Kiedy uznani muzycy sesyjni,
weterani, którzy z niejednego pieca chleb już jedli decydują się, by wreszcie
wydać materiał sygnowany własnym nazwiskiem, towarzyszą temu mieszane uczucia.
Z jednej strony jest to żywe zainteresowanie – co do zaoferowania będzie miał
człowiek, który w swojej karierze grał niemal każdy gatunek muzyczny. Z drugiej
jednak strony istnieje obawa, czy ów muzyk podoła ciężarowi nagrania swojego
albumu. Całkiem niedawno przed takim wyborem stanął światowej sławy basista
Nathan East, który wreszcie po 40 latach niesamowitej kariery zdecydował się
wydać solowy krążek, zatytułowany najzwyczajniej w świecie „Nathan East” (choć
w rozmaitych materiałach prasowych można spotkać się z tytułem „East”).
Zawsze czułem, zwłaszcza będąc basistą, że nagranie solowego albumu będzie bardzo trudne. Jestem przyzwyczajony do bardziej wspomagającej roli, jako sideman, dlatego też tak wiele czasu zajęło mi podjęcie decyzji, jaki rodzaj albumu nagrać.
- Nathan East
Swoista samoświadomość Easta na
pewno gwarantowało jedno – jego album będzie w pełni przemyślany, żaden dźwięk
nie będzie przypadkowy. Dodatkowym potwierdzeniem tego faktu jest „lista płac”
związana z krążkiem. Obok uznanych na całym świecie muzyków sesyjnych pokroju
Davida Paicha, Grega Phillinganesa, Jeffa Babko, Toma Scotta czy Chucka
Findleya, gościnnie zagrały także prawdziwe gwiazdy – przyjaciele Nathana –
Stevie Wonder, Michael McDonald i Eric Clapton.
Już kilka pierwszych sekund
pierwszego utworu wskazuje, że East nie odważył się jednak uraczyć słuchaczy w
pełni premierowym materiałem. Prawdę mówiąc, większość albumu składa się z
coverów, szczęśliwie jednak są one wyniesione na zupełnie inny poziom w
stosunku do oryginalnych wykonań. Warto też zaznaczyć, że ich dobór nie jest
przypadkowy i stanowi swoistą podróż przez karierę muzyka. Z kolei nowe,
zdominowane przez gitarę basową aranżacje pozwalają wychwycić smaczki, na które
wcześniej nigdy nie zwróciliśmy uwagi, czy też zwyczajnie zakochać się w
kompozycjach, które wcześniej wydawały nam się mdłe, nijakie, obojętne. Moim
zdaniem tak jest zwłaszcza w przypadku Letter
From Home Pata Metheny’ego, który dzięki dodaniu do głównej klawiszowej
melodii orkiestracji (z wykorzystaniem „żywych” instrumentów!) zyskuje na
szlachetności. Z kolei „autocover” w postaci 101 Eastbound – utworu pochodzącego z debiutanckiego albumu Fourplay – zyskał bardzo wiele
„egzotyki”, pomimo jedynie delikatnych zmian aranżacyjnych. Godne uwagi są również instrumentalne wersje utworów Steviego
Wondera – funkującym Sir Duke oraz
bardzo zrelaksowanym Overjoyed, w
którym Wonder czyni cuda na harmonijce ustnej. Przepięknie brzmią także Moondance Van Morrisona z Michaelem
McDonaldem na wokalu oraz Can’t Find My
Home zespołu Blind Faith, gdzie onirycznie płynącej gitarze Erica Claptona
wtóruje subtelny wokal Nathana Easta. A skoro już o McDonaldzie mowa, to miło,
iż East nie zrobił rzeczy oczywistej – otóż na płycie tuż za Moondance znajduje się kompozycja
Michaela – I Can Let Go Now, jednak
śpiewa ją Sara Bareilles… Sprytne! Pisząc o sekcji coverowej nie mogę nie
wspomnieć o Beatlesowskim Yesterday,
gdzie udowodniono, że mniej znaczy więcej. Mamy tu bowiem jedynie do czynienia
z fortepianem (na którym zagrał 13-letni syn Nathana – Noah), kontrabasem oraz
kilkoma przeciągle zaśpiewanymi wersami, wszystko to okraszone jazzową
aranżacją.
Noah przyszedł do studia, założył słuchawki i dźwięk był tak piękny, że jego twarz aż się rozpromieniła! Granie z własnym synem jest surrealistyczne. W jednej minucie zmieniasz mu pieluchy, a zaraz potem tworzysz muzykę z tą osobą.
- Nathan East
Jednak Nathan East to nie tylko covery. Pojawiają się tu także premierowe
kompozycje, między innymi Daft Funk, będący puszczeniem oka w stronę przygody Easta
z zespołem Daft Punk oraz Madiba -
hołd zmarłemu przed rokiem Nelsonowi Mandeli. Hołd o tyle piękny, że będący
kompozycją bardzo w stylu 46664, pełen energii, egzotycznego brzmienia,
potężnych chóralnych śpiewów, z wyrazistą linią basu, pogodny. Do kompletu
dołącza Moodswing, brzmiący niczym
jazzowy standard. Natomiast album wieńczą dwie uzupełniające się, choć tak
różne kompozycje – podniosły tradycyjny utwór America the Beautiful oraz nastrojowy, niemal wyszeptany przez
Easta Finally Home, stanowiący
idealne zwieńczenie fascynującej muzycznej podróży…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz