9 sierpnia 2019

The Hollywood Vampires – Rise

Kiedy w 2015 r. pisałem o pierwszym albumie The Hollywood Vampires [KLIK], stwierdziłem, że krążek jest dość przyjemny, choć jego wydanie mijało się z celem. W 2018 r. musiałem oczywiście odszczekać te słowa [KLIK], bo gdyby nie debiut Wampirów i zapowiedź kolejnego albumu, to pewnie nie doczekalibyśmy się Alice’a Coopera po raz trzeci w Polsce (dla mnie – drugi raz), a i piszczące fanki Pirata z Karaibów nie miałyby szansy ujrzeć Johnny’ego Deppa na żywo. Sam fakt odżegnania się od słów o płycie z 2015 r. nie pozbawił mnie jednak obaw o drugi album The Hollywood Vampires. Utrzymywałem, że aby odniósł sukces, to musi nastąpić jakiś zwrot, najlepiej o 180 stopni. Wygląda na to, że Panowie mnie posłuchali, gdyż wydany w czerwcu 2019 r. Rise, to już zupełnie inna bajka, niż debiut.


Nowy album Hollywódzkich Wampirów to przede wszystkim premierowy materiał, chociaż nie do końca, bowiem na szesnaście utworów trzy stanowią covery. Co ciekawe, na krążku z 2015 r. trzy z siedemnastu kawałków (uwzględniając wersję deluxe) były kompozycjami oryginalnymi. Przypadek? Kolejną zmianą jest skład osobowy i to w dwójnasób. Po pierwsze, zmieniła się sekcja rytmiczno-klawiszowa zespołu – Duffa McKagana zastąpił Chris Wyse (m.in. The Cult, Ozzy Osbourne, Ace Frehley), Matta Soruma Glen Sobel (od 2011 r. w zespole Alice’a Coopera), zaś za klawiszami, które wcześniej zajmował Bruce Witkin zasiadł Buck Johnson (od 2014 r. koncertujący także z Aerosmith). Po drugie, zrezygnowano z gwiazdorskiej obsady albumu, w tym znaczeniu, że w każdej kompozycji trzon stanowią jednak Wampiry, którym dodatkowo towarzyszyli gitarzysta i kompozytor Tommy Denander (od Welcome 2 My Nightmare współpracujący z Cooperem, więc to kolejny oczywisty wybór), klawiszowiec Jamie Muhoberac oraz na instrumentach perkusyjnych znany i ceniony Chris Trujillo. Jedyny rzeczywisty gościnny występ ma miejsce w utworze Welcome to Bushwackers, gdzie pojawiają się Jeff Beck oraz John Waters i jednak nie są to goście takiego kalibru jak Paul McCartney czy Christopher Lee, którzy wystąpili na pierwszym krążku grupy.

Przejdźmy jednak do meritum, czyli do zawartości. Na Rise znajdziemy 16 utworów, trwających łącznie 56 minut, czyli średnio 3,5 minuty na piosenkę. Cóż, nie jest to do końca prawdziwe, bowiem wśród 16. ścieżek znajdują się 4, które w istocie stanowią intro do utworu i równie dobrze mogły być włączone w tenże utwór, ale pewnie wtedy byłoby zbyt długo. Dodajmy też, że są to raczej zbędne i średnio klimatyczne przerywniki, które może pasowałyby na koncert Alice’a Coopera, gdy akurat ma miejsce zmiana dekoracji, niekoniecznie zaś na album studyjny The Hollywood Vampires. Jeśli już którąś z tych miniaturek miałbym wyróżnić, to chyba A Pitiful Beauty ma najwięcej walorów artystycznych.

Na szczęście z pełnoprawnymi premierowymi kompozycjami jest już o wiele lepiej. Może nie jest to bardzo odkrywcza muzyka, ale myślę, że idealnie wpisuje się w ideę powstania całego projektu, którą w mojej ocenie jest dawanie ludziom dawki przebojowego, niezobowiązującego rock ‘n’ rolla. I tak w istocie jest, chociaż z drugiej strony mieszanina stylów może przyprawić o zawrót głowy. W ramach wspomnianych 56 minut możemy usłyszeć bowiem zarówno klasycznego hard rocka (I Want My Now, Who’s Laughing Now, Git from Round Me czy New Threat), przez klimaty rodem z południa Stanów Zjednoczonych (Welcome to Bushwackers), new wave i punk rock (People Who Died), aż po bardziej teatralne oraz pastiszowe kompozycje (Mr. Spider, The Boogieman Surprise, We Gotta Rise), czy wreszcie coś na kształt protest songu (Congratulations). Wprowadza to sporą różnorodność, ale też nie ma wrażenia spójności, słucha się tego przyjemnie, ale bardziej jak składankę, aniżeli pieczołowicie przemyślany album. Można odnieść wrażenie, że Panowie nie za bardzo mieli pomysł na to, co chcą zamieścić na nowym wydawnictwie albo zwyczajnie zbierali przez ostatnie cztery lata albo i dłużej utwory z myślą o Wampirach, bądź te, które zwyczajnie nie zmieściły się na ich innych projektach (zwłaszcza Mr. Spider – który tak swoją drogą uważam za najlepszy na płycie – brzmi jak odrzut Coopera z sesji do Welcome 2 My Nightmare, a może nawet z Along Came a Spider).

