18 czerwca 2016

Steve Porcaro - Someday / Somehow

Rekord Chinese Democracy w kategorii oczekiwania na album został oficjalnie pobity. Wprawdzie Steve Porcaro, który pokonał Axla, poza zaprezentowaniem dwóch wersji demo w 2009 r. nie trąbił, że już za chwilę, już za momencik ukaże się jego płyta, a i motywacje zarówno co do odkładania jego premiery, jak i wydania w 2016 r. były inne niż u Rose'a, ale faktem jest, że prace nad debiutanckim solowym krążkiem klawiszowca Toto rozpoczęły się w 1983 r. Po przeszło 30 latach - wreszcie jest. Czy warto było czekać na "Someday/Somehow"? To zależy...


Tym, którzy doskonale orientują się w zespole Toto, układzie kompozytorskim tej grupy, wkładzie jaki Steve ma w brzmienie grupy, mógłbym w skrócie napisać, że jeśli lubicie kompozycje ostatniego z żyjących braci Porcara, a zwłaszcza ostatnie dokonania - The Little Things i Bend - Someday/Somehow bez problemu zawojuje Wasze serca. Jeśli znacie Toto i spodziewacie się wielkiej produkcji, oszałamiających solówek gitarowych i klawiszowych - zapomnijcie. Jeśli zaś kojarzycie tylko kultowe utwory, jak Africa, Rosanna i Hold the Line, to wiedzcie, że Steve Porcaro tworzy zupełnie inną, bardziej nastrojową i intymną muzykę. Intymność w ogóle będzie stanowić klucz do tej recenzji i braku jednoznacznej oceny krążka.

Jak już zostało wspomniane, najmłodszy z braci Porcaro rozpoczął prace nad swoim debiutem w 1983 r., a zatem tuż po oszałamiającym sukcesie Toto IV, obsypanego sześcioma nagrodami Grammy (o ile się nie mylę, jest to do dziś nie pobity rekord). Oczywiście taki sukces sprawił, że zespół stał się nagle rozchwytywany, do tego doszły problemy z głównymi wokalistami, więc wszyscy musieli się spiąć i działać dla wspólnego dobra grupy. O tworzeniu solo nie było mowy. Z kolei kiedy Steve odszedł z Toto w 1986 r. (choć na późniejszych płytach udzielał się i aranżacyjnie i produkcyjnie), postanowił się w pełni poświęcić swojej pasji - muzyce filmowej. Kiedy wreszcie w 2009 r. zaprezentował dema Ready or Not oraz Painting by Numbers, to w 2010 r. Toto zostało zreformowane, by zbierać fundusze na zmagającego się z ALS (stwardnienie zanikowe boczne) Mike'a Porcaro.

Wreszcie w 2016 r. - głównie za sprawą Michaela Sherwooda (współproducenta i współautora kilku utworów) - następuje premiera Someday/Somehow. Bez wielkiej pompy, bez jakiejś olbrzymiej promocji (ot kilka filmików ze Stevem Lukatherem i Davidem Paichem w rolach głównych), za to ze Stevem Porcaro mówiącym, że zdecydował się wreszcie wydać tę płytę, bo historia jego rodziny uświadomiła mu, jak ulotne jest życie ludzkie i że nie warto zwlekać. Wymowne.

 

Tak wymownie, refleksyjnie i nastrojowo jest przez większość albumu. otwierający krążek Ready or Not to wspomnienie Steve'a o młodości jego dzieci i jak za nimi tęsknił będąc w trasie z Toto, oparty o brzmienie gitary akustycznej To No One stanowi bezpośrednie odniesienie do losu, jaki spotkał braci Porcaro ("Michael says no one's to blame, but look at him now, he just won't be the same as he ever was") jest także swoistą rozprawą na temat (nie)wiary w Boga. Z kolei chyba nie było bardziej adekwatnego utworu do zamknięcia tego nietypowego albumu - More than I Can Take to tylko Steve Porcaro, fortepian i olbrzymi ładunek emocjonalny. I chociaż ta nastrojowość zostaje przełamana dwoma żywszymi numerami - opowiadającym o "muzycznej podróży" Swing Street oraz odrzutem z któregoś z albumów Toto z lat '80 Back to You (moim zdaniem idealnie pasowałby na The Seventh One), to jednak dominują utwory spokojne i sentymentalne.

