16 listopada 2013

Fun on Earth

Nareszcie jest! Początkowo niespodziewany, a następnie długo wyczekiwany, piąty solowy album Rogera Taylora. Fun on Earth, bo o nim mowa, zadebiutował 11 listopada 2013 r. zarówno w wersji cyfrowej, jak i bardziej tradycyjnej, kompaktowej. Prace nad krążkiem trwały w latach 2006-2013 (przy czym faktyczne nagrywanie ruszyło w 2008 r., po zakończeniu prac nad The Cosmos Rocks), co jest wyczynem godnym zreformowanego Guns N’ Roses (gwoli przypomnienia – Chinese Democracy powstawał między 1998 a 2008 r.). Myślę, że oczekiwania względem obu albumów były równie wysokie, choć zapewne w przypadku perkusisty Queen na nieco mniejszą skalę.



Na pierwszy rzut oka efekt końcowy może wydawać się bardzo satysfakcjonujący. 13 nowych utworów + 2 bonusy dołączone do wersji krążka zamieszczonej na box secie The  Lot, ponadto na liście płac obok muzyków powszechnie znanych w światku Queen (Spike Edney, Neil Murray, Jason Falloon czy też – oczywiście – Rufus Taylor) pojawiły się takie nazwiska jak Jeff Beck i Bob Geldof. Jakby tego było mało, tytuł-klamra sugeruje szereg nawiązań do wcześniejszej twórczości Rogera, zwłaszcza w postaci beztroskiego rock n’ rolla. Cóż, drugie spojrzenie rozwiewa wszelkie złudzenia… Niemniej, po kolei…

W tym miejscu chciałbym ostrzec zagorzałych fanów Queen i Rogera Taylora, że dalsza część tekstu będzie w większości niepochlebna. Czytacie na własne ryzyko.

Bębniarzowi Queen muszę przede wszystkim pogratulować sięgania po właściwe wzorce. Taylor ewidentnie musi mieć świadomość, iż Happiness? oraz Electric Fire to najlepsze wydawnictwa w jego dorobku. Fun on Earth czerpie z nich obficie. Jednak o ile produkcyjne nawiązanie do krążka z 1998 r. okazało się strzałem w dziesiątkę, o tyle przesadzono ze stonowanym klimatem rodem z Happiness? Naturalnie, rozumiem ideę nostalgicznej i refleksyjnej płyty, jednak „fun” w rozumieniu Rogera dla mnie jest przez większość czasu „boring”. Słuchając nieco ponad 47-minutowej płyty czułem się niemal jak podczas jednego z przemówień Towarzysza Wiesława – długo, nudno i nie do końca wiadomo o czym (co przy niespełna trzyminutowych kawałkach nie sprawia najlepszego wrażenia). Sprawy nie poprawiają nawet bardziej żywiołowe momenty, które albo brzmią jak demo, albo jak biedne przeróbki kiedyś wydanych utworów.

Skoro już o piosenkach mowa, to należałoby zdementować wyrażone wyżej stwierdzenie „13 nowych utworów”. Powstaje tu bowiem sytuacja rodem z kabaretu. Parafrazując pewną znaną w latach ’90. formację – mamy 13 nowych piosenek, z czego 5 starych. Cóż, nie takie nawiązania do minionych lat sobie wyobrażałem. Tymczasem na Fun on Earth znalazło się miejsce dla: dema z 1998 r., dla singli z 2006 r. i 2009/2010 r., a nawet dla dwóch kawałków z The Cosmos Rocks. Co ciekawe – większość z nich brzmi gorzej od pierwowzorów. Poza tym tak długi okres nagrywania nie służy spójności albumu (choć na Chinese Democracy ta sztuka się udała), co zostało przez Rogera dobitnie dowiedzione.

Bardzo obiecujący singiel The Unblinking Eye (Everything is Broken), do którego notabene powstał naprawdę pomysłowy teledysk, został wygładzony i wykastrowany z najciekawszej części instrumentalnej. Z kolei Small, który w 2008 r. tak bardzo chcieliśmy usłyszeć z Rogerem na wokalu, na nowym krążku brzmi jak demo z guide vocalem dla Paula Rodgersa… a mogło brzmieć pięknie i intymnie. Natomiast Say It’s Not True dzięki gitarze Jeffa Becka zyskał naprawdę sporo, co nie zmienia faktu, iż tak słabego utworu nie wybroniłby nawet duet Freddiego z Arethą Franklin. Na uwagę zasługuje Sunny Day, który z zabawnej piosenki w stylu reggae przekształcił się w ciepłą balladę, w dodatku zaśpiewaną całkiem serio. Utwór ten stał się także pierwszym singlem promującym płytę, któremu towarzyszy „fantastyczny” klip z dziadkiem Rogerem na balkonie w roli głównej. Całości zaś dopełniają fruwające dookoła grafiki wykonane przez syna Rogera, Felixa, które można by nawet uznać za słodkie, gdyby nie fakt, że stworzył je 30-parolatek, a nie przedszkolak… O One Night Stand, utworze promocyjnym z okresu Electric Fire, mogę napisać tylko jedno – po prawowitym ukończeniu zyskał pazur i zajmuje dumne miejsce wśród typowych, przeciętnych, Taylorowskich rockerów.