Chyba dla nikogo nie będzie zaskoczeniem, że najbardziej do gustu przypadły mi właśnie te „Cooperowe” kompozycje (naprawdę da się wychwycić, które to), może z wyjątkiem We Gotta Rise, który też mógłby się pojawić na solowym albumie Alicji jako humoreska, ale o ile za pierwszym razem było zabawnie, o tyle z każdym kolejnym odsłuchem irytuje coraz bardziej. Bardzo dobrze wypadają utwory wybrane na single, czyli Who’s Laughing Now oraz The Boogieman Surprise, jak również promowany na koncertach poprzedzających wydanie albumu I Want My Now, w wersji studyjnej wydłużony niemal dwukrotnie (!). Osobiście cieszy mnie też uwypuklenie roli Tommy’ego Henriksena w całym projekcie. To nie tylko świetny gitarzysta i bardzo dobry wokalista, ale również kompozytor, aranżer i producent. Miło, że otrzymał „główną rolę” w Git From Round Me (w sumie kawałek jest bardzo w jego stylu) i udzielił się wokalnie w Congratulations. Johnny Depp, którego zawsze uważałem za maskotkę The Hollywood Vampires również błyszczy bardziej, aniżeli na debiucie (świetna robota w Heroes).

Na koniec wzmianka o coverach, wśród których znalazły się Heroes Davida Bowiego, People Who Died The Jim Carroll Band oraz You Can't Put Your Arms Around a Memory Johnny’ego Thundersa. Dwa pierwsze zawodowo wyśpiewał Depp, zaś w ostatnim mamy możliwość usłyszeć umiejętności wokalne Joe Perry’ego (a raczej ich brak ;) ). Jednakże o ile np. Heroes wypada naprawdę genialnie, a People Who Died buja punkowo aż miło, to właśnie niepozorna urocza ballada You Can't Put Your Arms Around a Memory cokolwiek wnosi. Cóż, jestem zwolennikiem coverów, które odbiegają od oryginałów, wnoszą do muzyki własny pierwiastek coverującego, są częściowo twórcze, a nie wyłącznie odtwórcze. Osobiście uważam, że jedynie w utworze Thundersa mamy tego namiastkę, zaś pozostałe dwa to zwykłe „kopiuj/wklej” (choć nadal miło usłyszeć w radiu Heroes :) ).

Tym razem nie napiszę, że album Hollywood Vampires jest krążkiem zbędnym, niepotrzebnym. Słucha się go bardzo przyjemnie, choć jest nieco chaotyczny, dominuje na nim udany premierowy materiał, to świetna płyta do rockowej zabawy czy do jazdy samochodem. Nie potrafię jednak szczerze odpowiedzieć sobie na pytanie czy zainteresowałbym się nim, gdybym nie był takim fanem Johnny’ego <333 :*  Alice’a.

01. I Want My Now      
02. Good People Are Hard To Find       
03. Who's Laughing Now          
04. How The Glass Fell
05. The Boogieman Surprise   
06. Welcome To Bushwackers (feat. Jeff Beck & John Waters)            
07. The Wrong Bandage            
08. You Can't Put Your Arms Around A Memory          
09. Git From Round Me              
10. Heroes        
11. A Pitiful Beauty      
12. New Threat              
13. Mr. Spider  
14. We Gotta Rise          
15. People Who Died   
16. Congratulations



PS: Teraz już z czystym sumieniem mogę przeczytać Bizonią recenzję! :) [KLIK]

20 czerwca 2019

Steve Lukather with Paul Rees - The Gospel According to Luke


Jeśli załącznik książki z częściową dyskografią artysty zajmuje 20 stron, to wiadomym jest, iż osoba ta ma wiele opowieści, którymi może się podzielić. Akurat w tym wypadku nie musiałem wertować twórczości, żeby o tym wiedzieć, jednak muzyczna droga Steve’a Lukathera – bo o nim tu mowa – jest naprawdę imponująca i gdyby zechciał opowiadać o każdej sesji, którą pamięta i w której brał udział, to wystarczyłoby materiału na dziesięć książek. Jednak 316 stron, które otrzymaliśmy jest i tak bardzo satysfakcjonujące i – co ważne – opowiada dzieje głównego bohatera od jego narodzin aż do 2018 r. (o ile się nie mylę, to ostatnim historycznym wydarzeniem opisanym w publikacji jest sławne „pojednanie” Luke’a z Bobbym Kimballem podczas NAMM w styczniu 2018 r.).

fot.: insidemusicast.com

Tych, którzy jednak nie wiedzą do końca kim jest Steve Lukather, informuję, że jest to amerykański gitarzysta, wokalista i kompozytor, najbardziej znany jako członek Toto (jedyny, który nie opuścił żadnego nagrania i koncertu grupy), z kolei Toto to ci od Africa, Rosanna i Hold the Line. Bardziej spłycić się nie da. Przy takim spłyceniu ktoś jest gotów pomyśleć, że omawiana książka również skupiać się będzie na Toto. Nic bardziej mylnego. Oprócz grania z Toto, Steve Lukather był również jednym z najbardziej rozchwytywanych muzyków sesyjnych (podobnie jak i jego koledzy z zespołu), jego dyskografia obejmuje współpracę z tak różnymi artystami, jak Boz Scaggs, Alice Cooper, Elton John, Olivia Newton-John, Cher, Michael Jackson, Cheap Trick, Chicago i… i tak mógłbym jeszcze długo. Jest zatem o czym pisać.

