16 grudnia 2012

Królestwo nadeszło

Kiedy zapłonie dzień || Ciemność prawdziwa roztoczy swój blask || Wtedy nadejdzie czas || Kostian z Trumianem rozpoczną swój marsz. Ta mroczna zapowiedź wyrażona w Labiryncie Fauna ziściła się po ponad 3,5 roku od premiery ostatniego studyjnego krążka Huntera – Hellwood. 6. listopada 2012 r. Kostian i Trumian wyruszyli w drogę, a wraz z nimi nadeszło Królestwo.


Hunter wydaje się być zespołem budzącym sporo emocji, a opinie o nim zazwyczaj są dość skrajne. Często można spotkać zagorzałych fanów albo zatwardziałych przeciwników tej kapeli, rzadko natomiast trafi się na osobę, której grupa ze Szczytna jest zwyczajnie obojętna. Wynika to zapewne ze specyfiki stylu Huntera, który w zasadzie w każdej swojej kompozycji stara się zawrzeć, w podniosłych słowach, głęboki przekaz. Do jednych to trafia, innych zwyczajnie śmieszy. Nie oszukujmy się też, że nie zawsze poetyckość słów odpowiada temu przekazowi. Obok naprawdę poruszających liryk, jak w przytoczonym wyżej Labiryncie Fauna, trafiają się takie artystyczne rymy jak marsz-farsz. Czytając różnorodne recenzje najnowszej płyty Huntera, zdawać by się mogło, iż podobnie jest z Królestwem – albo się ją kocha, albo nienawidzi. Część recenzji wskazuje, że jest to album inny niż wszystkie, inne wskazują na motywy, które już wcześniej się przewinęły i to w o wiele lepszym wydaniu. Moim zdaniem już sama ta skrajność ocen nie pozwala na jednoznaczną ocenę tego wydawnictwa.

Jedno jest niezaprzeczalne – Królestwo rzeczywiście jest albumem innym niż wszystkie, ze względów produkcyjnych. Otóż zespół postanowił nagrać materiał zaszyty w leśnej głuszy mazurskiej stodoły oraz w mrocznych podziemiach szczycieńskiego MDK-u, a więc w kolebce Huntera. Pomimo tych niecodziennych warunków (a może właśnie dzięki nim?) otrzymaliśmy cudownie wyprodukowany krążek, o dźwięku czystym i przestrzennym, ze świetnym wykorzystaniem kanałów stereo. Bez dwóch zdań idealne brzmienie zespołu. Kolejną ciekawostką jest koncept zaproponowany przez muzyków (zapewne głównie Draka), a mianowicie podzielenie Królestwa na dwie części – wojnę i pokój. Pierwsza z nich to sześć utworów o agresywnych riffach, wykonane ciężko i z przytupem. Pokój z kolei… jest iście Hunterowski, bez happy endu, bardziej przypominający bitewne pogorzelisko, niźli krainę miodem i mlekiem płynącą.

Wojna


Jak już wspomniałem, Wojna to brutalna droga od bitewnych przygotowań, przez śmierć niewinnych, aż po sięgnięcie tronu i egzekucję pokonanych. Problem jest taki, że cała ta krwawa jatka kończy się, zanim zdąży się tak naprawdę rozkręcić… i w głowie naprawdę niewiele zostaje, może poza gofrowatymi tekstami w stylu marsz, naprzód marsz, przerobimy wasze życie w farsz, czy używanie takich form językowych jak potocznego se.

Nie twierdzę, że nie ma tu linijek godnych uwagi [zabawy językowe (hej żołnierzu, hen od żony i hej żołnierzu chędożony), nawiązania do Wojenko, wojenko czy wreszcie moje ulubione wersy Hej, przyszłe wdowy, nie strońcie od łez! Przyszłe sieroty Świata  stworzą wielki chór)], jednak, jak powszechnie wiadomo, w pamięć zapadają największe głupoty. Poza tym słuchając tej części albumu mam wrażenie, że wszystko zostało zagrane tutaj na jedno kopyto. Niby pojawiają się pewne smaczki, jak np. chór w Rzeźni nr 6, nieco orientalne skrzypce w wykonaniu Jelonka (Sztandar), ćwierkające tu i tam ptaszyny (mam nadzieję, że te prawdziwe, z mazurskiej puszczy, a nie wygenerowane komputerowo substytutki), czy wreszcie pulsujący rytm i mechaniczny wokal Draka w Samaelu. Jednak w istocie każdy z utworów oparty jest o ostry riff i zwolnienie w połowie, które zapewne miało urozmaicać melodię. Jednak, gdy to urozmaicenie pojawia się mniej więcej w tym samym miejscu wszystkich kompozycji, to chyba przestaje spełniać swoją rolę.

W Wojnie wyróżniają się dwa utwory – Trumian Show oraz Samael. Pierwszy niesamowicie buja, a przy okazji posiada przemyślaną warstwę tekstową. Drugi natomiast, to wspomniane już pulsujące zwrotki z beznamiętnym wokalem Draka, co idealnie odpowiada treści utworu (Jestem maszyną (…) nie mam sumienia), a także wybuchający refren.

Cóż, Wojna pozostawia zdecydowanie pewien niedosyt, chyba też trochę zabrakło pomysłów. Czy Pokój uratuje sytuację?

Pokój

Rozpoczynający drugą część płyty utwór Inni od razu sugeruje, że słuchacze wkroczą w zupełnie inną (cóż za koincydencja :D) stylistykę oraz że podział albumu nie jest tylko i wyłącznie umowny. Pierwsze na co można zwrócić uwagę, to zwolnienie dotychczasowego marszowego tempa. Niemniej, co ważniejsze – w miejsce siarczystych riffów, pojawia się przeszywające serce solo gitarowe, a i skrzypeczek Jelonka jakby więcej. Jednak nie czujcie się zwiedzeni – nadal jest ciężko, metalowo i z pazurem. Jest zdecydowanie mniej krwawo, lecz jednocześnie pojawia się więcej bólu i cierpienia w wymiarze duchowym (zwłaszcza Kostian i PSI). Odnoszę zabawne wrażenie, że utwory składające się na Pokój są o wiele bardziej dojrzałe, tak instrumentalnie, jak i tekstowo, w porównaniu do poprzednich kompozycji, a przecież to jedna i ta sama płyta, nagrywana mniej więcej w tym samym okresie.

Po drodze mamy jeszcze beduiński RnЯ (z rewolucyjnie odwróconym „R”), całość zaś wieńczy wzruszająca i dająca do myślenia ballada O wolności. Mam świadomość, że niektórzy pokusiliby się o stwierdzenie gejowa i nazbyt patetyczna ballada, ale cóż… po pierwsze – te osoby w ogóle się nie znają na muzyce, a po drugie – osobiście uwielbiam takie utwory i często sprawiają one, że niemal łezka w mym oku się kręci. Nic na to nie poradzę, jestem mięczakiem. Jeden element, który w tym utworze kompletnie mi nie pasuje i wydaje mi się wstawiony zupełnie bez sensu, to motyw celtycki, znajdujący się niemal przy zakończeniu utworu. Gdyby jeszcze prowadził on do wyciszenia i tym samym zamknięcia płyty – ok., ale nie, po motywie celtyckim powtórzony jest jeszcze raz refren, stąd wspomniany motyw wyraźnie odstaje. Na szczęście to dość mały zgrzyt i nie psuje odbioru.

Wojna i Pokój

Reasumując, w ujęciu całościowym, Królestwo nie jest krążkiem wybitnym, a na pewno nie jest najlepszym w dorobku Huntera. O ile Pokój broni się wyśmienicie, to już z Wojną jest trochę gorzej. Kto wie, czy ogólne wrażenie nie byłoby lepsze, gdyby zespół zrezygnował z podziału albumu i wymieszał inaczej zamieszczone na nim utwory. No ale wtedy zaburzyłby się koncept. Pytanie brzmi – co jest ważniejsze? Osobiście plasuję Królestwo zdecydowanie za Hellwood oraz T.E.L.I., a zatem w połowie dyskografii Huntera.



Królestwo na żywo

Pisząc o Królestwie warto wspomnieć o tym, jak wypada ono na żywo. 24. listopada 2012 r. miałem okazję zaszczycić swoją obecnością Klub Dekompresja w Łodzi i przekonać się, czy od trasy Hellwood kapela ze Szczytna utrzymała wysoki poziom. Jest to o tyle ciekawsze, że podczas jesiennej trasy Hunter postanowił przedstawić pół Królestwa, w dodatku tę jego część, którą post factum (na koncert wybrałem się znając jedynie Trumian Show, Samaela i O Wolności) oceniłem jako gorszą.