Głównym wokalistą na Someday/Somehow jest oczywiście Steve Porcaro. Muzyk jednak jest świadomy swoich ograniczeń w tym zakresie, zawsze podkreślał, że kiepski z niego piosenkarza i do wydania Toto XIV zaśpiewał tylko w dwóch swoich kompozycjach, a to też tylko dlatego, że uznał, iż głosy pozostałych członków Toto nie pasowały do nastroju utworów. Myślę, że między innymi dlatego też na solowym debiucie oprócz głównego bohatera, w rolę wokalistów wcielają się jego przyjaciele - Michael McDonald, Michael Sherwood, odkryty przez Toto w 2010 r. Mabvuto Carpenter oraz młody szkocki wokalista Jamie Kimmett. Ogólnie rzecz biorąc, była to chyba dobra decyzja - utwory z charakterystycznym wokalem McDonalda zapadają w pamięć (Swing Street i Night of Our Own), Carpenter popisuje się przepięknym soulowym głosem w Painting by Numbers. Michael Sherwood (Make Up) ma zbliżone umiejętności do Steve'a Porcaro, z kolei Kimmett jakoś nie przypadł mi o gustu. Utwory, w których przejmuje obowiązki wokalne (She's So Shy i Face of a Girl) są bardzo cukierkowe, a on sam przypomina mi chwilami Jamesa Blunta i nie jest to komplement ;).

Departament instrumentalny jest też dość mocno reprezentowany. Oczywiście prym wiedzie Steve Porcaro i jego instrumenty klawiszowe, z których mógł wycisnąć o wiele więcej, niż w Toto, gdzie głównym klawiszowcem i kompozytorem jest David Paich. Dostajemy wszystkie charakterystyczne zagrania najmłodszego z braci Porcaro, ale także wiele typowych dla niego smaczków aranżacyjnych. Struktura syntezatorów jest dość złożona, ale nie naprzykrza się, całość jest dość wyważona. Na gitarach - choć na Someday/Somehow nie jest ich zbyt wiele -  zaprezentowali się Marc Bonilla (znany ze współpracy z Keithem Emmersonem, Glennem Hughsem i Davidem Coverdalem), Jimmy Haun (Yes, Air Supply, Circa) oraz Steve Lukather (Toto), skład perkusyjny zasilili Shannon Forrest (całkiem znany muzyk sesyjny, od 2015 r. w Toto), Toss Panos (Dweezil Zappa, Paul Rodgers, Cliff Richard, Sting), Robin DiMaggio (Steve Vai, Diana Ross, Paul Simon), Rick Marotta (Aretha Franklin, John Lennon, Steely Dan) oraz Lenny Castro (Boz Scaggs, Eric Clapton, Elton John, Toto). Tutaj również nie uniknęliśmy podróży sentymentalnej, gdyż aż w sześciu utworach możemy usłyszeć gitarę basową Mike'a Porcaro, w jednym jego syna Sama, zaś w utworze Back to You grają wspólnie wszyscy trzej bracia Porcaro.