Dlatego też wydaje mi się, że The Gospel According to Luke nie jest wyłącznie pozycją dla fanów Toto bądź samego gitarzysty, ale dla fanów muzyki w ogóle. Oczywiście, główna narracja oparta jest o wydarzenia, które miały miejsce w Toto bądź pomiędzy aktywnościami Toto, jednak bardzo dużo miejsca poświęcono innym „pracom” Steve’a. Z tej książki Czytelnik ma szansę dowiedzieć się między innymi jak Luke spotkał Prince’a, jak powstawały albumy Thriller i HiStory Jacksona, dlaczego Eric Clapton jest obrażony na Luke’a, jak wyglądały koncerty z jego udziałem w ramach G3, jacy prywatnie są Beatlesi, co łączy Luke’a z Batmanem czy wreszcie co trzyma w domu Slash. A wszystko to okraszone typowym dla Lukathera poczuciem humoru. Paradoksalnie, to fani Toto mogą po lekturze tej książki czuć lekki niedosyt, jeśli weźmiemy pod uwagę, że najprawdopodobniej czytają oni wywiady ze Stevem. Naturalnie, w książce znajdziemy wszystko – od perypetii przed pierwszym albumem aż po XIV, z uwzględnieniem wszystkich roszad w składzie i ich przyczyn, pojawią się tam wzloty, upadki i tragedie, ale jeśli ktoś czytał zamieszczony na Ultimate Classic Rock przekrojowy wywiad z Lukatherem z okazji 35-lecia Toto… to w książce nie znajdzie o wiele więcej, może z wyjątkiem kilku dodatkowych anegdot i delikatnego zgłębienia niektórych wydarzeń.

Oprócz życia w trasie i w studiu nagraniowym, nie zabrakło również miejsca na historie z życia prywatnego, w tym oczywiście z dzieciństwa. Te pierwsze rozdziały opisujące dorastanie głównego bohatera biografii są zawsze ryzykowne, gdyż zbyt długie i szczegółowe opowieści, które w sposób naturalny rozczulają osobę, która wspomnieniami wraca do swojego dzieciństwa, dla czytelnika mogą być potwornie nudne. W The Gospel According to Luke udało się tego na szczęście uniknąć, pojawia się sporo ciekawych faktów, pominięto rzeczy, które nie miały żadnego znaczenia, a poza tym – jak mogło być nudno, skoro Steve muzykował sobie od siódmego roku życia, a jego kolegą z podwórka był Michael Landau?

Cieszy też, że cała książka jest wyważona w kwestii nastroju. Dominuje oczywiście typowy humor i styl Steve’a, jednak każdy, kto choć trochę zna historię zespołu Toto, ten doskonale wie, że grupa ta jest naznaczona tragediami, Steve nie szczędzi też szczegółów co do smutniejszych chwil ze swojego własnego życia, jednak o ile momentami można się wzruszyć, to jednak nie ma tu wielu pompatycznych słów i kilkunastu stron o tym, co główny bohater odczuwał w danym trudnym momencie. Są to raczej akapity, jest konkretnie, co osobiście uważam za duży plus. Bałem się bowiem, że pojawią się fragmenty niczym z książek lub filmów dokumentalnych, gdzie opisywano ostatnie chwile Freddiego Mercury’ego. Interesujące – owszem, ale czy potrzebne? No nie wiem.

Skoro już mowa o stylu, w jakim napisano książkę, to jeśli (słusznie) skojarzyliście współautora z brytyjskim dziennikarzem i w związku z tym obawiacie się, że amerykański gitarzysta będzie brzmiał w swojej autobiografii jak absolwent Oxfordu, to absolutnie nie musicie się martwić – Steve sam wskazał, że poświęcił mnóstwo czasu na to, żeby poprawić zbyt górnolotne i niepasujące do niego sformułowania tak, by Czytelnik miał wrażenie, że słucha samego Lukathera opowiadającego o swoim życiu (tak, nie zabrakło zatem również przekleństw). Przyznaję, że zabieg ten wypadł perfekcyjnie, przez cały czas czytania w głowie słyszałem głos Steve’a Lukathera.

Całkiem ciekawym dodatkiem do opowieści głównego bohatera jest także suplement zatytułowany „The Gospel According to David Paich”, gdzie współzałożyciel i klawiszowiec Toto odpowiada na kilka pytań dotyczących Luke’a i zespołu. Niby to tylko cztery strony stanowiące odpowiedzi na raptem dziewięć pytań, ale miło, że w ogóle coś takiego się pojawiło.

Na koniec szczypta goryczy. Mam bowiem drobny zarzut odnośnie do nieco zbyt asekuracyjnego podejścia do niektórych tematów. Wprawdzie już we wstępie zostało wyraźnie zaznaczone, że założeniem tej biografii nie jest wywołanie sensacji i zaognianie dawnych konfliktów, jednak kiedy czyta się ustępy, w których Luke krytykuje byłych kolegów z zespołu (głównie Kimballa, Fergiego Frederiksena i Jean-Michela Byrona), nie sposób się nie uśmiechnąć, gdy po fali krytyki pojawia się praktycznie zawsze „ale na jego obronę musze przyznać, że…”. Cóż, gdyby Lukather miał takie kompromisowe podejście dawniej, to kto wie – może Bobby nigdy nie wyleciałby z Toto? ;)

Jak już wspomniałem, The Gospel According to Luke nie jest książką wyłącznie dla fanów gitarzysty i grupy Toto (oni i tak wiedzą, że to pozycja obowiązkowa), ale także dla wszystkich miłośników muzyki oraz tego, co dzieje się za kulisami sesji nagraniowych i koncertów. Pozycja niestety nie jest dostępna w języku polskim, ale angielską wersję bez problemu można u nas dostać, nawet w rozsądnej cenie. Czy doczekamy się tłumaczenia? Szczerze wątpię (inna rzecz, że mam wrażenie, iż po polsku ta książka wiele straciłaby ze swojej lekkości i humoru). Pomimo swoistego renesansu Toto, dla szerokiej opinii publicznej ta grupa na zawsze pozostanie gośćmi od Hold the Line, Africa i Rosanna, a Steve Lukather tylko i wyłącznie gitarzystą zespołu. A jest i powinien być kimś znacznie, znacznie więcej.


