4 sierpnia 2018

Guns N' Roses/Vlobeat/Tyler Bryant & The Shakedown - Stadion Ślądki, Chorzów, 9.07.2018




Choć dzisiaj ciężko już o nich mówić „najniebezpieczniejszy zespół świata”, to jednak do tej pory Guns N’ Roses w swoich rozmaitych wcieleniach wzbudza wiele emocji wśród publiczności całego Świata. Czy Axl schudł czy przytył? Czy zespół tylko odbębnia koncerty i jedzie do domu? Czy za pojednaniem Slasha i Axla stoi rozwód tego pierwszego? Czy Dizzy Reed stanie kiedyś w świetle reflektorów? I wreszcie – where the fuck is Izzy? Odpowiedzi na większość pytań nie znajdziecie w tym tekście, ale jeśli macie Państwo ochotę wrócić na chwilę wspomnieniami do 9 lipca roku bieżącego (a zatem – na moment powstawania tego tekstu – do czasów niezbyt odległych) i zapoznać się z refleksjami piszącego te słowa, to zapraszam. Będzie mi bardzo miło.

W niniejszej relacji pominę przygody i perypetie związane z samym pobytem oraz noclegiem w Chorzowie i Katowicach (choć wrażenia należały do tych niezapomnianych), parę słów poświęcę natomiast supportom w postaci amerykańskiego Tyler Bryant & The Shakedown i duńskiego Volbeat (oba usłyszałem w Chorzowie po raz pierwszy).

Tyler Bryant & The Shakedown


fot.: rockandbluesmuse.com

Pierwszy z „rozgrzewaczy” to zespół The Shakedown, na czele którego stoi młody i zdolny gitarzysta oraz wokalista Tyler Bryant (jakby ktoś się nie domyślił). Pochodząca z Nashville w stanie Tennessee kapela powstała w 2009 r. i od tamtej pory tworzy w niezmienionym składzie (co się chwali) klasyczną, choć nowocześnie brzmiącą, rock‘n’rollową muzykę.

W Chorzowie udało im się w 40 minut zaprezentować nie tylko materiał z dwóch pełnowymiarowych albumów (Wild Child z 2013 r. oraz Tyler Bryant & The Shakedown), ale także zahaczyli o swoją jedyną EP-kę The Wayside z roku pańskiego 2015, z której pochodzi ciężka i powolna jak walec, ale również bardzo klimatyczna wersja utworu Got My Mojo Working (w wydaniu grupy zatytułowana po prostu Mojo Workin’), dobitnie ukazująca korzenie zespołu.
Na szczególną uwagę zasługuje kawałek Lipstick Wonder Woman (chociaż w pamięci najbardziej utkwił mi Don’t Mind the Blood), podczas którego zespół pokusił się o solo na bębnie basowym (wprawdzie to bardziej ciekawostka zastępująca „typowe” solo perkusyjne i nie tak dobre jak Marian Lichtman grający na statywach i podłodze, ale i tak fajnie ;) ) oraz rozbudowaną część instrumentalną. Próby zaangażowania w występ grupy licznie zgromadzonej publiczności, która jak wiadomo nie mogła już się doczekać głównej gwiazdy, też należy zaliczyć do plusów – nie było to nachalne, ale okazało się raczej skuteczne.
Tyler Bryant & The Shakedown to całkiem ciekawy i utalentowany zespół. Jeśli macie wolną chwilę (bo dostęp w dobie platform streamingowych macie na pewno!), to polecam zapoznanie się z – mam nadzieję, że jak na razie – dość krótką dyskografią grupy. Sądzę, że nie będziecie żałować.

Skład:
Tyler Bryant – wokal, gitara
Caleb Crosby – perkusja
Graham Whitford (zbieżność nazwisk z Bradem Whitfordem z Aerosmith nie jest przypadkowa) – gitara
Noah Denney – gitara basowa, wokal wspomagający

Setlista:
Weak & Weepin'
Criminal Imagination
House on Fire
Don't Mind The Blood
Mojo Workin’
Lipstick Wonder Woman

Volbeat

fot.: bravewords.com

Zespół Volbeat pochodzi z Danii, został założony w 2001 r., w ramach swojego repertuaru gra mieszankę heavy metalu z hard rockiem oraz rockabilly. Niech to dziwne zestawienie wyjaśnią inspiracje, na które grupa wskazuje na swoim Facebookowym profilu: Elvis Presley, Johnny Cash, Metallica, Slayer, Social Distortion. Mieszanka wybuchowa, która jednak do pewnego stopnia się sprawdza.