Muszę przyznać, że przy pierwszym odsłuchu byłem lekko rozczarowany. To znaczy z jednej strony dokładnie takiego brzmienia spodziewałem się po solowym albumie Steve'a Porcaro, ale z drugiej wszystko było dla mnie trochę zbyt monotonne, zbyt podobne do siebie itp. Jednak każdy kolejny odsłuch sprawiał, że Someday/Somehow robił na mnie coraz większe wrażenie. Zacząłem wsłuchiwać się bardziej w strukturę kompozycji, ale także w teksty, które zdecydowanie są o czymś, opowiadają historie. Jeśli dodamy do tego okoliczności powstawania płyty oraz historię rodzinną braci Porcaro, to solowa płyta Steve'a atakuje olbrzymim ładunkiem emocjonalnym. Właśnie z tego powodu nie jestem w stanie jednoznacznie ocenić tego krążka. Jeśli patrzeć wyłącznie na aspekty artystyczne - pewnie jest dość średnio, momentami może nudnawo. Niemniej jednak otoczka chyba też powinna mieć znaczenie...

Tak czy inaczej, na pewno zachęcam do przesłuchania i własnej oceny.



Tracklista:

01 Ready or Not
  • Steve Porcaro - wokal, instrumenty klawiszowe, chórki
  • Marc Bonilla - gitara
  • Mike Porcaro - gitara basowa
  • Shannon Forrest - perkusja
  • Lenny Castro - instrumenty perkusyjne
  • Michael Sherwood - chórki
02 Loved by a Fool
  • Steve Porcaro - wokal, instrumenty klawiszowe, chórki
  • Robin DiMaggio - perkusja
  • Lenny Castro - instrumenty perkusyjne
  • Michael Sherwood - chórki
03 Someday/Somehow
  • Steve Porcaro - wokal, instrumenty klawiszowe, chórki
  • Jimmy Haun - gitara
  • Sam Porcaro - gitara basowa
  • Don Markese - klarnet
  • Robin DiMaggio - instrumenty perkusyjne
  • Lenny Castro - instrumenty perkusyjne
  • Michael Sherwood - chórki
04 Swing Street

  • Michael McDonald - wokal
  • Steve Porcaro - instrumenty klawiszowe, chórki
  • Steve Lukather - gitara
  • Jimmy Haun - gitara
  • Mike Porcaro - gitara basowa
  • Carl Saunders - trąbka
  • Toss Panos - perkusja
  • Lenny Castro - instrumenty perkusyjne
  • Michael Sherwood - chórki
05 She's So Shy

  • Jamie Kimmett - wokal, chórki
  • Steve Porcaro - instrumenty klawiszowe, chórki
  • Marc Bonilla - gitara
  • Mike Porcaro - gitara basowa
  • Shannon Forrest - perkusja
  • Mike Biardi - loopy
  • Michael Sherwood - chórki
06 Back to You

  • Steve Porcaro - wokal, instrumenty klawiszowe, chórki
  • Mike Porcaro - gitara basowa
  • Jeff Porcaro - perkusja
  • Don Markese - flażolet
  • Michael Sherwood - chórki 
07 Face of a Girl

  • Jamie Kimmett - wokal, chórki
  • Steve Porcaro - instrumenty klawiszowe, chórki
  • Mark Bonilla - gitara
  • Mike Porcaro - gitara basowa
  • Robin DiMaggio - perkusja
  • Lenny Castro - instrumenty perkusyjne
  • Mike Biardi - loopy
  • Michael Sherwood - loopy
08 To No One

  • Steve Porcaro - wokal, instrumenty klawiszowe, chórki
  • Jimmy Haun - gitara
  • Michael Sherwood - chórki
09 Make Up

  • Michael Sherwood - wokal
  • Steve Porcaro - instrumenty klawiszowe, chórki
  • Jimmy Haun - gitara
  • Mike Porcaro - gitara basowa
  • Don Markese - flet
  • Robin DiMaggio - perkusja
10 She's the One

  • Steve Porcaro - wokal, instrumenty klawiszowe
  • Steve Lukather - gitara
  • Don Markese - flet
  • Shannon Forrest - perkusja
  • Lenny Castro - instrumenty perkusyjne
  • Michael Sherwood - chórki
11 Night of Our Own