27 maja 2019

Lenny Kravitz/Annahstasia – Atlas Arena, 8.05.2019


Lenny Kravitz to jeden z tych artystów, którego w sumie zawsze lubiłem, ale do którego nigdy specjalnie mnie nie „ciągnęło”. Zawsze miło było mi go usłyszeć w radiu, znam jego dyskografię, podoba mi się bardziej rockowa odsłona jego twórczości (zwłaszcza pierwsze cztery-pięć albumów + Strut; ukłony dla redaktora Bizona), ale to w zasadzie tyle. Nigdy szczególnie nie śledziłem ani biografii, ani poczynań Pana Kravitza. Niemniej od mniej więcej 5 lat – od ostatnich pokoncertowych relacji z Atlas Areny – korciło mnie, żeby udać się na koncert Lenny’ego, głównie za sprawą opisywanej atmosfery, ale także w miarę przekrojowego repertuaru i nietuzinkowych, rozbudowanych aranżacji. Kolejne dwie wizyty Kravitza w Polsce przepuściłem, jednak tym razem już nie mogłem sobie na to pozwolić i – pomimo że promowany w tym roku najnowszy krążek Raise Vibration nie przypadł mi specjalnie do gustu (delikatnie pisząc) – zasiliłem szeregi 12-tysięcznej publiczności. Nie mogę powiedzieć, żebym żałował.




No tak. Z supportami bywa trojako. Artysta może w ogóle nie mieć wpływu na to, kto wystąpi przed nim i wtedy w 90% przypadków gra Grzegorz Kupczyk i CETI ;). Dwa pozostałe warianty wyglądają tak, że główna gwiazda decyduje o tym, kto zagra i w takim wypadku może stać się tak, że wystąpi muzyk ze zbliżonego gatunku i klimatu, może być też tak, iż support będzie z zupełnie innej bajki. Annahstasia Enuke była chyba taką inną bajką. Wprawdzie 23-letnia wokalistka koncentruje się na twórczości soulowej, do której Kravitzowi nie jest znowu aż tak daleko, jednak prezentowany przez nią materiał z debiutanckiego krążka Sacred Bull (świeżynka – marzec 2019 r.) był również okraszony dużą dozą elektroniki. O ile sam przed koncertem miałem okazję przesłuchać album wokalistki i wiedziałem, czego się spodziewać oraz że to, co usłyszę średnio przypadnie mi do gustu, o tyle odniosłem wrażenie, że zgromadzona w Arenie publiczność była w najlepszym wypadku dość zaskoczona, a sama Annahstasia raczej nie wywołała zbyt dużego entuzjazmu. Niewątpliwie najciekawszym momentem był utwór kończący koncert, czyli cover Smells Like a Teen Spirit, w wersji artystki zatytułowany po prostu Teen Spirit, a który dla mnie wypełnił definicję idealnego coveru – Annahstasia zdecydowanie odcisnęła w tej piosence swoje piętno, ale jednocześnie nie doprowadziła do tego, żeby stała ona się nierozpoznawalna. Jestem natomiast w stanie uwierzyć, że „prawdziwi fani” Nirvany czy też szeroko rzecz ujmując muzyki rockowej, mogli być zszokowanie ;).



Lenny Kravitz

fot. kulturalnemedia.pl

Mniej więcej wiedziałem, czego spodziewać się po występie Lenny’ego Kravitza. Nie spodziewałem się natomiast aż takiej euforii zgromadzonej w Atlas Arenie publiczności, gdy ten tylko pojawił się na scenie. Jednak 12 tysięcy gardeł robi swoje. Cały koncert był przeżyciem bardzo energetycznym, zaś przekrojowa setlista, obejmująca aż dziewięć z jedenastu albumów Lenny’ego (choć repertuar obejmował przede wszystkim obecnie promowany Raise Vibration oraz Lenny z 2001 r.) mogła zadowolić sympatyków różnych oblicz muzyka. Osobiście jednak cierpię, że zabrakło czegokolwiek ze Strut, jednak nie można mieć wszystkiego, prawda?

To co najbardziej zaskakujące u Kravitza – oprócz tego, że facet ma 55 lat, a wygląda na 30 – to z jednej strony perfekcyjny wokal, który momentami brzmiał zupełnie tak, jak w wersjach studyjnych utworów, a z drugiej strony wspaniałe koncertowe aranżacje, często bardzo wydłużone, ale tak naprawdę bez żadnej zbędnej nuty. Jeśli dodamy do tego znane u Lenny’ego patenty, jak schodzenie do publiczności (z obejściem całej płyty włącznie), podpisywanie autografów czy wciąganie ludzi na scenę (pomijam już na ile ustawione, a na ile nie), to otrzymujemy naprawdę unikatowe show, podczas którego czuje się specyficzną więź występującego z bardzo liczbą publicznością. Najważniejsza jednak w tym wszystkim jest muzyka.