Najbardziej oczywistym przykładem jest utwór Sad Man’s Tongue grany w hołdzie Johnny’emu Cashowi, a który osoby niezaznajomione z dyskografią Casha czy Volbeat mogłyby śmiało wziąć za cover. Oprócz tego jaskrawego przykładu, w pozostałych utworach kapeli wyraźnie słychać rock’n’rollową przebojowość, jak choćby w chyba największym hicie Volbeat, czyli Black Rose.

Z Duńczykami mam jednak pewien problem, gdyż o ile instrumentalnie wszystko mi się spina i pasuje, to jednak bardzo drażni mnie wokal Michaela Poulsena, który bardziej słyszałbym w jakimś synth-popowym duecie albo – o zgrozo – w kompozycjach w stylu Nickleback. Cóż, najwyraźniej u wokalistów szukam czego innego i zapewne jestem w mniejszości – z doniesień wynika bowiem, że koncert, który Volbeat grał 10 lipca 2018 r. był sporym sukcesem.

Tak czy owak, Volbeatowi zdecydowanie nie można odmówić umiejętności oraz energii, zaś Poulsenowi charyzmy. Kontakt z publicznością był niewątpliwie świetny, a zgromadzeni na Stadionie Śląskim zostali porządnie rozruszani. Zadanie wykonane.

Skład:
Michael Poulsen – wokal, gitara
Jon Larsen – perkusja
Rob Caggiano – gitara
Kaspar Boye Larsen – gitara basowa

Setlista:
The Devil's Bleeding Crown
Lola Montez
Sad Man's Tongue
Dead but Rising
A Warrior's Call/I Only Want to Be With You
Black Rose
Seal the Deal
Pool of Booze, Booze, Booza
Still Counting

Guns N’ Roses




Cóż, napisać, że było długo i świetnie, to jakby nie napisać nic. Opisanie tego występu w kategoriach zero-jedynkowych też nie byłoby pewnie uczciwe. Na wstępie wypada mi zaznaczyć, że był to mój pierwszy koncert Gunsów, na których byłem, czy to w składzie Not in this Lifetime czy to w wydaniu Axl’n’Roses, o dwóch najbardziej klasycznych składach nie wspominając. Dlatego też nie będę odwoływał się – przypomnień w kwestii wykonań poszczególnych utworów – do występu w Gdańsku i Rybniku, bo nawet jeśli oglądałem coś w Internecie, to ma to się nijak do przeżyć na żywo. Marudzenie, że kurła, kiedyś to było, w latach dziewińćdzisiątych to było, nie to co tera też nie ma większego sensu, wszyscy wszak wiemy, ze kiedyś to było… ;).

Napięcie tuż przed koncertem miała zbudować prezentacja multimedialna z czołgiem przetaczającym się po zwłokach, obklejony logo i symbolami zespołu i tego typu klimaty. Pewnie sprawdziłoby się to całkiem nieźle, gdyby te półtorej minuty nie zostało zapętlone w kółko i odtwarzane przez co najmniej piętnaście minut przed rozpoczęciem występu. Ale kiedy maszyna już ruszyła, kiedy wybrzmiały pierwsze nuty, emocje sięgnęły zenitu… A następnie odbył się chyba najdłuższy koncert mojego życia – niemal 3,5 godziny muzyki bez większych przerywników.




Myślę, że śmiało można powiedzieć, że od samego początku setlista była mniej więcej znana i że będzie nawiązywać swoim stylem i objętością do koncertów Gunsów z lat ’90. I tak, obok największych przebojów Guns N’ Roses pojawiły się także covery, zarówno w wersjach pełnych, jak i w formie instrumentalnych wstępów do innych kawałków. Można było usłyszeć kompozycje wykonywane przez zespół od bardzo dawna (Whole Lotta Rosie, New Rose, wstęp z Only Women Bleed czy motyw z Ojca Chrzestnego), ale i te stosunkowo nowe, jak choćby wykonywane ku pamięci Chrisa Cornella Black Hole Sun. Cieszy bardzo też to, że Panowie (i Pani) w swym repertuarze nie zatrzymali się na 1993 r. i w program włączono utwory z Chinese Democracy, zaś miłym ukłonem w stronę Slasha i Duffa był cover Velvet Revolver.