  • Michael McDonald - wokal
  • Steve Porcaro - instrumenty klawiszowe, chórki
  • Steve Lukather - gitara
  • Jimmy Haun - gitara
  • Rick Marotta - perkusja
  • Lenny Castro - instrumenty perkusyjne
  • John Van Tongeren - syntezator
  • Jamie Kimmett - chórki
12 Painting by Numbers
  • Mabvuto Carpenter - wokal
  • Steve Porcaro - instrumenty klawiszowe, chórki
  • Steve Lukather - gitara
  • Robin DiMaggio - perkusja, instrumenty perkusyjne
  • Lenny Castro - instrumenty perkusyjne
  • Michael Sherwood - chórki
  • Jamie Kimmett - chórki
13 More than I Can Take
  • Steve Porcaro - wokal, fortepian


12 czerwca 2016

Bad Company - Live in Concert 1977 & 1979

Chyba nie będę daleki od prawdy pisząc, że Bad Company było jedną z najbardziej spektakularnych i rozchwytywanych supergrup lat '70. Cóż, jeśli wziąć pod uwagę, że panowie współtworzący grupę wywodzili się z takich zespołów jak Free, Mott the Hoople czy King Crimson, fakt rewelacyjnych sprzedaży pierwszych albumów oraz pełnych hal koncertowych i stadionów nie powinien dziwić. Dziwi jednak to, że w czasie działalności oryginalnego składu nie ukazał się żaden krążek koncertowy i musieliśmy na niego czekać aż do kwietnia 2016 r. (wydany w 2006 r. "Live in Albuquerque 1976" bardzo szybko zniknął z półek sklepowych z powodów prawnych, a na pozostałych albumach koncertowych Bad Company zawsze brakuje przynajmniej jednego członka pierwotnego składu). Warto jednak było doczekać tej chwili, gdyż dwupłytowe wydawnictwo "Live in Concert 1977 & 1979" jest pozycją obowiązkową dla każdego fana rockowej muzyki granej na żywo.


Co ciekawe, siłą sprawczą tego albumu nie byli członkowie zespołu, lecz wytwórnia Rhino Records, która przedstawiła znalezisko Paulowi Rodgersowi, Mickowi Ralphsowi oraz Simonowi Kirke'owi. Nastawienie muzyków było - delikatnie mówiąc - dość sceptyczne, jednak to co usłyszeli bardzo pozytywnie ich zaskoczyło.

"Muszę przyznać, że wytwórnia postąpiła bardzo dobrze odnajdując rzeczy, o których my sami w zasadzie zapomnieliśmy. Szczerze mówiąc, sam bym tego nigdy nie zrobił. Byłem bardzo sceptyczny, gdy zaproponowali nam wydanie tych koncertów. Ale kiedy ich przesłuchałem byłem nieźle zaskoczony. Jest tam kilka rzeczy, jak na przykład <<Leaving You>>, o których nie pamiętałem, że w ogóle graliśmy je na żywo. Poza tym ma świetny feeling, lepszy niż nagrania studyjne. Są tam rzeczy, które zaskoczyły nas wszystkich, więc pomyślałem, że skoro jest to interesujące dla mnie, to może być także interesujące dla fanów" - relacjonował Rodgers. 

W rezultacie fani otrzymali pełne zapisy dwóch występów Bad Company - z 23 maja 1977 r. w Houston (trasa promująca "Burning Sky") oraz z 9 marca 1979 r. w Londynie (trasa promująca "Desolation Angels"), uzupełnionego o świetną wersję "Hey Joe" zarejestrowaną 29 czerwca 1979 r. w Waszyngtonie. Wszystko to pięknie wydane i okraszone książeczką z wcześniej niepublikowanymi fotografiami.