Ta z kolei wykonana została na najwyższym poziomie, ale tak naprawdę nie mogło być inaczej. Sam Kravitz, jak już wspomniałem, był w świetnej formie wokalno-instrumentalnej, ale nie da się ukryć, że bez muzyków, którymi dysponuje, wszystko nie byłoby aż tak spektakularne. A Lenny dysponuje naprawdę potężnym składem – czyniąca cuda na basie wieloletnia współpracownica Davida Bowiego Gail Ann Dorsey, bębniący między innymi dla Steviego Wondera Franklin Vanderbilt oraz idealnie współgrający z Kravitzem gitarzysta Craig Ross są gwarancją sukcesu. A do tego jeszcze świetna sekcja dęta (Harold Todd, Michael Sherman i Ludovic Louis) i czyniący cuda na klawiszach George Laks (z pochodzenia Polak, co spotkało się z ogromnym entuzjazmem ze strony publiczności ;)).

Repertuar, o czym już była mowa, przekrojowy. Obok materiału z nowej płyty, w tym radiowego Low i takich kawałków jak Who Really Are the Monsters? czy We Can Get It All Together, nie zabrakło oczywiście największych hitów muzyka, wśród nich znalazły się m.in. Fly Away, American Woman, It Ain't Over 'Til It's Over i Stillness of Heart, ale na szczęście znalazło się także miejsce dla utworów z wcześniejszych płyt, dzisiaj może już trochę zapomnianych, jako tych bardziej rockowych. Niemniej miło było usłyszeć takie kawałki jak Mr. Cab Driver, Freedom Train oraz Bank Robber Man. Całość okraszona była bardzo przemyślanym pokazem świetlnym, działającym zarówno w wymiarze tradycyjnych reflektorów, jak i znajdującej się za zespołem świetlnej sceny (miła odmiana po koncertach pełnych wizualizacji, których jakość bywa różna). Jednak najbardziej spektakularnie zaprezentował się finał – prawie 40-minutowy bis złożony w zasadzie trzech kawałków, czyli Here to Love, Let Love Rule oraz Again. Publiczność szalała, Lenny szalał, na scenie działo się wszystko… Zdecydowanie szczególny moment.

Minusy? Mój osobisty minus to naturalnie brak czegokolwiek z albumu Strut (ale jestem w stanie to zrozumieć – wszak album był wałkowany przez ostatnie parę lat) oraz proporcja kawałków funky i popowych względem utworów rockowych, na niekorzyść tych drugich. Do niedogodności, które mógłbym podciągnąć do tych bardziej ogólnych, to niektóre przerwy między utworami, kiedy Pan Artysta brał łyk wody, były troszeczkę zbyt długie i zaburzały nieco dynamikę koncertu. Od razu tłumaczę, że nie mam pretensji o łyk wody, mam trochę pretensję o to, że w tym czasie nie działo się nic muzycznie (jakieś solo, jakieś intro), a panująca względna cisza tworzyła dziwną atmosferę. Druga uciążliwość, to brak choćby jednego telebimu przy 12-tysięcznej publiczności (szerszy komentarz jest chyba zbędny).

Pomimo tych drobnych zarzutów, występ był naprawdę bardzo udany, Lenny w świetnej formie, atmosfera niesamowita, przede wszystkim dlatego, że Kravitz wydaje się być naprawdę szczery w tym co mówi, co robi i co śpiewa. Jeśli będzie jeszcze okazja – a wszystko wskazuje na to, że Amerykanin Polskę lubi – to raczej nie będę sobie zadawał szekspirowskiego pytania „iść czy nie iść?” ;).

Skład:
Lenny Kravitz – wokal, gitara
Craig Ross – gitara
Gail Ann Dorsey – gitara basowa
George Laks – instrumenty klawiszowe
Franklin Vanderbilt – perkusja
Harold Todd – saksofon
Michael Sherman – saksofon
Ludovic Louis - trąbka

Setlista:

We Can Get It All Together
Fly Away
Dig In
Bring It On
American Woman
Get Up, Stand Up
Fields of Joy
Freedom Train
Who Really Are the Monsters?
Stillness of Heart
It Ain't Over 'Til It's Over
Can't Get You Off My Mind
Low
I Belong to You
Mr. Cab Driver
Bank Robber Man
Where Are We Runnin'?
Are You Gonna Go My Way/Love Revolution
---
Here to Love
Let Love Rule
Again



16 maja 2019

All Them Witches/Agyness B. Marry - Proxima, 2.05.2019


All Them Witches/Agyness B. Mary – Proxima, 2.05.2019

fot.: Go Ahead

Zaprawdę powiadam Wam, trudno jest pisać o udanych koncertach. Kiedy człowiek jest z czegoś niezadowolony, to chętnie wylewa swoje żale, ciska gromy, wtrąca kąśliwe uwagi. Z kolei, gdy wieczór jest pełen wrażeń pozytywnych, to jest już o wiele trudniej… No bo jak tu pisać ładnie i słodzić artystom, przecież to nie będzie wiarygodne. Zresztą nie można – ot tak – zapominać o narodowej mentalności narzekacza ;). Z drugiej strony, wolę już mieć problem z doborem słowa pisanego niż przeżywać rozczarowujący występ za rozczarowującym występem.