Był to mój trzeci koncert Huntera i jak się okazało – zdecydowanie najlepszy. Zespół ma wspaniały kontakt z publicznością, a także świetne poczucie humoru (zwłaszcza jeśli chodzi o imć Jelonka i Saimona). Ponadto, w porównaniu do poprzednich występów, pojawiło się kilka rekwizytów i kostiumów. Setlista natomiast stanowiła połączenie większości "piekielnego lasu", dopełnionego tak sztandarowymi utworami jak Kiedy Umieram czy T.E.L.I. oraz wzmiankowanej połowy Królestwa. Co do jakości wykonania starszych utworów nie było żadnych wątpliwości – sprawdzały się na wcześniejszych trasach, sprawdzają się i teraz. Co do nowości – okazało się, że live wypadały naprawdę nieźle, a także potrafiły znakomicie rozruszać publiczność, co zaowocowało mniej więcej piętnastoma ścianami śmierci (cieszy mnie moja decyzja o panicznej ucieczce podczas pierwszej :P), morzem falujących fanów i najogólniej rzecz ujmując – wyśmienitą zabawą. Ponadto zwieńczenie koncertu - O wolności (który to utwór chyłkiem przedarł się z Pokoju) było nieziemskie! Moim zdaniem powinni tak już zamykać każdy swój koncert, bardziej wzniosłego zakończenia już nie będą raczej mieli.

Ciekawe też było obserwowanie demografii publiczności. Fascynujące jest to, że w erze popularności Justinów Bieberów i innych Hannahów Montannahów, Hunter przyciąga tak wiele młodzieży. Głównie (na oko) były to osoby w wieku 15-18 lat, ale trafiła się też mała Hunterianka w wieku około 7 lat, która dzielnie układała paluszki w różki i śpiewała prawie wszystkie piosenki :). Taki stan rzeczy z jednej strony bardzo cieszy – dobrze jest wiedzieć, że dzisiejsza młodzież (powiedział dziadek) słucha czegoś poza mainstreamem, z drugiej jednak strony – czułem się potwornie staro. Poza tym ubodła mnie jedna rzecz… czy też może kilkanaście osób czyniących tę samą rzecz, tj. migdalących się przez pół koncertu. I o ile jestem w stanie zrozumieć, że niektóre utwory skłaniają do takich zachowań, o tyle już lizanie się podczas T.E.L.I. albo Dura Lex Sed Lex to przegięcie ;). Interesujące jest też to, że młodzi Hunterianie, chyba jako jedyna grupa społeczna, mają problem z odśpiewaniem Live is Life (pragnę zaznaczyć, że chodzi jedynie o fragment Life – na na na na na, Life is life – na na na na na :P). Powiecie, że się czepiam… i pewnie macie rację ;).


Tak czy inaczej koncert był przedni i z niecierpliwością czekam na wiosnę, kiedy to Hunter będzie chciał zaprezentować tę drugą, moim zdaniem lepszą, część Królestwa.


25 października 2012

Działalność Hansa Franka w świetle prawa norymberskiego

Wykład prof. Dietera Schenka [1] z dn. 25.05.2011 r. na WPiA UŁ
Tłumaczenie i wstęp - prof. Witold Kulesza [2]
Opracowanie - M.R. (podniosle.blogspot.com)

Wprowadzenie prof. Witolda Kuleszy

Oskarżycielami w procesach namiestników okupowanej Polski byli dwaj wybitni przedstawiciele szkoły łódzkiej prawa karnego – MieczysławSiewierski [3] oraz Emil Stanisław Rappaport [4]. Oskarżali w latach 1946-48 dwóch z trzech namiestników Führera – Arthura Greisera [5] (Kraj Warty) oraz Alberta Forstera [6] (Gdańsk i Pomorze). Trzeci z namiestników – Hans Frank (Generalny Gubernator okupowanych ziem polskich) został oskarżony, skazany i stracony w Norymberdze. Warto zaznaczyć, że koncepcja prawa międzynarodowego różniła się nieco od koncepcji szkoły łódzkiej. Prof. Schenk postanowił rozwinąć te kwestie, badał kolejno procesy Alberta Forstera (Albert Forster – gdański namiestnik Hitlera) oraz Hansa Franka (Hans Frank. Biografia Generalnego Gubernatora).


Prof. Schenk zastanawia się jak to się stało, że monachijski prawnik stał się ludobójcą, który powoływał się na założenia państwa prawnego? Czy była to swego rodzaju schizofrenia prawnicza, powodująca niepoczytalność Franka? Raczej nie, należy bowiem uznać, że stan umysłu Generalnego Gubernatora nie wyłączał jego odpowiedzialności. Zdaniem prof. Schenka rozważania należy rozpocząć od dzieciństwa Hansa Franka.


Prof. Dieter Schenk – Działalność Hansa Franka w świetle prawa norymberskiego

źródło: Wikipedia

1. Dzieciństwo i młodość


Hans Michael Frank, najsłynniejszy niemiecki prawnik III Rzeszy, urodził się 23. maja 1900 r. w Karlsruhe, w rodzinie mieszczańskiej. Jego ojciec Karl, z zawodu prawnik, początkowo był syndykiem sklepu spożywczego. W 1903 r. otworzył kancelarię prawną. Nie był jednak wziętym adwokatem, nie odnosił sukcesów, a w końcu został wykluczony z palestry za oszustwa. Matka Franka – Magdalena – była córką właściciela sklepu kolonialnego. Hans nienawidził swojego ojca, za to ubóstwiał matkę. Tym większym ciosem było dla niego, gdy ok. 1908 r. Magdalena opuściła rodzinę, by zamieszkać z kochankiem w Pradze. Podczas procesu norymberskiego Frank miał powiedzieć dr Gustavowi Gilbertowi [7]: Można powiedzieć, że od 10. roku życia nie zaznałem życia rodzinnego.

W 1910 r. podjął naukę w Gimnazjum im. Ks. Maksymiliana. Wykazywał cechy introwertyczne i nie był lubiany przez kolegów. Już w młodości zaczął przejawiać zachowania, które zostały zamanifestowane w późniejszym okresie. Przede wszystkim uwidaczniała się zmienność i chwiejność jego stanów umysłowych, tendencja do wygłaszania wśród kolegów pompatycznych tekstów, zamiłowanie do muzyki klasycznej i literatury. W okresie szkolnym Frank wykształcił też w sobie narodowosocjalistyczne przekonania, zachwycał się Napoleonem, Hitlerem oraz Mussolinim. W 1919 r. zdał maturę z dobrymi i bardzo dobrymi wynikami, następnie rozpoczął studia prawnicze na Wydziale Prawa i Gospodarki Narodowej w Monachium. Zwykł dowcipkować z profesorów: Ja lubię ich właśnie, tych gorliwych, skrzętnych profesorów, którzy po raz 66. opowiadają to samo (…). Najbardziej odpowiada mi wolność studiowania, ale życzę sobie także, żeby w czasie wykładów (…) spoza katedry rozpływała się muzyka. W 1923 r. uzyskał promocję z tematem Osoby publiczne – wkład do nauki o znamionach pojęcia publicznej osoby prawnej. Następnie podjął studia doktoranckie w Kilonii. W czasie studiów osiągał średnie wyniki, później kłamał, że był wybitnym studentem.


Hans Frank spotkał Adolfa Hitlera w 1920 r. i od tej pory, aż do śmierci, stał się jego fanatycznym wyznawcą. Wstąpił do NSDAP oraz SA, brał udział w puczu monachijskim w nocy z 8. na 9. listopada 1923 r. W 1924 r. poślubił stenotypistkę oraz handlarkę futer Brigitte Herbst – zimną uczuciowo piękność, lubieżnie promieniującą. Do 1939 r. mieli pięcioro dzieci i stali się wzorcową rodziną narodowosocjalistyczną. Jednak małżeństwo nie należało do najszczęśliwszych – oboje romansowali.


W 1927 r. Frank został adwokatem. Głównie zajmował się (skuteczną) obroną berlińskich łobuzów z SA napadających na Żydów, co odnotowano 
w Völkischer Beobachter. Hitler powołał go na stanowisko kierownika spraw prawnych NSDAP, wkrótce potem Frank został członkiem Reichstagu. Jako obrońca Hitlera nie był tak suwerenny, jak sam potem podkreślał. Brigitte Frank tak wspominała wizytę w Pałacu Sprawiedliwości: Mąż krzyczał przeraźliwie, przerywał przeciwnikom procesowym, jego głos był przeraźliwy. Sprawiło mi to przykrość. Natomiast monachijska gazeta napisała o nim: Pan Frank prowadzi postępowanie tak, jakby prowadził narodowosocjalistyczny wiec; arogant, zjadliwe ataki łączył z diabolicznym, sarkastycznym śmiechem. Jak obraz ten pasuje do posiadającego subtelną duchowość miłośnika Beethovena?


Początki Franka jako prawnika były stosunkowo nieszkodliwe, dopóki nie chodziło o życie ludzkie. Był głównie teoretykiem prawa, który myślał wyłącznie abstrakcyjnie, stroniąc od pragmatycznego spojrzenia. Jego największym problemem był absolutny brak jakiejkolwiek moralności pracy – brakowało mu pilności i jasności celu, oskarżali go jego właśni klienci, podejrzewano go o oszustwa. W dodatku był prawnikiem dość pokątnym (np. Joseph Goebbels nie zgodził się na to, by Frank go reprezentował). W innych czasach, podobnie jak jego ojciec, Hans byłby wykluczony z Izby Adwokackiej. Ponadto Frank nie umiał się również obchodzić z pieniędzmi i żył o wiele ponad miarę (przyczyniła się do tego głównie Brigitte, która lubiła luksus i nieustannie zaciągała długi).