Oba koncerty cechują bardzo ciekawe i zróżnicowane setlisty. Obok utworów znanych, należących do hitów, które obowiązkowo trzeba było zagrać, pojawiły się także niegrane nigdy później (ewentualnie bardzo rzadko) smakołyki jak "Morning Sun", "Man Needs Woman", "She Brings Me Love", "Evil Wind" czy wspomniane już "Leaving You" oraz "Hey Joe". Ciekawym doświadczeniem jest również wsłuchiwanie się w reakcje publiczności na nowości, które później stały się hitami tworzącymi trzon występów Bad Company, jak na przykład "Burnin' Sky" oraz "Rock 'N' Roll Fantasy".

Kolejną siłą wydawnictwa jest dobra decyzja wytwórni i zespołu, by specjalnie nie grzebać przy produkcji oraz dźwięku. Można powiedzieć, że w zasadzie otrzymaliśmy dwa soundboardy, które wiernie oddają przebieg każdego występu. W związku z tym z głośników tu i ówdzie wydobywają się drobne potknięcia muzyków, kilka niepożądanych dźwięków, które wymsknęły się z niesfornych instrumentów, a także rozmowy Paula i Micka z publicznością (co obecnie często wycina się z albumów koncertowych, a czego nie jestem w stanie zrozumieć). Dzięki temu zabiegowi (czy też raczej dzięki brakowi zabiegów ze strony inżynierów dźwięku) słuchacz może przenieść się w czasie i poczuć atmosferę tamtych dni, tamtych tras koncertowych. Zwłaszcza, że jest w czym się zasłuchać, zespół jest w wyśmienitej formie. Brawo! :)

Jeżeli jeszcze nie mieliście okazji przesłuchać "Live in Concert 1977 & 1979" to gorąco do tego zachęcam. 30 nieoklepanych do bólu utworów gwarantują nieco ponad 2,5 godziny magicznej podróży do świata wspaniale zagranej rockowej muzyki. Obu krążków możecie posłuchać na Spotify, a potem - mam nadzieję - zakupić w dobrych sklepach muzycznych... i w Empiku ;).

   

CD 1 - Live at The Summit, Houston, Texas 23.05.1977

01 Burnin’ Sky
02 Too Bad

03 Ready For Love

04 Heartbeat
05 Morning Sun
06 Man Needs Woman
07 Leaving You
08 Shooting Star
09 Simple Man
10 Movin’ On
11 Like Water
12 Live For The Music
13 Drum Solo
14 Good Lovin’ Gone Bad
15 Feel Like Makin’ Love


CD 2 - Live at The Empire Pool, Wembley, London 9.03.1979; Hey Joe - Capitol Center, Washington, DC 26.06.1979



01 Bad Company
02 Gone, Gone, Gone
03 Shooting Star
04 Rhythm Machine
05 Oh, Atlanta
06 She Brings Me Love
07 Run With The Pack
08 Evil Wind
09 Drum Solo
10 Honey Child
11 Rock Steady
12 Rock ‘n’ Roll Fantasy
13 Hey Joe
14 Feel Like Makin’ Love
15 Can’t Get Enough



3 czerwca 2016

Ghost – Stodoła 30.05.2016 r.

Pewnie już kiedyś na łamach tego niezwykle poczytnego bloga (ta) wspominałem, że uwielbiam teatr w muzyce (nie mylić z muzyką w teatrze, chociaż tę również cenię). Nawet jeśli nie wspominałem, to wystarczy jedno spojrzenie na sekcję o mnie oraz słowa „Alice Cooper”, by wiedzieć, iż lubię. Przychylam się do zdania, że to właśnie ta grupa zapoczątkowała nurt scenicznego spektaklu z elementami makabreski, z wykorzystaniem rekwizytów i budzących grozę makijaży. Faktem natomiast jest, że od lat ’70. zaczęło przybywać zespołów wykorzystujących ten patent, zwłaszcza wśród reprezentantów cięższych odmian metalu, których zazwyczaj nie potrafię rozróżnić, więc się nie będę wymądrzał. Jednakże wydaje mi się, że większość grup nie była w stanie wykorzystać potencjału drzemiącego w owej makabresce. Powiewem świeżości okazał się tu szwedzki zespół Ghost.