Tym pokrętnym wstępem zmierzam do tego, że w majówkę warszawska Proxima miała do zaoferowania znakomitą ofertę kulturalną, w postaci amerykańskiego All Them Witches i rodzimego Agyness B. Mary. Sam lokal, w którym dane było gościć po raz pierwszy, wbrew zasłyszanym opiniom, również sprostał zadaniu zapewnienia odpowiedniej oprawy audio-wizualnej (no, może z małymi zgrzytami).

Agyness B. Mary

fot. Facebook zespołu


Kiedy pierwszy raz zetknąłem się z warszawską formacją, gdy supportowali w 2017 r. fenomenalny Blues Pills [KLIK], napisałem o nich "brud, garaż i rock 'n' roll" i trochę narzekałem, że wspólne granie rozjeżdża im się w rozmaitych kierunkach. Od tamtego czasu trochę się zmieniło – zespół nie jest już trio, lecz kwartetem (choć po raz ostatni grał w takim składzie), a muzyka wydawała mi się bardziej spójna niż dwa lata temu. Jedno nie zmieniło się za to wcale – kapela tryskała niesamowitą energią, a utwory, choć z reguły oparte na dość utartych schematach, porywały publiczność… I chyba o to chodzi, prawda? Miło też było zobaczyć, że zapewnienia „grania przed naszą ulubioną kapelą” nie były czysto kurtuazyjne, gdyż członkowie Agyness B. Mary pojawili się wśród publiczności podczas setu All Them Witches, a Agnieszka Bukowska była wyraźnie zaangażowana w przeżywanie muzyki. Fajnie :). Dwa drobne minusy, jakie odczułem, to niekiedy dość nagłe nadejście zakończenia piosenek (ale jak pokazuje album studyjny, taki jest ich urok) oraz dość dziwny przeskok nagłośnienia w pewnym momencie występu, gdzie wyraźnie podbito bas, a pozostałe instrumenty i wokal stworzyły swoistą ścianę dźwięku. Nie przypuszczam, aby było to celowe działanie, ale majstrowanie pokrętłami było na tyle znaczne, że dało się je odczuć i były to niestety niekorzystne wrażenia. Dobrze, że chwilowe.


Skład:

Agnieszka Bukowska - wokal, gitara;
Piotr Binkul - gitara basowa;
Jędrzej Webber – gitara;
Mateusz Remiszewski – perkusja (po raz ostatni)

All Them Witches

fot. revolvermag.com

Chyba nie mogę określić się jakimś wielkim fanem zespołu. Na pewno nie byłem w stanie nucić, tak jak niektórzy sympatycy, tekstów wszystkich piosenek, do twórczości studyjnej mam stosunek dość sinusoidalny – część płyt podoba mi się bardzo, inne zupełnie do mnie nie trafiają, a niektóre mają tak zwane „momenty” i niewiele więcej. Jednak gra na żywo to już zupełnie inna historia. Bardzo podoba mi się wydłużanie niektórych kompozycji, wspólne jammowanie muzyków, ciekawe solówki. Niezmiennie imponuje mi też to, że Panów jest trzech, a brzmią, jakby byli co najmniej kwintetem.

Podobne wrażenia dało się odczuć również w Warszawie, zwłaszcza gdy cały koncert spędziło się za ścianką, nie widząc muzyków… :P. Grupa starała się swoim setem objąć materiał z każdego albumu, przy czym – co zrozumiałe – dominowały kompozycje z najnowszego krążka ATW, ale także z wydanego w 2013 r. Lightning at the Door. Szczęśliwie, oba albumy bardzo przypadły mi do gustu, zatem absolutnie nie mogłem narzekać. Ciekawym urozmaiceniem był otwieracz w postaci Sabbathowego War Pigs, chociaż dość powiedzieć, że w wersji All Them Witches ten kawałek nie błyszczy jakoś szczególnie. Co mnie natomiast oczarowało? Jak już wspomniałem, wielkie brzmienie zespołu, bardzo bogate i bardzo selektywne. Największy atut to chyba fantastyczne gitary… piękne melodie, piękne solówki. Zespół też dość zręcznie żonglował klimatem, umiejętnie przeplatając utwory ciężkie i dynamiczne z tymi bardziej spokojnymi. Osobiście najbardziej do gustu przypadły mi kawałki nieco bardziej blues-rockowe, jak Workhorse, Elk.Blood.Heart czy zwłaszcza długi i leniwy Harvest Feast.

Minusy? Chyba jednak trochę wokal, który na albumach jest często przetworzony, a w wersji na żywo wypada trochę… zbyt zwyczajnie? To znaczy, nie można generalnie niczego zarzucić, ale od zachwytów też byłbym daleki. Drugi mankament ma zaś charakter stricte marketingowy. Ceny merchu były niestety absurdalnie wysokie (źli doradcy? wysoka marża klubu?), więc w toku występu zaczęły pojawiać się przeceny. Ze swojej perspektywy pozostaje mi się cieszyć, że w sprzedaży była jedynie najnowsza płyta (którą można spokojnie nabyć w polskich sklepach za cenę o połowę niższą od oferowanej podczas koncertu) oraz używane pałki perkusyjne, naciągi i koszulki, którymi zwyczajnie nie byłem zainteresowany.