Jeśli chodzi o oprawę wizualną, to utrzymane zostały standardy realizowane przez wielkie zespoły posiadające wielką produkcję. Praktycznie każdy utwór miał swoją indywidualną towarzyszącą mu animację i jak wiadomo, część z nich była bardziej stonowana, część bardziej żywiołowa, niektóre prezentowały się pięknie (najlepiej chyba wizualizacje do kawałków z „chińszczyzny”, zwłaszcza wyświetlane napisy podczas Madagascar, ale niemałe wrażenie zrobiło na mnie także You Could Be Mine i Nightrain, sporo działo się przy Coma), inne nieco gorzej (Don’t Cry do bólu sztampowe, This I Love miało zwyczajnie nudną oprawę, Patience bazowało w zasadzie na jednym efekcie pękniętego szkła). Całości dopełniła przyzwoita pirotechnika.


Wiele osób narzekało na nagłośnienie. Oczywiście mogę wypowiadać się jedynie ze swojej perspektywy początku GA2, ale poza początkową, ciężkostrawną falą zlanego dźwięku i kilkoma momentami w trakcie koncertu, kiedy moje uszy odmawiały posłuszeństwa przy natężeniu, było naprawdę dobrze, dość selektywnie, przyjemnie.

Departament klawiszowy – Nie za bardzo mam pojęcie, po co zespół potrzebuje dwóch klawiszowców i co takiego, oprócz wzbogacenia chórków, robi Melissa Reese, czego sam nie mógłby zrobić Dizzy Reed, ale skoro grupa twierdzi, że Melissa wzbogaca ich brzmienie, to mnie pozostaje im wierzyć – oni na pewno słyszą i wiedzą więcej. Poza tym w latach ’90. też było dwóch klawiszowców, więc może to kolejny ukłon w stronę tamtych złotych czasów. Mój sceptycyzm nie zmienia tu faktu, że Reese raczej dobrze wpasowała się w zespół i na scenie widać z jej strony pełną radość i zaangażowanie. Nigdy nie zrozumiem też tego, że choć Dizzy technicznie jest – obok Axla – najdłużej występującym muzykiem pod szyldem Guns N’ Roses, to niemal zawsze jest schowany gdzieś z tyłu, w ciągu 3,5 godziny pokazując się może 2-3 razy podczas jakiegoś intro i w ramach nieśmiertelnego „Ladies and gentleman, Mr. Dizzy Reed”. Cóż, taki los ;).



Frank Ferrer to chyba najbardziej krytykowany członek obecnego składu Guns N’ Roses. Czy zasłużenie? Oczywiście, spełnieniem marzeń byłoby zobaczyć za perkusją Stevena Adlera czy jeszcze lepiej pod względem muzycznym Matta Soruma, jednak obecny bębniarz – choć czasami brzmienie miał dość płaskie, a finezji wyraźnie mu brakuje – wypełniał swoje zadanie całkiem przyzwoicie, a i bijąca od niego energia należała do tych pozytywnych. Nie sposób jednak nie zgodzić się z tym, że był najsłabszym ogniwem koncertu. Co innego Richard Fortus, który zachowuje się i brzmi, jakby w Guns N’ Roses grał jeszcze w latach ’90. (nie umniejszam tu roli Izzy’ego jako jednego z głównych kompozytorów grupy, żeby była jasność). Słów krytyki kierowanych pod jego adresem nie jestem w stanie pojąć. Idealnie uzupełniają się ze Slashem, gitarzysta bardzo dobrze sprawdza się zarówno w roli drugich skrzypiec, jak i wtedy kiedy dostaje szansę grania solówek (co ciekawe i miłe, nie tylko w utworach z Chinese Democracy).