2. Po dojściu Adolfa Hitlera do władzy

Kiedy w 1933 r. Hitler doszedł do władzy, obiecał Frankowi Ministerstwo Sprawiedliwości Rzeszy, jednak ostatecznie powierzył mu Ministerstwo Sprawiedliwości Bawarii oraz stanowisko Komisarza Rzeszy do spraw Ujednolicenia Wymiaru Sprawiedliwości (w ramach Gleichschaltung – procesu unifikacji mającego przekształcić Niemcy w państwo totalitarne). 6. kwietnia 1933 r. Minister Sprawiedliwości Bawarii Frank wydał następujące zarządzenia:
  • Żydowscy adwokaci mają zakaz wstępu do budynków sądowych
  • Żydowscy sędziowie i prokuratorzy zostają niezwłocznie urlopowani
  • Żydowscy notariusze mają zakaz dalszego prowadzenia praktyki
Tym samym Hans Frank jako pierwszy wykluczył Żydów z wymiaru sprawiedliwości, dzień przed ogłoszeniem ustawy o odbudowie służby urzędniczej wraz z jej rozporządzeniem wykonawczym (tzw. Arierparagrapf – paragraf aryjski). Był to punkt zwrotny w karierze Franka. Znacząco poprawiły się jego finanse, m.in. zakupił dwór Schoberhof w Fischausen. Wzrosła także jego pozycja społeczna – korespondował z sympatyzującym z nazistami Richardem Straussem, zasłuchiwał się Wagnerem, zaś Brigitte Frank zachwycała się galanterią Hitlera.


    Państwo Adolfa Hitlera jest państwem prawa­ – zwykł powtarzać Hans Frank. Czy w istocie tak było? Wystarczy przyjrzeć się bliżej podstawowym zasadom państwa prawnego:
  • Konstytucja wiedzie prym nad innymi aktami prawnymi
  • Podstawą organizacyjną państwa jest podział władz
  • Zasada funkcjonalności państwa
  • Państwo zapewnia gwarancje dla praw podstawowych oraz praw człowieka
  • Nullum crimen sine lege, nulla poena sine lege, nebis in idem, prawo do sprawiedliwego procesu (fair trail)
Narodowy socjalizm był oddalony o lata świetlne od tych założeń. Mimo to Frank wierzył w nowe prawo i propagował je bez żadnych skrupułów. Jednak jako prawnik musiał mieć świadomość, jaki w istocie charakter ma prawo III Rzeszy. Mógł rozpoznać bezprawie i powinien postępować zgodnie z tym rozpoznaniem. Stało się inaczej. Najlepszym przykładem na stan umysłu Hansa Franka jest następująca wypowiedź (stanowiąca istny nonsens prawniczy) z 29. czerwca 1935 r. wygłoszona podczas dorocznego posiedzenia Akademii Prawa Niemieckiego [8]Poprzez stosunek Narodu Niemieckiego do Adolfa Hitlera, po raz pierwszy w niemieckiej historii pojęcie <<miłość do Führera>> stało się zasada prawną. Wynika z niej, że jedynym celem Hansa Franka było zabieganie o uznanie u Hitlera. A oto jakie Frank zajmował stanowisko wobec obozów koncentracyjnych: Można czynić zarzuty przeciw obozom koncentracyjnym, ale Niemcy miały jeden wybór – albo komunizm, albo narodowy socjalizm. (dziennik Hansa Franka, 1936 r.), a także: Ci, którzy zostali wsadzeni do obozów koncentracyjnych, w istocie zasłużyli na to, ponieważ kalali narodowe symbole. (Norymberga, 1945/1946 r.). Państwo narodowosocjalistyczne to państwo autorytetu, które nie idzie na ustępstwa wobec przestępców, wyniszcza ich. Zasady państwa konstytucyjnego stoją tutaj na głowie. Zrodziło się nowe pojęcie zdrowego poczucia narodowegoTo dane naszemu narodowi wartości prastworzenia doprowadziły do tego, że naród  był zawsze antysemicki. (Hans Frank podczas Święta Wolności w Norymberdze, 1935 r.). Frank posunął się nawet do wykorzystania imperatywu Kanta, zalecał strażnikom prawa, by ich własne poczucie prawa było wewnętrznie uzgadniane z poczuciem narodowym.



      W 1934 r. Hans Frank został ministrem bez teki w rządzie III Rzeszy. W Gabinecie zajmował drugorzędną pozycję, ponieważ w tym okresie Hitler nie miał zaufania do prawników. Jednak medialnie Frank nadal był postacią pierwszoplanową. Założył Akademię Prawa Niemieckiego, w której nie tylko prawnikom, ale i całemu społeczeństwu niemieckiemu wpajał narodowosocjalistyczne bezprawie. APN przeprowadzała m.in. szkolenia prawników, prace naukowe i badawcze, a także porządkowała piśmiennictwa (tak, by pozbyć się teorii odbiegających od własnych poglądów Franka).


3. Generalne Gubernatorstwo

Frank od samego początku stanowił trzon nazistowskiej grupy prawniczej. Należał do grupy tzw. starych wojowników, którym Adolf Hitler szczególnie ufał i obsadzał nimi kluczowe stanowiska. W związku z tym 15. września 1939 r. Frank został mianowany szefem wyższego zarządu cywilnego okupowanych ziem polskich, a 26. października 1939 r. generalnym gubernatorem terenów okupowanych Polski. Generalne Gubernatorstwo obejmowało skolonizowany obszar Polski Centralnej o wielkości Grecji. Mieszkańcy i zasoby tych terenów miały zostać bezwzględnie wyzyskane, a niepożądane elementy eliminowane (w tym celu powstały w 1942 r. niemieckie obozy zagłady – Bełżec, Majdanek, Sobibór oraz Treblinka). W swoim dzienniku Frank pisał: Führer powierzył mi wspaniałomyślnie reprezentowanie narodu i samego Führera (…). Mam obowiązek uczynić wszystko, co odpowiada wielkości powierzonego zadania. Za miejsce swojej siedziby obrał Wawel [Ja chcę ten dwór książęcy (renesansu) znów uczynić żywym], sam zaś określał się mianem Króla Polski (Goebbels w swoim dzienniku pisał złośliwie o Franku Król Stanisław).

W czasie swojego panowania Generalny Gubernator Frank nigdy (w związku ze swoją próżnością) nie stworzył żadnej organizacji państwowej. Doprowadziło to do permanentnego głodu i choć Volksdeutschom oraz Reichsdeutschom wiodło się lepiej niż pozostałym warstwom społecznym, to przejrzeli zakłamanie Franka, który samemu pławiąc się w luksusach wzywał do dyscypliny, oszczędności oraz powściągliwości. Nie oznacza to jednak, że Frank próżnował, wręcz przeciwnie. Na swoim stanowisku był uprawniony do wydawania zarządzeń, z czego skwapliwie korzystał (w ok. pół roku wydał ich 255). Jak twierdził poprzez zarządzenia realizuje się coś pozytywnego. Wśród nich znalazły się m.in.: nakaz do oddania aparatów fotograficznych, nakaz oznaczania sklepów, powołanie sądów specjalnych oraz uproszczenie procedury poprzez odmowę prawa do obrony, zakaz handlu pokątnego oraz obowiązek dowodzenia niemieckości krwi. Natomiast za drobne naruszenia (kradzież drewna, nadużycie munduru, obiegu informacji, żebractwo), przy rozszerzonej wykładni, groziła nawet kara śmierci.


Frank był odpowiedzialny za przeprowadzaną między majem a lipcem 1940 r. akcję AB (Ausserordentliche Befriedungsaktion – Nadzwyczajna Akcja Pacyfikacyjna). W jej ramach rozstrzelano ok. 3,5 tys. więźniów politycznych oraz 3 tys. rzekomych zawodowych zabójców. W istocie akcja miała na celu wyniszczenie polskiej inteligencji. Dr Hans Frank – wykształcony humanista – przyjął odpowiedzialność za ludobójstwo w Generalnym Gubernatorstwie.


4. Wnioski o psychice oraz priorytetach Hansa Franka

Generalny Gubernator był człowiekiem, który pragnął używać życia. Dbał wyłącznie o własne interesy i bogacił się bez umiaru. Kochał rządzić, był egomanem. Z drugiej strony Frank to postać chwiejna i niesolidna w swoich czynach, o niskiej samoocenie, wciąż zabiegająca o uznanie (zwłaszcza Adolfa Hitlera). Te cechy sprawiły, że mógł być i był wykorzystywany przez SS jako współsprawca wszelkich zbrodni. Hans Frank cierpiał na moralne upośledzenie (moral insanity) objawiająca się m.in. zachwianą zdolnością współczucia, etc. Przypadłości te nie wpłynęły jednak na jego zdolność do ponoszenia winy.