Skład:

Charles Michael Parks Jr. – wokal, gitara basowa, instrumenta różne ;)
Ben McLeod - gitara
Robby Staebler – perkusja

Set:

War Pigs
Funeral for a Great Drunken Bird
3-5-7
Diamond
When God Comes Back
Harvest Feast
Workhorse
Charles William
Elk.Blood.Heart
Fishbelly 86 Onions
Alabaster
Rob's Dream
---
Blood and Sand / Milk and Endless Waters

14 kwietnia 2019

Patrycja Markowska/Grzegorz Markowski/Perfect - Atlas Arena, 13.04.2019


Nie znam twórczości Patrycji Markowskiej, może poza paroma radiowymi hitami (Hallo, Hallo; Świat się pomylił; Księżycowy… już?) i pięknym duetem z Rayem Wilsonem (Bezustannie/Constantly Reminded to cudowny utwór, a Ray to wspaniały artysta – jeśli będziecie mieli okazję wybrać się na jego koncert, to koniecznie idźcie!). Chyba nie mogę nazwać się wielkim fanem zespołu Perfect – widziałem ich na żywo w Dolinie Charlotty przed Paulem Rodgersem, gdzie dali fantastyczny koncert, oczywiście znam największe hity (chociaż pokażcie mi utwory tego zespołu, które hitami nie są), lubię ich słuchać, jednak nie jest to mój „top of the pops”. Natomiast od pierwszego przesłuchania wpadła mi w ucho wspólna płyta Patrycji i Grzegorza Markowskich – Droga – co z jednej strony może wydawać się dziwne, lecz z drugiej jest całkiem naturalne, gdyż na wspólnym krążku Markowskich zwyczajnie słychać radość ze wspólnego muzykowania oraz czuć, że został on nagrany, bo twórcy CHCIELI, a nie musieli go nagrać. Poza tym jest fantastycznie wyprodukowany i skomponowany, czego chcieć więcej?



Powyższym wstępem chciałem wyrazić mniej więcej tyle, że nie byłem zbyt oczywistym gościem na potrójnym wydarzeniu, które odbyło się 13 kwietnia 2019 r. w łódzkiej Atlas Arenie, a na pewno nie podchodziłem do niego z perspektywy wiernego fana. Jednak zawsze jestem ciekawy nietypowych koncertów, a jak jeszcze odbywają się w rodzinnym mieście i kosztują relatywnie niewiele, jak na to co mają do zaoferowania… grzechem byłoby się nie wybrać. Niewątpliwym smaczkiem, obok wspólnego występu rodziny Markowskich, było zastosowanie obrotowej sceny 360o, która oczywiście sama w sobie nie jest nowatorskim rozwiązaniem, ale tak muzycy, jak i ja mieliśmy okazję sprawdzić ją na żywo w akcji po raz pierwszy.

Show rozpoczął się występem Pana Strażaka, który opowiadał o bezpieczeństwie pożarowym i pokazywał z tego tytułu prezentacje na telebimach. Nie wiem dlaczego się tam pojawił i opowiadał to, o czym opowiadał, gdyż nie dotarłem na miejsce równo z otwarciem bram, raczej bliżej początku wydarzenia właściwego, ale muszę przyznać, że mówca poradził sobie dzielnie, nie było widać po nim tremy, a samo wystąpienie było bardzo spójne, składało się ze wstępu, rozwinięcia, zakończenia i podsumowania, dzięki któremu nawet tacy spóźnialscy jak ja mogli dowiedzieć się wszystkich ważnych informacji ;).

Niedługo potem rozpoczęła się właściwa część koncertu – moja największa niewiadoma – występ Patrycji Markowskiej wraz z zespołem. Zostałem bardzo pozytywnie zaskoczony, zwłaszcza kunsztem muzycznym instrumentalistów (to, że Pani Markowska potrafi śpiewać było akurat jedną z niewielu rzeczy, które o jej twórczości wiedziałem ;)). Na pierwszy plan wybiła się dla mnie zdecydowanie sekcja rytmiczna w osobach Adriana Szczotki (bas) i Radosława Owczarza (perkusja) oraz najświeższy nabytek w postaci gitarzysty Michała Gołąbka. Nie chciałbym przy tym umniejszać roli pozostałych muzyków, czyli Marcina Koczota (klawisze, djembe, wokal) i Krzysztofa Siewruka (gitara), zwłaszcza że widać, iż cały zespół, nie wyłączając wokalistki, jest ze sobą bardzo zgrany, czerpie przyjemność ze wspólnego muzykowania i – co najważniejsze – jest w pełni profesjonalny i zaangażowany. Czuć, że to zespół, a nie, jak to często bywa w przypadku wykonawców popowych czy pop-rockowych, gwiazda + muzycy towarzyszący. Sam set był prawdopodobnie dość przekrojowy, znalazły się w nim rzeczy nowsze oraz starsze (tak w każdym razie podpowiada mi wujek Google), nie zabrakło miejsca dla wzruszających ballad, jak i kawałków dynamicznych, chociaż w nich zabrakło mi trochę więcej pazura. Patrycja Markowska jako frontwoman również spisywała się bardzo dobrze, czuć było, że jej radość jest szczera, wokalnie bez zarzutu. Jedyne do czego trochę można się przyczepić, to nagłośnienie. Miejscami partie instrumentalne brzmiały trochę płasko, czasami niektóre instrumenty ginęły pod ścianą dźwięku, a moje „wtyczki” na trybunach dały znać, że zdarzało się, iż wokal był niezrozumiały. Sytuacja znacząco poprawiła się natomiast podczas występu Perfectu.