Siłą rzeczy o głównej trójce napiszę najmniej, bo co tu napisać, co nie trąciłoby o banał? Duff McKagan to najbardziej zdumiewająca postać z oryginalnego składu Gunsów – w doskonałej formie fizycznej (on ma coś z Benjamina Buttona, mówię Wam) i muzycznej oraz wokalnej, wyluzowany, ale z jednoczesną aurą pełnego profesjonalizmu. Naprawdę, jestem pod wrażeniem, jeszcze biorąc pod uwagę tradycyjną mobilność „podstawowych” członków zespołu, pomykających z lewej na prawą, do tyłu i wprzód, a i zapewne w górę i w dół również.

Prawdziwym bohaterem był jednak dla mnie Slash, który poza staniem się bardziej prostokątną wersją siebie, nie stracił nic ze swojej energii i umiejętności – jego partie były fenomenalne praktycznie w każdym utworze, a jak jeszcze dodamy do tego wspaniałą współpracę z Fortusem, to nic tylko się zachwycać. Jedynie osobne solo Slasha mogłoby być bardziej melodyjne, a mniej onanistyczne, ale nie można mieć wszystkiego.




No i wreszcie Axl, który moim zdaniem był w naprawdę dobrej formie. Oczywiście, jeśli ktoś oczekiwał, że nagle Rose będzie brzmiał jak w 1991 r., to mógł się rozczarować, ale realnie patrząc, Axl znacznie poprawił swój wokal od czasów uskutecznianej przez niego Myszki Miki. Sądzę, że dużo mu przy tym dała współpraca z AC/DC i sam… hm… prestiż trasy Not in This Lifetime, który spowodował, że wokalista wziął się za siebie. Fajnie też, że zorientował się, że jak się biega, to ma się problemy ze śpiewaniem i trochę ograniczył ten proceder ;). Poza tym dobitnie zrozumiałem, że poglądy na temat wokalu mogą być różne przy okazji This I Love – osobiście uważam, że wypadło Rudemu bardzo dobrze, a kilka osób koło mnie zaczęło delikatnie marudzić, że tak śpiewać nie powinien. Cóż, może osoby te nie do końca pamiętały, jak brzmi This I Love na albumie, a może to ja jednak jestem głuchy i zbyt oczarowany koncertem, kto wie? Oczywiście nie twierdzę też, że wszystko poszło genialnie Równie ważne jest także to, że po Axlu widać, że podczas występów bardzo dobrze się bawi i ma naprawdę dobry kontakt z publicznością – tym bardziej nie rozumiem zarzutów, że Gunsi przyjechali, odbębnili koncert (o ile 3,5 godziny można odbębnić) i nara, lecimy dalej. Dobra, może zabrakło jednego momentu na przywitanie z licznie zgormadzoną publicznością i okaleczenie języka polskiego, ale nawet ja, nie stojąc w cale w strefie Golden Circle Early Entrance Blowjob from Roadie, a i tak byłem w stanie zaobserwować kontakt, jaki Rose łapał z pierwszymi rzędami, samo przechwycenie transparentu jest dość znamiennym sygnałem, że muzycy zwracali uwagę na to, co się dzieje poza sceną. Ostatnia ważna rzecz na temat Axla i ogólnie tej trasy – niezależnie od tego czy decyzja o pojednaniu zapadła z przyczyn czysto biznesowych (mówi się bowiem o tym, że Slash wyciągnął rękę do Rose’a, bo potrzebuje kasy w związku z przechodzonym rozwodem), czy jednak również z pobudek niematerialnych, naprawdę świetnie było zobaczyć jak Axl W. Rose się uśmiecha (ukazując przy tym swoje – jak mniemam – nowe ząbki) i wydaje się być rozluźniony na scenie (żarcik z zapomnieniem o Slashu podczas prezentacji zespołu, choć jest stałym elementem każdego występu, jest naprawdę uroczy). Przyjemny widok, świetna atmosfera.




Na zakończenie krótko o utworach, które zrobiły na mnie dobre i gorsze wrażenie. Zaskakująco dobrze wypadł Nightrain, świetne wrażenie robiły You Could Be Mine oraz odkurzony niedawno Shadow of Your Love, zespół fajnie brzmi w Black Hole Sun. Knocking on Heaven’s Door to oczywiste ciarki na plecach przy chóralnym śpiewie całego stadionu. Również większość „chińszczyzny” brzmi dobrze, zwłaszcza Madagascar, ale to chyba wiąże się z tym, że Axlowi głosowo najbliżej do tamtych czasach. Z drugiej zaś strony, za najbardziej rozjeżdżający się utwór, tak muzycznie jak i wokalnie trzeba chyba uznać przekombinowany Better, z utworu Coma też chyba wypadałoby zrezygnować, Whole Lotta Rosie także rozczarował wokalnie.