fot.: http://hiddenjamsmusic.com

Obok Szwedów nie da się przejść obojętnie. Zawdzięczają to nie tylko swojemu wizerunkowi scenicznemu – upadłego Papy Emeritusa oraz zastępu wiernych bezimiennych i pozbawionych twarzy ghuli – oraz skrywaniu tożsamości przez wszystkich członków zespołu (no, tutaj „trochę” namotał Nergal :P), ale także (co bardzo cieszy) muzyce. Dawno nie urzekła mnie tak bardzo mieszanka melodyjnego, często skocznego okołometalowego grania z satanistyczno-okultystycznymi tekstami. W dodatku doskonale widać i słychać, że zespół robi to wszystko z przymrużeniem oka, choć zarazem profesjonalnie. Taki koncept musi się sprawdzać, gdyż z każdym dniem Ghostowi przybywa fanów, zaś o rosnącej popularności grupy na własnej skórze przekonali się polscy fani, którym z uwagi na przyznanie Szwedom nagrody Grammy w kategorii „Best Metal Performance” przełożono koncert. Potem przełożono go ponownie, ale wreszcie pod koniec maja licznie zgromadzona publiczność wypełniła mury Stodoły.

Ostatnie dni maja były zarazem dniami pierwszych razów dla piszącego te słowa – pierwszy raz Ghost na żywo (niestety, kapelą zainteresowałem się na poważnie dopiero na krótko przed wydaniem Meliory), pierwszy raz w Stodole, pierwszy raz od dłuższego czasu niemal wyprzedany klubowy koncert. Była to też wyprawa pełna obaw, gdyż o ile studyjne wcielenie Ghosta bardzo lubię, o tyle do show byłem sceptycznie nastawiony, a to za sprawą obejrzenia na tzw. „jutubach” jednego, mało energetycznego występu festiwalowego. Cóż, byłem dość głupi, ale na swoje usprawiedliwienie dodam, że to był pro – shot! ;) Niemniej po kolei.

źródło: Live Nation Polska

Oczywiście jako profesjonalny recenzent, do klubu dotarłem pod koniec setu supportu, grającej (jak twierdzą) „dark electronic doom blues” szwedzkiej grupy Dead Soul. Wobec tego nie powinienem się o nich wypowiadać, nadmienię jednak, że zdziwiło mnie bogactwo brzmień wydobywających się z li tylko wokalisty i dwóch gitarzystów ;). Potem spotkałem się z komentarzem, że i co do gitar były wątpliwości, czy są na żywo. Tak czy inaczej, w wydaniu studyjnym (na koncie mają dwa krążki studyjne i jeden koncertowy) Dead Soul rzeczywiście prezentuje się jako mieszanka elektroniki i loopów z gitarowym brzmieniem, a wszystko to okraszone nieco mrocznym klimatem. Niemniej jednak po kilku kawałkach da się odczuć monotonię.

Przejdźmy zatem do gwiazdy wieczoru. Już pierwsze dźwięki intra oraz ekstatyczne reakcje publiczności zaczęły rozwiewać moje obawy odnośnie do jakości nadchodzącego występu. Z kolei przy pierwszych taktach Spirit wyzbyłem się ich już zupełnie (chociaż nie, na początku byłem przerażony, gdyż wokal całkowicie ginął w miksie. I tu brawa dla dźwiękowców, którzy w porę dostrzegli problem i postanowili coś z nim zrobić). Naprawdę, nie sądziłem, że już same kostiumy zrobią na mnie takie wrażenie (zupełnie nieporównywalne do oglądania fotografii czy zapisów z koncertów), w tym oczywiście zwłaszcza szaty Papy Emeritusa III, który od początku do samego końca trzymał publiczność w garści, zręcznie dyrygując nią podczas chóralnych śpiewów lub też zawadiacko lekceważąc nonszalanckim gestem. Wprawdzie papieskie odzienie szybko musiało zostać zrzucone, gdyż skutecznie ograniczało papamobilność Tobiasa Emeritusa, lecz w jego miejsce pojawił się całkiem lekki i gustowny frak, który wraz z fryzurą wokalisty pięknie przywodził na myśl Hrabiego Kaczulę.