jedna z porywających grafik Felixa Taylora; fot.: twitter.com/OfficialRMT


Jeśli zaś chodzi o w pełni premierowe kompozycje, to większość z nich stanowią nieciekawe, króciutkie balladki, które i tak ciągną się niemiłosiernie długo. Zdecydowanie wybija się wśród nich Fight Club – przepiękna piosenka z cudownym saksofonem Steve’a Hamiltona. Warto także zawiesić ucho na beatlesowskim Smile. Rockowe numery prezentują się niestety jeszcze słabiej. I Am the Drummer (In a Rock n’ Roll Band), który w założeniu miał być typowym humorystycznym kawałkiem perkusisty Queen, w rzeczywistości okazał się być dalekim (i ubogim) kuzynem Cosmos Rockin’, a w I Don’t Care wybijają się jedynie bębny (które dziwnym zbiegiem okoliczności przypominają bit z Let There Be Drums). Zdecydowanie najbardziej eksperymentalną i intrygującą propozycją na całym krążku jest Up, za co należą się brawa. Jednak niezbyt głośne, bowiem sam utwór jest równie słaby, co większość „hitów” The Cross…

Muzycy, którzy wspierali Rogera podczas prac nad albumem również zasługują na wzmiankę. Na czoło wysuwa się niezastąpiony Jason Falloon, który po raz kolejny udowadnia, że nieprzeciętny z niego gitarzysta, moim zdaniem zasługuje na o wiele większe uznanie w branży. Do takich profesjonalistów jakimi są Edney czy Murray również nie można się przyczepić, zaś Rufusa Taylor chętnie pochwalę za udzielanie się nie tylko na bębnach, ale i na pianinie (inna sprawa, że zamiast dorabiać u taty do kieszonkowego, mógłby wreszcie założyć własny zespół… Toć nawet syn Jima Beacha gdzieś gra…). Jak już wspomniałem, Jeff Beck nadaje jakiegokolwiek sensu Say It’s Not True, szkoda jednak, że nie jest to pełnowymiarowa wersja studyjna, a jedynie zapis jednej z prób przed koncertem. Natomiast sir Bob Geldof to dla mnie totalne nieporozumienie – to znaczy, wiadomo DLACZEGO zagrał na albumie Rogera, jednak muzyk z niego żaden i każdy mniej lub bardziej ogarnięty grajek mógłby znaleźć się na jego miejscu. Efekt końcowy byłby zapewne taki sam, jeśli nie lepszy (niemniej tu już ewidentnie - czepiam się ;)).

Szaty graficznej wydawnictwa nie zamierzam oceniać, ponieważ zapoznałem się z albumem jedynie za pośrednictwem Spotify, jednak muszę zauważyć, że stworzenie okładki w oparciu o zdjęcie z 2002 r., w dodatku o zdjęcie zrobione do gazety (sic!), oraz nałożenie na nie najprostszego filtra z Photoshopa i beznadziejnej czcionki woła o pomstę do nieba!

zdjęcie wykorzystane do stworzenia okładki Fun on Earth; fot.: rogertaylor.info
Na koniec, na osłodę, postanowiłem wspomnieć o paru smaczkach, które naprawdę przypadły mi do gustu. Chodzi o nawiązania do przeszłości naszego ulubionego perkusisty Queen, ale o takie prawdziwe, a nie o perfidne wykorzystywanie starych utworów. Przede wszystkim urzekła mnie podwójna klamra – tytuł krążka nawiązujący do solowego debiutu artysty, czyli Fun in Space, a także tytuł piosenki wieńczącej album, Smile. Tym samym historia zatoczyła koło – nazwa zespołu, który dał początek legendzie stała się także tytułem utworu, który kończy karierę Rogera Taylora. Inne ciekawe mrugnięcia w stronę słuchacza to wstęp z Surf’s Up… School’s Out! wykorzystany w Be My Gal (My Brightest Spark) oraz fakt wykorzystania w Up tego samego syntezatora, który przyczynił się do skomponowania Radio Ga Ga. Właśnie tak to się powinno robić, panie Taylor :).

Reasumując, należałoby stwierdzić, że Fun on Earth to album plasujący się w pierwszej trójce solowych dokonań Rogera Taylora. Pomimo czerpania wszystkiego co najlepsze na Happiness? i Electric Fire, krążek nie dorasta żadnej z tych płyt do pięt. Z drugiej jednak strony przebija o co najmniej dwie klasy Fun in Space, Strange Frontier oraz cokolwiek nagrane kiedykolwiek przez zespół The Cross. Niestety nie świadczy to o wielkości nowego wydawnictwa, ale o mierności solowych projektów Rogera z lat ’80.

O ile nie jesteś fanem solowej twórczości Taylora albo szczerze oddanym wielbicielem zespołu Queen, lub też nie kolekcjonujesz wszystkiego, co związane z tym zespołem, to spokojnie obejdziesz się bez Fun on Earth w swojej kolekcji. Jeśli jednak jest inaczej – kup ją już dziś, najlepiej razem z całym The Lot (w tym wypadku zalecam ostrożność, gdyż box jest tak fantastycznie wydany, że już znaleziono multum błędów, nie tylko w druku, ale i na samych krążkach).

PS: Dla martwiących się, że nie kupując The Lot traci dwa rarytasy dodane do Fun on Earth - możecie spać spokojnie, te bonusy to surowy mix Dear Mr. Murdoch oraz Whole House Rocking, czyli nic innego jak Cosmos Rockin’ w wersji Taylora…

Na koniec zostawiam Was z Rogerem na balkonie...