Jednak zanim o Perfekcie, kilka słów należy się najbardziej intrygującej części koncertu, czyli zaprezentowaniu na żywo wspólnego dorobku córki i ojca, jakim jest materiał z albumu Droga. Tutaj pozostał pewien niedosyt. Po trosze dlatego, że organizator – a przynajmniej ja tak to zrozumiałem – zapowiadał tę część jako pełnoprawny, osobny koncert (sama Patrycja wspominała o kilku utworach, ale do tych zapowiedzi dotarłem post factum), niejako jeden z trzech koncertów tego wieczoru. W rzeczywistości był to bardziej dodatek do koncertu Patrycji Markowskiej, z udziałem gości oraz przetasowaniami w składzie instrumentalnym. Oczywiście, nie spodziewałem się, że zostanie zagrany cały materiał z Drogi, ale jakiś zgrzyt pozostał. Miło natomiast było zobaczyć gości w postaci Macieja Wasio (urodzony showman) czy chóru Sound ‘n’ Grace. Zaskakująco mało było natomiast w tym secie Grzegorza Markowskiego (co utwierdza mnie w poglądzie, iż ta część koncertu stanowiła dodatek do występu Patrycji Markowskiej). Wiem, że na samym albumie też dominuje wokalnie córka, ale jakoś dziwnie to wyglądało. W dodatku tam, gdzie Grzegorz Markowski już się pojawiał, zdawał się być schowany za całą produkcją, może trochę niepewny (?), co budziło pewien (jak się okazało, niesłuszny) niepokój przed występem Perfectu.

Perfect. Mam wrażenie, że czegokolwiek bym nie napisał o występie zespołu, to brzmiałoby to bardzo cliché. Oczywiście, o ile nie zdecydowałbym się na ostrą krytykę pod adresem Grzegorza Markowskiego lub pozostałych muzyków, ale nawet gdybym chciał to uczynić, to zwyczajnie nie mogę tego zrobić. Dość napisać, że pierwsze sekundy przywiodły mi na myśl fantastyczne wspomnienia z Doliny Charlotty, a przecież było to już prawie siedem lat temu. Wtedy było wspaniale, mam wrażenie, że w Atlas Arenie było jeszcze lepiej. Zniknęły też pewne zgrzyty nagłośnieniowe, a sam prawie dwugodzinny występ był iście czarujący. Głos Grzegorza Markowskiego silny jak dzwon, duet gitarowy Kozakiewicz-Krzaklewski niezawodny, sekcja rytmiczna Urbanek (mój faworyt tego wieczoru) – Szkudelski również pracowała jak sprawnie naoliwiona machina. Miło też, że obok sztandarowych hitów wybrzmiały również utwory nowsze, w tym mój ulubiony Wszystko ma swój czas z DaDaDam (no dobra, to hit) czy szalony, instrumentalny M.U.S.K.K. z najnowszego albumu Muzyka. Fajnym pomysłem było ponowne pojawienie się chóru Sound 'n' Grace podczas przedbisowego finału, czyli Chcemy być sobą.

Na koniec słowo o obrotowej scenie 360o, która jest ciekawym doświadczeniem, zarówno dla artysty, jak i dla publiczności. Muzycy sami przyznali, że chyba nie do końca ogarniają tę scenę, co w sumie było widać, zwłaszcza na początku, ale walczyli dzielnie i moim zdaniem ostatecznie wyszli z boju zwycięsko. Z perspektywy publiczności odczucia mogły być i pewnie były różne. Miejsca tradycyjnie uważane za świetne, gdzie widoczność przy standardowej scenie byłaby doskonała, w przypadku obrotowej sceny traciły na prestiżu – czasami każdy musiał spoglądać na telebim, zamiast bezpośrednio na scenę. Zyskiwały natomiast boczne trybuny, które co jakiś czas mogły ujrzeć wykonawców en face. Pomysłowe były natomiast zawieszone małe sześcienne telebimy ukazujące wizualizacje do poszczególnych utworów, zawieszone w kilku miejscach pod telebimami właściwymi pokazującymi obraz ze sceny. Sam koncept ruchomej sceny stanowi ciekawe rozwiązanie i interesujące doświadczenie, ale czy chciałbym, żeby taka scena na zawsze zagościła podczas koncertów? Chyba jednak nie.

Czy było Perfect (ależ dowcipas sytuacyjno-językowy)? Nie. Czy bawiłem się dobrze? Nawet bardzo. Niesamowite w tym całym wydarzeniu było dla mnie to, że przy całym tym rozmachu produkcyjnym, zaproszonych gościach, łącznie około czterogodzinnych występach, muzycy potrafili stworzyć kameralny, rodzinny (ciekawe jak im się to udało? ;)) i zwyczajnie sympatyczny klimat. Czapki z głów.


PS: „Janusze Publiczności” niestety byli w formie. Pomijam już – nazwijmy rzeczy po imieniu – chamskie przepychanie się jak najbliżej barierek na płycie (jakoś zawsze miałem wrażenie, że właśnie m.in. po to obiekt otwiera się wcześniej, żeby widz, któremu zależy na jak najmniejszej odległości od sceny mógł przyjść wcześniej i zająć korzystne dla siebie miejsce…) i niezwyciężoną pokusę nagrywania występu telefonem (chociaż czy naprawdę nie można skupić się na przeżywaniu występu i ograniczyć się do nagrania jednej/dwóch piosenek? Naprawdę trzeba mieć zarejestrowane 99,9% koncertu, często w mizernej jakości audio/wideo?). Wskazane kwestie są znakiem naszych czasów i zmorą zdecydowanej większości wydarzeń muzycznych XXI wieku. Ale już osoba, która zaczęła rozmawiać (czy też drzeć się) przez telefon między piosenkami przebiła wszystko… Dramat.