Zespół zagrał bardzo energetyczny i przekrojowy set (chociaż Opus Eponymous został potraktowany po macoszemu) składający się wyłącznie z materiału zarejestrowanego przez Ghosta na trzech studyjnych albumach. Cóż, chociaż na pewno miło by było usłyszeć covery typu Here Comes the Sun, If You Have Ghosts czy I'm a Marionette, to chyba jednak dobrze, że całe miejsce poświęcono autorskiemu materiałowi. Całości dopełniła zabawna konferansjerka Papy Emeritusa III i niech o mocy tego człowieka świadczy fakt, że nawet jego długie przemowy nie zaburzyły dynamiki i odbioru koncertu, ba – stanowiły integralną część show. Nikt nie pokrzykiwał, jak do Morrisseya i nikt się nie obraził tak, jak on ;).

Moim zdaniem na uwagę zasługują nieco spokojniejsze utwory pokroju Body and Blood, He Is czy finałowego Monstrance Clock. Nie tylko zastosowano przy nich całkiem efektowną grę świateł, ale można było usłyszeć w pełnej krasie zaangażowaną w śpiewanie publiczność (swoją drogą, sam byłem zaskoczony ile tekstów Ghosta znam). Nie ukrywam, że choć moim ulubieńcem z występu był najcięższy numer grupy – Mummy Dust, to jednak tuż za nim uplasowały się właśnie wspomniane wyżej, bardzo nastrojowe i klimatyczne kawałki (no i jeszcze Ghuleh/Zombie Queen).

Na wielką pochwałę zasługuje też zastęp ghuli. To naprawdę profesjonalni muzycy, którzy wiedzą jak używać swoich instrumentów. Zresztą kilkukrotnie mieli możliwość do instrumentalnych popisów i świetnie te okazje wykorzystali. Sam Papa również był w przedniej formie, choć czasami śpiewał, ekhm, „dwugłosem” ;).

No właśnie. Jeżeli już do czegoś miałbym się przyczepić, to może do nadmiernego korzystania z wokali „z klawisza”, w miejscach, gdzie to nie było potrzebne. Oczywiście nikt nie oczekuje, że Ghost będzie woził ze sobą chór i orkiestrę, zaś utwory pozbawione tych elementów w oprawie koncertowej byłyby zwyczajnie uboższe. Niemniej jednak podwajanie w niektórych miejscach głównego wokalu było raczej zbędne. Tak czy inaczej – ta drobnostka absolutnie nie wpłynęła na fantastyczny odbiór całości występu.

Podsumowując – było fantastycznie, chcę jeszcze, Ghoście wracaj!

PS: Podziękowania za wspólną wyprawę Panom prowadzącym Nie Dla Singli w Studenckim Radiu Żak [KLIK], Panu prowadzącemu Lepszy Punkt Słyszenia w rockserwis.fm [KLIK] (notabene, to jeden ze współprowadzących Nie Dla Singli, więc nadal dziękuję dwóm, a nie trzem osobom), nieocenionemu Ksardowi oraz poznanemu w trasie (choć głównie śpiącemu :P) Piotrowi.




Setlista:

Masked Ball (intro, taśma)
Spirit
From the Pinnacle to the Pit
Stand by Him
Con Clavi Con Dio
Per Aspera ad Inferi
Sisters of Sin Introduction/Body and Blood
Devil Church
Cirice
Year Zero
Spöksonat (taśma)
He Is
Absolution
Mummy Dust
Ghuleh/Zombie Queen
Ritual
---
Biology Class/Monstrance Clock