Podczas procesu norymberskiego stwierdzono, że Frank jest osobą inteligentną, zatem miał możliwość swobodnego, niczym nieograniczonego decydowania o własnym postępowaniu. Jednakowoż cechy jego osobowości mogły wpłynąć na generalizowanie przez niego celów, a jego moralność nie wpłynęła na ocenę zachowań. Generalny Gubernator kierował się własnym prawem – mógł zarządzić cokolwiek chciał, powołując się na rozkaz Führera. Z tego wynika, że akceptował akcję wyniszczenia Żydów, jego zdaniem wymagał tego interes bezpieczeństwa państwa (moralność narodowosocjalistyczna podniosła zagładę ludzi do narodowej powinności). Dlatego też zestawienie działalności politycznej Franka z wprowadzonym przez niego programem kulturalnym w jego mniemaniu nie było niczym nadzwyczajnym. Zbrodniarz nie dostrzegał żadnej sprzeczności. W związku z tym dochodziło do tak abstrakcyjnych wydarzeń:
  • 7. lipca 1943 r. – Frank pozbawia ludności kartek na żywność, jednocześnie popiera rozwój kultury poprzez preferencję muzyki Bacha.
  • 19. października 1943 r. – wydanie zarządzenia o akcji masowych mordów, wieczorem wyprawa do teatru na operę Fidelio
  • 31. maja 1944 r. – kongres antyżydowski i wizyta na Balu Maskowym Verdiego
  • 14. lipca 1944 r. – zarządzenie deportacji 100.000 kobiet i dzieci z terenów Generalnego Gubernatorstwa oraz wieczorna wizyta na gościnnych występach berlińskiego teatru
Hans Frank bezpośrednio odpowiadał za politykę wyzysku, choć przede wszystkim sam się bogacił. Objawiało się to przede wszystkim poprzez kradzież dóbr kultury, ale także żywności (sic!). Jego małżonka była jeszcze bardziej chciwa niż Generalny Gubernator. Dochodziło do sytuacji, gdy w towarzystwie SS-mannów wymuszała na Żydach krakowskiego getta, by sprzedawali jej futra za 1 zł. Ponadto za pieniądze załatwiała Niemcom stanowiska państwowe.

Nie ulega wątpliwości, że Frank stworzył podstawy dla holokaustu w Generalnym Gubernatorstwie. Czynił to głównie od strony organizacyjnej – załatwiał transport, prowadził rejestr, etc. Ponadto stale współpracował z SS (w którego kręgach określany był Rzeźnikiem Polaków). Doprowadził do zlikwidowania dotychczas istniejącego wymiaru sprawiedliwości:
  • Uchylił wszelkie ograniczenia, którymi było związane Gestapo, a także udzielał specjalnych pełnomocnictw
  • Zarządził wyrok śmierci w przypadku, gdy skazany występował przeciw przepisom (a także dyspozycjom) w zamiarze przeszkodzenia/utrudnienia dzieła niemieckiej odbudowy. Warto nadmienić, że interpretacja takich przypadków była swobodna, a skazania dokonywały sądy doraźne Gestapo.
Tym sposobem w okresie od 15. października 1943 r. do sierpnia 1944 r. zamordowano ok. 8 tysięcy osób w wyniku samych łapanek.

Natomiast w wystąpieniach publicznych Generalny Gubernator starał się kreować na cywilizowanego gentlemana, aczkolwiek zdolny był do surowej przemocy (choć sam nie zachowywał się brutalnie, to bez wątpienia był mordercą zza biurka). Oto przykłady:
  • Ja w czasie pierwszego roku nie mogłem wytępić ani wszystkich wszy (…) ani wszystkich Żydów, ale z biegiem czasu ten cel jawi się jako możliwy do osiągnięcia (19. grudnia 1940 r., przemowa bożonarodzeniowa)
  • Jeśli wojna będzie przez nas wygrana, jest mi zupełnie obojętne, czy z Polaków i Ukraińców zostanie siekane mięso. (14. lutego 1944 r.)
  • NSDAP na pewno przeżyje Żydów. Zaczynaliśmy z trzema milionami Żydów (…) Teraz istnieje niewiele kompanii pracy. Pozostali <<wyemigrowali>> (styczeń 1943 r.)
  • Powinniśmy dziękować Führerowi, że swoją decyzją to miasto [Lwów – przyp. M.R.] stanowiące gniazdo żydostwa, które było niszczejącym zamkiem rabusiów, to gniazdo polactwa powierzono niemieckim pięściom, które szuflami i proszkiem na robactwo sprawią, że niemiecki człowiek może się tu znów zatrzymać (burzliwe oklaski). Na marginesie (…) dziś nie jest tu obecny żaden Żyd. Co się stało? (…) Czy czasem nie obeszliście się z nimi źle? (wielka wesołość).
Frank oficjalnie potępiał też państwo policyjne. Publicznie przeciwstawiał swój terror, wprowadzony na podstawie prawa, Heinrichowi Himmlerowi, który posługiwał się wyłącznie policją. Nigdy - mówił Frank - nie było do pomyślenia państwo bez prawa lub przeciw prawu. Państwo i prawo, jak uczy doświadczenie dziejów świata, tworzą całość. (...) Wierzę w wieczne, święte prawo! (...) Dokładnie tak samo jak naród nie może żyć bez prawa, tak samo nie może on żyć bez wolności. (…) nigdy nie powinno istnieć państwo policyjne. To odrzucam! (…) Europa chce być ludzką. To znaczy, że nie potrzeba za wszystko stale i zawsze orzekać kary śmierci [9].

5. Proces w Norymberdze

17. stycznia 1945 r. Hans Frank wraz z rodziną uciekł do górnej Bawarii. W swym bagażu udało mu się pomieścić m.in. obrazy Leonarda da Vinci, Rembrandta, Rubensa czy Albrechta Dürera. Został aresztowany 4. maja 1945 r. przez porucznika wywiadu wojskowego USA – Waltera Steina. Od tamtego momentu do osadzenia go 25. sierpnia 1945 r. wraz z pozostałymi zbrodniarzami III Rzeszy w Norymberdze Frank podjął dwie próby samobójcze. W celi napisał pamiętnik W cieniu szubienicy (Im Schatten des Galgens). Odrzucał w nim czekający go proces wyrażając przekonanie, że tylko jego własny, suwerenny naród jest w stanie go osądzić. 

Podczas aresztowania Generalny Gubernator dobrowolnie przekazał Amerykanom prowadzony przez siebie dziennik urzędowy (nazywany Dziennikiem Franka), w którym umieszczone były szczegółowe zapiski z pracy Hansa Franka, fragmenty jego własnych przemówień oraz przemyślenia na temat wojny, roli III Rzeszy (oraz własnej) w okupacji Polski i Europy. Dzięki temu Dziennik Franka miał kluczowe znaczenie dowodowe. Mimo tak silnych dowodów uwidaczniała się słabość samego oskarżenia – z treścią dziennika nie powiązano zarządzeń, środków ustawowych stosowanych przez Franka, ani jego zachowań. Stało się tak ze względu na obszerność dokumentów (w ostatecznej wersji zawierał 40 tomów, na które składało się 11.367 stron, w tym 10.774 merytorycznych) – dotychczas zebrane materiały były na tyle ogromne, że zrezygnowano z wykorzystania dodatkowej dokumentacji (zdaniem prof. Kuleszy nie doszłoby do takiego zaniechania, gdyby sprawą zajmował się Mieczysław Siewierski).

Hans Frank nie okazał prawdziwej skruchy. Co prawda nawrócił się na wiarę katolicką, a w celi przez większość czasu czytał Biblię, jednak trzeba mieć na uwadze fakt, że liczył się z karą śmierci. Początkowo przyznał się do winy (Tysiąc lat przeminie, zanim zatarta zostanie ta wina Niemiec), jednak później, pod wyraźnym naciskiem Hermanna Göringa, wycofał owo przyznanie się. Frank uważał, że dyktatura Adolfa Hitlera zasługiwała na całkowite poparcie do 1938 r. i wyrażał smutek, że naród w związku z upadkiem straci swoją świadomość. Nie doszedł jednak do wniosków, że upadek Rzeszy spowodował reżim, w którym sam uczestniczył. Powoływał się na los i przeznaczenie, czym maskował własną winę. Na kilka tygodni przed ogłoszeniem wyroku napisał, że jest przygotowany do rozstania z ziemią i wyraził chęć podążania za Adolfem Hitlerem. Upajał się przy tym starymi czasami.

Międzynarodowy Trybunał Wojskowy w Norymberdze uznał Hansa Franka w wyroku wydanym 1. Października 1946 r. winnym popełnienia przestępstw objętych rozdziałem trzecim i czwartym aktu oskarżenia (zbrodnie wojenne, zbrodnie przeciwko ludzkości) oraz niewinnym co do zarzutów rozdziału pierwszego (zbrodnie przeciwko pokojowi). Został skazany na śmierć przez powieszenie. Noc przed śmiercią przystąpił do spowiedzi i otrzymał rozgrzeszenie od irlandzkiego mnicha Sykstusa O’Connora (opiekuna duchowego Franka w Norymberdze). Wyrok wykonano 16. października 1946 r. między godziną 1:01 a 2:45. Ostatnie słowa Franka przed egzekucją brzmiały Chryste, przebacz! Tego samego dnia zwłoki spalono oraz rozsypano z samolotu wojskowego nad doliną rzeki Izary.