Więcej grzechów nie pamiętam, tradycyjnie napiszę, że kto mógł być, a nie był, ten trąba. Jeśli ktoś bojkotuje zespół, bo nie ma Izzy’ego i Stevena… cóż, mam nadzieję, że za parę lat nie będzie żałował swojej decyzji. Osobiście też wolałbym zobaczyć pełny reunion, ale skoro jeszcze niedawno ten częściowy wydawał się niemożliwy… Obecne występy Guns N’ Roses to prawdziwy spektakl, tak dla oczu, uszu, jak i dla ducha. Axl Rose przeszedł bardzo długą drogę od bardzo nieudanych koncertów w ramach „Axl N’ Roses” do poziomu prezentowanego obecnie – na pewno nie tak wysokiego, jak w latach ’90., ale bądźmy realistami. Jest naprawdę bardzo dobrze.



Skład:
Axl W. Rose – wokal, fortepian
Slash – gitary
Duff McKagan – gitara basowa, wokal, wokal wspomagający
---
Melissa Reese – instrumenty klawiszowe, wokal wspomagający
Dizzy Reed – instrumenty klawiszowe, instrumenty perkusyjne, wokal wspomagający
Richard Fortus – gitary, wokal wspomagający
Frank Ferrer – perkusja

Setlista:
Intro
It's So Easy
Mr. Brownstone
Chinese Democracy
Welcome to the Jungle
Double Talkin' Jive
Better
Estranged
Live and Let Die
Slither
Rocket Queen
Shadow of Your Love
You Could Be Mine
You Can't Put Your Arms Around a Memory (intro)/New Rose
This I Love
Civil War
Yesterdays
Coma
Slash Guitar Solo
Speak Softly Love (Love Theme From The Godfather)
Sweet Child O' Mine
Wichita Lineman
Don't Cry
Used to Love Her
Wish You Were Here
Layla (intro)/November Rain
Black Hole Sun
Only Women Bleed (intro)/Knockin' on Heaven's Door
Nightrain
---
Melissa (intro)/Patience
Whole Lotta Rosie
Madagascar
The Seeker
Paradise City
"Heroes" [taśma]



Wypada mi jeszcze pozdrowić Panów Wojciecha i Tomasza, którzy towarzyszyli mi w Gunsowej wyprawie.

Już na sam koniec pomarudzą jak stary dziad z kijem w dupie, a co mi tam:

PS: Nie rozumiem ludzi, których głównym celem wydaje się być przybycie na koncert, w czasie supportów natrzaskanie się dość znacznie, a potem – koniecznie tuż przed samym występem głównej gwiazdy – muszą przepchnąć się taranując wszystko na swojej drodze pod same barierki, by potem po piątej piosence zaliczyć zgon i do końca występu opierać się na swoim bardziej trzeźwym koledze. Oczywiście, ktoś może powiedzieć, że co mi do tego. A no to mi do tego, że taki jegomość zwyczajnie zatruwa życie wszystkim, dookoła których się znajdzie. I ja nie mam nic przeciwko spożywaniu alkoholu na koncertach, sam to robię, no ale zlitujcie się…

PS2: Podobnie nie rozumiem jegomości, którzy koniecznie muszą sobie zapalić w tłumie i nawet nie próbują jakoś zabezpieczyć tego papierosa przed przypalaniem czegoś/kogoś i nie raczą nawet skierować dymu gdzieś w górę (bo nie przeczę, były i takie osoby, które zapaloną fajkę osłaniały ręką i zważały na to, gdzie wydychują powietrze).

PS3: Większość zamieszczonych fotografii sporządziłem osobiście aparatem ZiemniakonP9Lite. Nie sądzę, żeby ktoś chciał je udostępniać, ale jeśli tak, to będzie mi miło, jeśli ów ktoś zalinkuje bloga$$ka ;).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz