoda z zespołem Alice’a Coopera przyniosła mu nieco większy rozgłos. Niewątpliwie pomógł też fakt, iż Garric to bardzo wyrazista persona i niemal od początku wydawało się, że solowy projekt artysty jest tylko kwestią czasu. Przypuszczenia okazały się słuszne.


Wreszcie w 2013 r., po kilku latach zmagań zarówno z nazwą (The Druts, The Barons), jak i z właściwym wydaniem materiału, ukazał się debiutancki krążek Live Fast, Die Loud duetu Garric – Chris Latham, który przybrał złowrogą brzmiącą nazwę Beastö Blancö. Na potrzeby wydawnictwa skład zasilili Jack Legrow (gitara basowa), Tim Husung (perkusja) oraz gościnnie kumple od wujka Alice’a – Glen Sobel (perkusja), Jonathan Mover (perkusja), Tiffany Lowe (chórki) oraz Calico Cooper (chórki). Chuck nietypowo dla siebie zagrał na gitarze oraz zaśpiewał, z kolei Chris Latham zajął się gitarą prowadzącą. Za produkcję odpowiadał Tommy Henriksen, również członek obecnego składu Coopera.

Efekt powyższej kolaboracji mógłbym w zasadzie podsumować jednym bardzo trafnym cytatem:
Jeśli Rob Zombie i Trent Reznor mieli nieślubne rockowe dziecko, które uwielbiałoby Rolling Stones i chwytliwe melodie z lat ’50, to tym dzieckiem byłby Chuck Garric ze swoim bezpośrednim, pełnym rytmu projektem Beasto Blanco. Nie chodzi tu o odkrywanie koła na nowo, ale o danie mu zajebiście fajnych felg. 
 - Eddie Webb (DJ, VH1)
Czegóż innego można się bowiem spodziewać po zespole, który niejako na siłę do swojej nazwy dodaje – przynajmniej na okładce – dwa umlauty? Czego oczekiwać od kapeli, która swoją nazwę wzięła od imienia psa jednego z członków (swoją drogą, przed oczami widzę buldoga francuskiego… to by było bardzo w stylu Chucka ;)). Tylko i wyłącznie ciężkiej rock and rolowej jazdy.

Przy takim nastawieniu otrzymujemy naprawdę przyjemny produkt – olbrzymi głaz, który tocząc się z zawrotną prędkością tratuje wszystko co spotka na swojej drodze. Wrażenie to potęguje bardzo gęsta produkcja i gardłowy, w niektórych momentach przypominający wspomnianego już Roba Zombie, wokal Chucka. Tu i ówdzie pojawia się ciekawsza solówka, ale dość powiedzieć, że popisy gitarowe nie stanowią kwintesencji tego albumu. Natomiast ciekawym dodatkiem są żeńskie chórki, jako przeciwwaga w stosunku do potężnego agresywnego głosu Garrica.

Ewidentnym jest, że jedynym celem Live Fast, Die Loud jest szalona zabawa do upadłego. To niestety powoduje, że poszczególne kawałki bardzo ciężko od siebie odróżnić, zapamiętanie jakiejkolwiek melodii też nastręcza sporo problemów. Ponadto poplątaniu z pomieszaniem towarzyszą nużąco wręcz powtarzające się refreny (i to tak ambitne jak „bang bang baby” czy chóralne „hell yeah”). Na wyróżnienie zasługują zdecydowanie Il Nostro Spirito oraz Motor Queen. Pierwszy, choć jest tylko wstępem do całego albumu, zawiera bardzo interesującą aranżację w stylu „flamenco-metal”, z kolei drugi jest chyba najcięższym utworem na płycie, jednocześnie najbardziej chwytliwym.

Live Fast, Die Loud na pewno mnie w żaden sposób nie oczarował. Na pewno nie jest to płyta, po którą będę sięgał szczególnie często. Nie mogę jednak stwierdzić, że debiut Beasto Blanco to album zły. To po prostu krążek niosący za sobą wyłącznie jedno przesłanie, które brzmi „party all night long!”. Słuchany z takim nastawieniem i w stosownych okolicznościach pozostawi po sobie bardzo pozytywne emocje.

Na koniec Breakdown (jeśli się nie spodoba, to nie ma raczej sensu sięgać po resztę):