Brigitte Frank opublikowała przeredagowany przez siebie pamiętnik męża w 1953 r. Zmarła w Monachium w 1959 r. w wieku 63. lat w skrajnej nędzy. Niklas Frank, syn Generalnego Guberbnatora, dziennikarz czasopisma Stern, jest zaciekłym krytykiem ojca. Opublikowane przez niego książki Mój ojciec Hans Frank oraz Moja niemiecka matka wywołały burzliwą dyskusję na temat kwestii rozliczenia nazizmu w kontekście rodzinnym.



Przypisy:


[1] Dieter Schenk (ur. w 1937 r. we Frankfurcie nad Menem) – niemiecki kryminolog i literat, profesor wizytujący UŁ (od 1998 r.), prowadzi wykłady o historii narodowego socjalizmu. Od 1993 r. prowadzi badania nad zbrodniami hitlerowskimi, zwłaszcza w Polsce. Działacz Amnesty International. Odznaczony Orderem Zasługi Republiki Federalnej Niemiec, medalem św. Wojciecha (1997 r.), medalem 1000-lecia Gdańska (1998 r.), krzyżem oficerskim Orderu Zasługi (2000 r.). Od 2003 r. honorowy obywatel miasta Gdańska.


[2] Witold Kulesza (ur. 4. maja 1950 r. w Łodzi) – polski prawnik, specjalista w zakresie prawa karnego, profesor nadzwyczajny UŁ, kierownik Zakładu Prawa Karnego Materialnego, w latach 2000-2006 dyrektor Głównej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu. Odznaczony Medalem Dnia Pamięci Ofiar Zbrodni Katyńskiej (2009 r.) oraz Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski (2011 r.). 

[3] Mieczysław Siewierski (ur. 22. października 1900 r., zm. w 1981 r.) – polski prawnik, specjalista w zakresie prawa karnego, profesor UŁ, kierownik Katedry Postępowania Karnego, pierwszy prokurator SN. W 1946 r. jako prokurator z ramienia Najwyższego Trybunału Narodowego był oskarżycielem w sprawie Arthura Greisera. Po procesie Alberta Forstera został aresztowany na mocy dekretu o odpowiedzialności karnej za klęskę wrześniową i faszyzację życia w przedwojennej Polsce i osadzony na tym samym oddziale więziennym co Forster. Zarzucono mu m.in., że jako przedwojenny prokurator oskarżał w procesach działaczy komunistycznych, oraz wyznaczał sędziów do pracy w komisjach wyborczych w wyborach na mocy konstytucji faszystowskiej z 1935 roku.

[4] Emil Stanisław Rappaport (ur. w 1877 r., zm. 10. sierpnia 1965 r.) polski prawnik pochodzenia żydowskiego, specjalista w zakresie prawa karnego, do 1939 r. profesor Wolnej Wszechnicy Polskiej, od 1948 r. profesor zwyczajny UŁ. Odznaczony Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski (1930 r.). Przewodniczący składu orzekającego w procesach Arthura Greisera oraz Alberta Forstera.


[5] Arthur Greiser (ur. 22. stycznia 1897 r. w Środzie Wielkopolskiej, zm. 21. lipca 1946 r. w Poznaniu) – niemiecki polityk narodowosocjalistyczny, obbergruppenführer SS, Reichstatthalter w Kraju Warty, zbrodniarz wojenny. W czasie sprawowania funkcji gauleitera w Kraju Warty przeprowadzał brutalną germanizację i eksterminację ludności podlegających mu obszarów. Aresztowany w 1945 r. przez wojska amerykańskie,  9. lipca 1946 r. skazany przez Najwyższy Trybunał Narodowy na karę śmierci przez powieszenie. Końcowa sentencja brzmiała: Arthura Greisera należy uznać winnym wszystkich zbrodni i zarzucanych mu przestępstw, z tym ograniczeniem, że zabójstw, uszkodzeń cielesnych i znęcań się Arthur Greiser osobiście nie dokonywał. Za powyższe przestępstwa skazać Arthura Greisera na karę śmierci, nadto orzec utratę praw publicznych i obywatelskich praw honorowych na zawsze oraz konfiskatę całego jego mienia; od momentu ponoszenia kosztów sądowych i uiszczenia opłaty sądowej zwolnić go. Dowody rzeczowe pozostawić przy aktach sprawy. Wyrok wykonano publicznie 21. lipca 1946 r. o godz. 7:00 na stoku poznańskiej cytadeli. Była to ostatnia publiczna egzekucja w Polsce.   

[6] Albert Forster (ur. 26 lipca 1902 w Fürth, Bawaria, zm. 28 lutego 1952 w Warszawie) - członek NSDAP nr 1924, SS nr 158. Od 15 października 1930 pełnił na polecenie Hitlera funkcję gauleitera gdańskiego NSDAP. Odpowiedzialny za łamanie postanowień traktatu wersalskiego oraz konstytucji Wolnego Miasta Gdańsk, główny organizator przyłączenia Gdańska do Rzeszy. Odpowiedzialny za powstanie obozu koncentracyjnego Stutthof oraz masowe mordy. Schwytany przez Anglików w sierpniu 1946 r., skazany przez Najwyższy Trybunał Narodowy w kwietniu 1948 r. na karę śmierci przez powieszenie. Wyrok wykonano 28. lutego 1952 r. w więzieniu na Mokotowie w Warszawie.

[7] Gustave Gilbert (ur. 30. września 1911 r., zm. 6. lutego 1977 r.) – amerykański psycholog pochodzenia żydowskiego, psycholog więzienny zbrodniarzy nazistowskich podczas procesu w Norymberdze. Owocem obserwacji poczynionych w wyniku rozmów jest wydana przez niego w 1947 r. (fragmenty) oraz w 1961 r. (w całości) książka Dziennik Norymberski.

[8] Akademia Prawa Niemieckiego – instytucja założona przez Hansa Franka w 1934 r., której celem było opracowanie podstaw hitlerowskiego ustroju prawnego, opartego na zasadzie wodzostwa (Führerpriznip). Frank pozostawał prezesem APN do 1941 r.

[9] Zygmunt Białas, Panowie, nie jesteśmy żadnymi mordercami! – mówił Hans Frank [online], 14.07.2012 [dostęp: 25.10.2012], dostępny w Internecie: http://zygumntbialas.nowyekran.pl/post/68448,panowie-nie-jestesmy-zadnymi-mordercami-mowil-hans-frank

          

15 października 2012

YOSO

Zupa pomidorowa jest przepyszna. Nie jest to opinia, ale powszechnie akceptowany fakt. Toczą się co prawda spory doktrynalne nad wyższością owej zupy z ryżem albo kluskami, mają one jednak charakter marginalny i nie odbierają potrawie doskonałości. Równie smaczna jest zupa ogórkowa (choć to już opinia). Co by jednak było, gdyby w jednym talerzu znalazła się zarówno zupa pomidorowa i ogórkowa? Uzyskana kombinacja byłaby raczej niejadalna. Co natomiast uzyskamy jeśli połączymy muzyków Yes oraz muzyków Toto? Otrzymamy Yoso. A jakie ono jest?


5. czerwca 2008 r. Steve Lukather dość arbitralnie ogłosił, że Toto przestało istnieć. Jako jedyny członek zespołu, który grał na każdym jednym koncercie oraz na każdym jednym albumie, stwierdził, iż nie może już dłużej tego robić i chce spróbować jeszcze raz jako solista. Jako główny powód swojej decyzji Luke podał fakt, że bez Davida Paicha (który zrezygnował z koncertowania w połowie 2003 r. ze względu na kłopoty zdrowotne jego siostry), ani chociaż jednego z braci Porcaro (Jeff zmarł w 1992 r., Steve wycofał się z czynnego koncertowania w 1986 r., a Mike zachorował w 2007 r. na stwardnienie zanikowe boczne, które uniemożliwiło mu grę na basie) nie może być mowy o Toto. Tym samym wszyscy dotychczasowi muzycy tworzący zespół rozeszli się, każdy w swoją stronę. Lukather jak zapowiedział, tak zrobił – nagrał solowy album Ever Changing Times i wyruszył w trasę koncertową; Simon Phillips połączył siły z Pino Palladino i Philippe Saissem tworząc instrumentalne jazzowo-funkowo-rockowe trio – PSP; Greg Phillinganes został dyrektorem muzycznym produkcji Cirque du Soleil zatytułowanej Michael Jackson: The Immortal World Tour; Tony Spinner powrócił do swojego zespołu, z którym wydał krążek Rollin’ and Tumblin; Lee Sklar wrócił do Mordoru, gdzie kontynuował karierę sesyjną; Bobby Kimball… cóż, chwilowo pozostawał bezrobotny…

źródło: http://www.myspace.com/toto99

Na marginesie warto wspomnieć, że Lukather zmiennym jest i już w lutym 2010 r. postanowił reformować Toto. Umotywowane zostało to chęcią zbierania pieniędzy dla chorującego na ALS Mike’a Porcaro. Do składu powrócili David Paich, Steve Porcaro i Simon Phillips, Mike’a Porcaro na basie zastąpił Nathan East, zaś nowym-starym wokalistą został Joseph Williams. Tym samym Kimball po raz kolejny został wykiwany przez kolegów z zespołu. Co prawda Lukather w wywiadach twierdził, że nie ma nic przeciwko Bobby’emu, a chodzi jedynie o to, że Josephowi całkowicie wrócił głos (Williams został wyrzucony z Toto w 1988 r. po tym, jak jego rozwiązłość alkoholowa miała negatywny wpływ na jego wokal), więc chcą spróbować czegoś nowego. Jak dla mnie – bullshit

źródło: http://www.hammerl-kommunikation.de

Mniej więcej w tym samym czasie progresywna grupa CIRCA: [założona przez muzyków związanych z brytyjskim zespołem Yes – Alana White’a (perkusja), Tony’ego Kaya (organy Hammonda, instrumenty klawiszowe), Billy’ego Sherwooda (gitara basowa, wokal) oraz Jimmy’ego Hauna (gitara)] borykała się z nagrywaniem swojego drugiego albumu. W końcu po niemal półrocznych wysiłkach i zmianach personalnych (Alan White postanowił, że woli grać w prawdziwym Yes, a nie jego podróbce, więc został zastąpiony przez perkusistę zespołu Hurricane – Jaya Schellena) 14. stycznia 2009 r. ukazał się album Circa HQ. Zespół zaplanował na luty krótką trasę koncertową po Włoszech, na którą zaprosił… nie zgadniecie... Bobby’ego Kimballa. Show miało się składać z utworów CIRCA:, Yes oraz Toto. Miało, gdyż plan ten nigdy nie został zrealizowany (pechowy ten Bobby, c’nie?). Kimball jednak postanowił nie wypuszczać okazji z rąk i najprawdopodobniej to on zaproponował pozostałym muzykom, by założyli razem nowy zespół (to tylko przypuszczenie, jednak wydaje się słuszne, jeśli weźmiemy pod uwagę, która strona była w bardziej beznadziejnej sytuacji).

źródło: http://ohrenbalsam.blogspot.com

Tak powstała grupa AKA, jednak ktoś inteligentny zauważył, że jest to nazwa debilna. Dlatego też wkrótce zespół przemianowano na Yoso (jak to tłumaczył wszystkim bystrzakom Billy Sherwood: Yes + Toto = Yoso!). Sielanka nie trwała jednak długo, gdyż wkrótce po tym odszedł Jay Schellen (zajęty innymi projektami). Zastąpił go Lou Mollino III. W październiku grupa zagrała trzy koncerty w Meksyku, czego owocem był album (o jakże oryginalnej nazwie) Live in Mexico. Już w grudniu 2009 r. Lou Mollino III został zastąpiony przez Jody’ego Corteza (m.in. Boz Scaggs i David Crosby). Na początku 2010 r. grupa zagrała kilka koncertów.


Przełomowym momentem i ukazującym czym tak naprawdę jest Yoso był debiutancki (i zarazem jedyny) album zespołu z premierowym materiałem. Dwupłytowe wydawnictwo, zatytułowane Elements ukazało się 2. lipca 2010 r. nakładem Frontiers Records (co zaowocowało serią paskudnych klipów promocyjnych, z których słynie ta wytwórnia). Pierwszy dysk zawiera nowe kompozycje, zaś drugi stanowi próbę ukazania koncertowej odsłony Yoso. Zatem powracam do pytania – jakie jest Yoso? Jest to przede wszystkim masa melodyjnego pop rocka (lub jak kto woli AOR – Adult-oriented rock) z Walk Away na czele, rozbudowanych (czasem zalatujących orientem) harmonii wokalnych, zestawienia silnego wysokiego głosu Kimballa z ciepłą barwą Sherwooda, a wszystko to okraszone progresywnymi klawiszami Kaya. Do tego dochodzą wpadające w ucho teksty (z rymami w stylu revolution-solution). Nie zabrakło miejsca dla ballad (przeuroczej Where You’llStay i nastrojowej To Seek the Truth), kompozycji niemalże funkowych (Only One) lub o egzotycznym zabarwieniu (Yoso). Wszystko to podane w bardzo przystępnej formie, którą łykniesz Słuchaczu z łatwością, niczym młody pelikan, w dodatku zupełnie bezrefleksyjnie. Tutaj właśnie pojawia się pytanie – czego oczekujesz od muzyki? Jeśli chwili zadumy, niesamowitych przeżyć i uniesień… cóż, Yoso zdecydowanie nie jest dla Ciebie. Natomiast, gdy po ciężkim dniu masz ochotę odprężyć się, poprawić sobie humor, ponucić melodie wydobywające się z głośników – trafiłeś w dziesiątkę, Elements nadaje się do tego idealnie.


Pisząc o tym zespole nie można pominąć kwestii koncertów, które były zdecydowanie atutem grupy. Sami muzycy musieli zdawać sobie z tego sprawę wydając wspomniany wcześniej krążek Live in Mexico, a także zamieszczając drugi dysk na Elements. Na czas trasy promującej album Yoso ogłosiło nowy skład: Bobby Kimball (wokal, pianino), Billy Sherwood (wokal, gitara basowa), Tony Kay (organy Hammonda, instrumenty klawiszowe), Johnny Bruhns (gitara, tribute band Yes – Roundabout) oraz Scott Connor (perkusja, tribute band Genesis – Gabble Ratchet). Podczas koncertów obok premierowego materiału grano utwory Yes (głównie z albumu 90125) oraz Toto (głównie z krążka Toto IV). Kompozycje (głównie za sprawą Tony’ego Kaya) zyskiwały na żywo rockowych i progresywnych pazurów, instrumentaliści dawali z siebie chyba naprawdę wszystko (słychać to zwłaszcza w cudownym Yes Montage), zaś wokaliści nie bali się wyzwań i mieli odwagę wykonywać utwory nie swoich zespołów. Dzięki temu możemy usłyszeć Bobby’ego Kimballa w Owner of the Lonely Heart, zaś Billy’ego Sherwooda w Africa, co jest ciekawym doświadczeniem. Oczywiście Johnny Bruhns nie jest Stevem Lukatherem a Scottowi Connorowi trochę brakuje do Allana White’a, jednak nowych aranżacji słucha się z przyjemnością i czuć, że jest to coś więcej niż tylko coverband Yes oraz Toto. Poza tym bezapelacyjną gwiazdą formacji był Tony Kay, który wniósł do niej naprawdę wiele (i śmiało mógłby stanąć w szranki z Davidem Paichem, którego chyba nawet by pokonał). Ponadto Bobby Kimball prezentował o wiele wyższą formę wokalną niż podczas ostatniej trasy koncertowej, którą odbył z Toto. Dzięki temu mógł (z grubsza) zrezygnować z auto-tune'u tak namiętnie stosowanego podczas trasy Falling In Between. 

Niestety, Yoso nie przetrwało próby czasu i zostało rozwiązane na początku 2011 r. Przyczyny? Cóż, obstawiam, iż zawiodła promocja zespołu. Poza tym, należy pamiętać, iż zarówno Yes i Toto kontynuowały swoją działalność. Nie wiem jak Wy, ale ja bym wolał udać się na dwa koncerty, niż na ich skompilowaną imitację. Może los Yoso byłby inny, gdyby grupa skupiła się wyłącznie na własnym materiale? A może wręcz przeciwnie – tym mniej osób by się nimi zainteresowało? W każdym razie Tony Kay i Billy Sherwood reaktywowali CIRCA:, zabierając ze sobą Johnny’ego Bruhnsa i Scotta Connora. Pechowiec Bobby znów został na lodzie. Nie martwcie się, nie na długo. Inna sprawa, że jego następna kolaboracja była równie krótkotrwała. Niemniej to już historia na odrębny wpis… 


20 sierpnia 2012

The Voice – I like it, can we do it one more time?

Gdyby ktoś jeszcze nie tak dawno powiedział, że po koncercie Queen + Paul Rodgers w Pradze, 31. października 2008 r., będzie mi dane ponownie ujrzeć Briana, Rogera i Paula, to pewnie stwierdziłbym, że jest to nawet możliwe, o ile zainwestuję w podróż do Anglii albo odpalę DVD Return of the Champions ;). Natomiast, gdyby ktoś powiedział, że jednych jak i drugich zobaczę w Polsce – z marszu bym wyśmiał taki koncept. Jednak okazuje się, że czasem na tym świecie cuda się zdarzają. Co prawda Queen + Paul Rodgers nie zobaczę już nigdy (poza wspomnianym DVD), niemniej zarówno Queen (+ Adam Lambert), jak i Paul (bez plusa) postanowili odwiedzić nasz piękny kraj i w dodatku wybrali naprawdę śliczne miejsca :). O Queen i Adasiu Lambercie już pisałem (klik!), teraz czas na Pana Rodgersa…
fot.: Dagmara Szymańska

Kiedy The Voice został ogłoszony gwiazdą sierpniowej edycji 6. Festiwalu Legend Rocka w Dolinie Charlotty (cóż, Strzelinko było kiepską marketingowo nazwą) nie mogłem w to uwierzyć, długo myślałem, że to jakiś żart, plotka albo że po prostu nie ma szans by to wypaliło. Jednak, gdy Słupsk, Poland zawidniało na oficjalnej stronie Paula wiedziałem jedno – musiałem tam być. Niemniej nie wszyscy byli tak samo zachwyceni jak ja. Na last.fm pojawiały się głosy w stylu: Nie wiem jak inni, ale ja jestem trochę rozczarowany tym, że główną gwiazdą festiwalu będzie Paul Rodgers, a nie Ian Anderson (…); Paul Rodgers mi też dupy nie urwał :-). Cóż, nie każdy musi się znać na muzyce ;).

Przygody związane z koncertem rozpoczęły się dla mnie jeszcze w Łodzi – pan w kasie PKP nie bardzo umiał zlokalizować Strzelinko i stwierdził, że wie pan co, najpierw wydrukujemy panu bilet do Słupska, a za chwilę będziemy się martwić. Szczęśliwie wszystko się udało. Natomiast znacznie gorsza niespodzianka czekała na mnie w przedziale. Otóż w okresie wakacyjnym w pociągach obowiązuje rezerwacja miejsc. Wsiadłem więc do swego wagonu, odsunąłem drzwi przedziału i… szybciutko je zasunąłem. Naprawdę nie mam uprzedzeń do łysej młodzieży w dresie i białych skarpetach, niemniej wizja wspólnej dziesięcioipółgodzinnej podróży z trzema takimi osobnikami skutecznie wywołała dyskomfort psychiczny. Zająłem więc wolny przedział, z którego szczęśliwie mnie nie wyrzucono, a nawet zyskałem dwoje towarzyszy, którym również przeszkadzali współpasażerowie w ich nominalnych przedziałach (w tym miejscu pragnę Was pozdrowić). W tym oto przedziale uchodźców dotarliśmy cało i zdrowo na miejsce (tzn. ja dotarłem do Słupska, moi towarzysze jechali do Koszalina, więc nie wiem czy dotarli żywi… ale o żadnym wypadku słuchy mnie nie doszły).

Na miejscu odebrał mnie Henry, któremu po raz kolejny dziękuję za nocleg, wikt, wycieczkę po Słupsku (skubany dobrze oprowadza, bo spodobało mi się strasznie w tym mieście – zwłaszcza urzekające były Mordownia i smród z fabryki płatków śniadaniowych) oraz rozmowę. W Słupsku również dołączyła do nas Daga, a przebywał już dłuższy czas Mefju (który pomimo naszego czwartego spotkania nadal miał wątpliwości kim jestem :P). Do Doliny wyruszyliśmy już jednak wyłącznie z Dagą, a w niej spotkaliśmy Marlenę i Danny'ego oraz (koczujących na Paula) Kłina i Macka.

Na niezły początek wystąpił warszawski zespół Chemia. Jak sami twierdzą, grają rocka i wszelkie jego odmiany, co w zasadzie jest zgodne z prawdą. Troszkę po angielsku, troszkę po polsku. Bez szału, ale przyjemne granie (zdecydowanie przyjemniejsze niż Mona we Wrocławiu). Jedyny zarzut, to chęć pana wokalisty do wspólnych śpiewów, mimo że publiczność niekoniecznie miała na to ochotę. Co gorsza pan wokalista nie dał za wygraną i kontynuował zabawę, dopóki nie osiągnął zadowalającego efektu. Cwaniak ;).

Następnie, po krótkiej przerwie, scenę zawojował Perfect dając niesamowity, niemal dwugodzinny koncert będący mieszaniną hitów, nowych utworów oraz jamowania. Powiem Wam jedno – nowe kawałki Perfectu biją na głowę nowe kawałki Lady Pank. Markowski natomiast od lat wygląda tak samo i jest w świetnej formie wokalnej. Pan Kozakiewicz (aka Urban) też w wyśmienitej dyspozycji. Do pełni szczęścia zabrakło tylko polskiego Erica Claptona – Zbyszka Hołdysa ;). Przy okazji Markowski dziwił się niesłychanie, że dzieci, które mają maksymalnie 16 lat znają wszystkie teksty wszystkich hitów. Chociaż trzeba przyznać, że jeśli chodzi o publiczność, to zdominowali ją ludzie w wieku moich rodziców, którzy chcieli przypomnieć sobie swoją młodość (z ostrym wstawieniem się włącznie). Nawet mieliśmy zaszczyt podziwiać państwa po 40-tce odstawiających striptiz (on miał PRL-owski dres, ona białe barchany). Nie da się też ukryć, że sporo osób przyszło głównie dla polskich gwiazd i zanim mikrofon przejął The Voice troszkę się przerzedziło…

W końcu zgasły światła, słońce również poszło już spać, w Dolinie zrobiło się strasznie zimno, ale ta część publiczności, która zajęła miejsce pod samą sceną była już rozgrzana i pełna emocji oczekiwała gwiazdy wieczoru. Naszą wesołą grupką ustawiliśmy się tuż przed statywem przeznaczonym dla wokalisty. W końcu z głośników popłynął Tom Petty (tu wierzę na słowo koledze, który stwierdził, że jesteśmy za młodzi by znać takie rzeczy :P) – chyba najdłuższy utwór jaki mogli wykombinować – następnie któryś z utworów Paula (zabijcie mnie, ale nie przypomnę sobie który). Po ok. 10 minutach mogliśmy dostrzec jak perkusista zajmuje miejsce za swoim zestawem, chwilę później zabrzmiały pierwsze takty Can’t Get Enough, na scenę wbiegł uśmiechnięty Paul, rzekł How are you doin’? i… przez półtorej godziny byłem w innym świecie, wpatrzony w zespół jak w obrazek. Rodgers jest w rewelacyjnej formie wokalnej i fizycznej, brzmi tak jak 40 lat temu (jeśli nie lepiej). W dodatku widać było, że świetnie się bawił na scenie, łapał kontakt wzrokowy z publicznością, odwzajemniał gesty (tego cholernie brakowało podczas koncertu Queen + Adam Lambert – tam muzycy byli w pracy… i nie czerpali z niej radości). Ponadto The Voice parę razy zdziwił się, iż Polacy potrafią z nim zaśpiewać coś więcej niż refren All Right Now (który naturalnie spotkał się z najlepszym przyjęciem), podobało mu się również spontaniczne hey! w trakcie Feel Like Makin’ Love. Równie rewelacyjny okazał się zespół – muzycy czerpali przyjemność z grania, w czasie solówek puszczali oczka i posyłali zawadiackie uśmieszki w stronę publiczności. Ponadto każdy mógł się wykazać w dłuższym solo, inteligentnie wplecionym w poszczególne utwory. Podsumowując – ciarki od początku do końca. A to jeszcze nie był koniec mojej Rock ‘N’ Roll Fantasy

Po koncercie, tylko i wyłącznie dzięki Dadze, dostąpiliśmy zaszczytu spotkania z Paulem w jego garderobie. Niesamowite przeżycie, które zapamiętam do końca życia (cytując Dagę: Radość i strach Mike’a przed spotkaniem – coś pięknego). Oprócz Dagi i mnie za kulisami znalazły się dwie szalone Niemki podróżujące za Rodgersem po całym świecie i jeszcze dalej. Sam Paul jest bardzo sympatycznym człowiekiem i nawet jeśli prowadził z nami tylko i wyłącznie kurtuazyjną wymianę zdań – był bardzo otwarty i w 100 % niegwiazdorski. Krótka rozmowa, autografy i wspólna sweet focia = radość na baaardzo długo. Powiecie, że to dziecinne… może i tak, ale dla mnie to przede wszystkim spełnione marzenie (dziękuję Dagmaro =*).

Zdecydowanie 12. sierpnia 2012 r. był magicznym wieczorem, porównywalnym jedynie z Pragą 2008 r. O wiele bardziej klimatycznym niż wrocławski jarmark w wykonaniu Briana Maya, Rogera Taylora i Adama Lamberta, z którego tak naprawdę zapamiętam tylko 30 tysięcy gardeł śpiewających Love of My Life… Piękny moment, ale to już nie jest zasługą muzyków.

Setlista:

01 Can't Get Enough
02 Honey Child
03 Feel Like Makin' Love
04 Mr. Big
05 
Run With the Pack 
06 Satisfaction Guaranteed

07 Fire and Water
08 Burnin' Sky

09 The Stealer
10 Bad Company
11 
With Our Love
12 Gone, Gone, Gone 
13 Shooting Star
14 Rock 'N' Roll Fantasy/Ticket to Ride

---
15 Walk In My Shadow
16 All Right Now

Personel:
fot.: Dagmara Szymańska


Paul Rodgers – wokal, harmonijka w Feel Like Makin’ Love, fortepian w Run with the Pack i Bad Company

Howard Leese – gitara, mandolina w Feel Like Makin’ Love

Markus Wolf – gitara, gitara akustyczna

Todd Ronning – gitara basowa

Rick Fedyk – perkusja

Na koniec chyba najbardziej magiczny utwór tamtego wieczoru - Shooting Star :)


1 sierpnia 2012

Wes Craven's Shocker!

Od zawsze byłem zdania, że nie ma nic bardziej kiczowatego od horrorów pochodzących z lat ’80, a także od muzyki (zwłaszcza rockowej i heavymetalowej) tamtego okresu. Niedawno odkryłem jak bardzo się myliłem. Otóż tak, moi mili, jest coś bardziej kiczowatego – horror z lat ’80, którego ścieżkę dźwiękową stanowi muzyka rockowa z lat ’80! Przed Państwem – Shocker Wesa Cravena.



Wes Craven to nazwisko bardzo znane wśród miłośników horrorów, a i laik na pewno je kojarzy. W celu rozwiania wszelkich wątpliwości wystarczy wskazać, że ten pan stworzył serię „Koszmarów z ulicy Wiązów” oraz „Krzyk”. W 1989 r. wpadł na genialny, w swoim mniemaniu, pomysł stworzenia kolejnej serii. Serii opowiadającej o seryjnym psychopatycznym (a jakże inaczej?) mordercy, który posiada nadprzyrodzoną zdolność zmieniania się w czystą elektryczność. Straszne i nowatorskie, nieprawdaż? W każdym razie – tak narodził się Shocker.

UWAGA - SPOILER

Na przedmieściach Los Angeles grasuje seryjny morderca, głównym podejrzanym jest odrażający, kuśtykający naprawiacz telewizorów Horace Pinker (w tej roli Mitch Pileggi, całemu światu znany raczej jako Walter Skinner – łysol z Archiwum X). Porucznik Don Parker (Michael Murphy – Burmistrz w Powrocie Batmana) jest bliski rozwikłania zagadki i zapewne dlatego zostaje zamordowana zostaje cała jego rodzina, z wyjątkiem adoptowanego syna porucznika – Jonathana (Peter Berg, którego ostatnio mogliśmy podziwiać w piątym sezonie Californication, gdzie wcielił się w samego siebie). Będący w drużynie futbolowej młodzieniec nawiązuje połączenie z Pinkerem poprzez sny i dzięki temu naprowadza ojczyma do meliny oprawcy. Po krwawej strzelaninie kuśtykający Horace ucieka, a w rewanżu morduje ukochaną Jonathana – Allison (Camille Cooper – wbrew powszechnym swego czasu plotkom nie jest to córka Alice’a Coopera). Kolejny sen doprowadza sierotę (dosłownie i w przenośni) Jonathana w sam środek przeprowadzanego przez Pinkera przestępstwa. Tym razem oprawca zostaje ujęty i ląduje na krześle elektrycznym. Tuż przed egzekucją wyznaje, że to on jest ojcem Jonathana, który postrzelił go jako dziecko w kolano, gdy Pinker akurat mordował jego matkę. Cóż za pikantny szczegół. Swoją drogą ciekawe co powiedziałby Pan Policjant na tak nierozważne używanie broni przez dziecko! Pinker smaży się na krześle i koniec. Nie no, gdzie tam, żaden koniec – smaży się na krześle, ale nie umiera, tylko zamienia się w energię elektryczną i dzięki temu może przejmować kontrolę nad swoimi ofiarami. Od tej pory (mniej więcej połowa filmu) zaczyna się pościg Pinkera za Jonathanem (przy czym Horace musi mieć do dyspozycji jakieś ciało lub źródło elektryczności), który próbuje znaleźć sposób jak odesłać monstrum na tamten świat (pomaga mu w tym duch jego zmarłej dziewczyny). Przez godzinę mamy jedną ciekawą scenę, w czasie której antagonista i główny ciapowaty protagonista ganiają się po różnych kanałach telewizyjnych. Oczywiście wszystko kończy się dobrze.

UWAGA - PO SPOILERZE, ALE NIE DO KOŃCA!

Gra aktorska stoi na dość słabym poziomie. Jedynym wyróżniającym się aktorem jest bez dwóch zdań Mitch Pileggi, któremu ze śmiechem psychopaty jest bardzo do twarzy. Niemniej jednej rzeczy nie pojmuję – skoro Pinker przejmował kontrolę nad ciałami swoich ofiar, to dlaczego w nowym wcieleniu też kuśtykał? Czyżby twórcy zrobili z Jonathana aż takiego idiotę, że nie dostrzegał nic dziwnego w tym, iż pięcioletnie dziecko atakuje go w rozpędzonym spychaczu. Dopiero, gdy zauważył kuśtykanie owego dzieciaczka dochodził do konstatacji, że coś może tu nie grać. W ogóle Peter Berg to porażka na całej linii, dawno nie widziałem tak denerwującego głównego bohatera. Jego brak emocji w wyrażaniu…emocji jest niepojęty. Czy się cieszy, czy lamentuje – gra tak samo drewniano. Postać Michaela Murphy’ego jest zaś sama w sobie tak bezpłciowa, że aż trudno przyczepić się do aktora. Jego rola sprowadza się do niedowierzania synowi (który w rozmowach z ojczymem stwarza wrażenie upośledzonego), walce wewnętrznej z tkwiącym w jego ciele Pinkerem (warto nadmienić, że ciekawsze sceny widziałem w zlewie pełnym wody) oraz końcowe „synu myliłem się”. Co do Allison – dziwię się, że spodobał się jej taki debil jakim przez absolutnie cały film jest Jonathan. Wśród bohaterów epizodycznych mamy zaś całą rodzinę Cravenów oraz tak uznanych aktorów jak Eric Singer czy Kane Roberts, także – szału również nie ma (choć nie ukrywam, że fajnie było zobaczyć muzyków w filmie – tzn. Singera jakoś nie wychwyciłem, ale ciii).

Pracę nad ścieżką dźwiękową do filmu powierzono Desmondowi Childowi  (jego chyba nie trzeba przedstawiać?). Producent wpadł na dość fajny pomysł, aby do współpracy zaprosić już uznanych (Iggy Pop, Megadeth, Bonfire) oraz dopiero raczkujących wtedy (Saraya, Dangerous Toys, Dead On) artystów szeroko rozumianej muzyki rockowej i heavymetalowej. Sam Child natomiast wpadł na pomysł utworzenia i stanięcia na czele supergrupy The Dudes of Wrath, w skład której weszli: Paul Stanley (Kiss), Alice Cooper, Vivian Campbell i Guy Mann-Dude (Def Leppard), Rudy Sarzo (Whitesnake), Tommy Lee (Mötley Crüe), Michael Anthony (Van Halen), Kane Roberts (Alice Cooper) oraz Mitch Pileggi jako Horace Pinker (gościnny duet z Alicem Cooperem w Shockdance) Grupa nagrała na potrzeby albumu trzy piosenki: tytułową Shocker, Shockdance oraz Shocker (Reprise). Warto dodać, że wszystkie oparto na niemal tej samej linii melodycznej. Wydawać by się mogło, że przy takim zestawie muzyków, łącząc świeżą krew i doświadczenie, otrzymamy genialny album. Tymczasem to co wylewa się z głośników stanowi wręcz elementarny przykład typowego obniżenia lotów, jeśli chodzi o rock lat ’80. I tak wśród 10 utworów znajdziemy trzy takie same (wspomniane wyżej twory The Dudes of Wrath), jeden będący dramatyczną balladą (Timeless Love - Saraya feat. Steve Lukather), epicki Sword and Stone (Bonfire), cover (No More Mr.Nice Guy w wykonaniu Megadeth, oryginalnie – Alice Cooper) jeden odrzut z sesji Alice’a Coopera (i Desmonda Childa) Trash (Love Transfusion zaśpiewane przez Iggy Popa) i trzy nie wyróżniające się utwory. Niemniej muszę zaznaczyć, że wbrew mojemu marudzeniu nie uważam tego albumu za totalne dno. Co to to nie – melodie i riffy są bardzo przyjemne, całość nieźle buja. No i w sumie jest to soundtrack. Jednak po takich muzykach można spodziewać się więcej. Co ciekawe praktycznie wszystkie świeże zespoły zakończyły swoją działalność w 1991 r. po wydaniu 1-2 albumów studyjnych (z wyjątkiem Dangerous Toys, który przetrwał do 2010 r.).

Film dzisiaj należy do kultowych (w pewnych kręgach), jednak mam wrażenie, że taki los spotyka każdy kiczowaty horror. W momencie ukazania się Shocker otrzymał dość mierne recenzje, nie zadbano także o odpowiednią reklamę. W związku z tym oraz stosunkowo niskim budżetem (ok. 5 mln $) Craven zarzucił pomysł stworzenia całej serii o przygotach kulawego Pinkera.  Co do ścieżki dźwiękowej - wydaje mi się, że przeszła bez echa (oprócz No More Mr. Nice Guy) i jest co najwyżej odkopywana przez miłośników Shockera lub kapel, które współtworzyły ścieżkę dźwiękową do obrazu Cravena.






Na koniec – Shockdance (tylko nie skarżcie się potem na nocne koszmary!)