22 lipca 2015

Degreed – Dead But Not Forgotten

Szwedzką grupę Degreed poznałem 10 października 2014 r. we wrocławskim klubie Liverpool, kiedy to wraz z polskimi „rycerzami metalu” z Crimson Valley (zaiste, przedziwna kapela) supportowali Machinae Supremacy – także Szwedów. Był to także pierwszy raz, kiedy „przedgrajkowie” zaimponowali mi bardziej niż gwóźdź programu, chociaż złożyło się na to wiele czynników. Po pierwsze okazało się, że Degreed (wtedy myślałem, że „The Greed” ;)) grają bardzo melodyjnego i wpadającego w ucho hard rocka, podczas gdy Machinae Supremacy (ich również podczas koncertu w Liverpoolu słyszałem po raz pierwszy) to nowoczesna elektronika wykorzystująca melodyjki z Commodore 64 jako motyw przewodni KAŻDEGO utworu. Po drugie, pomimo faktu, iż obie szwedzkie grupy korzystały z usług tego samego dźwiękowca, support był o wiele lepiej nagłośniony, co jest chyba ewenementem na skalę światową. Po trzecie wreszcie, szalę na korzyść Degreed przechylił ich znakomity kontakt ze zgromadzoną publicznością oraz przyciągające uwagę popisy gitarowo-klawiszowe. Zdecydowanie, musiałem ich poznać bliżej.

Zespół powstał w Sztokholmie w 2005 r. i – jak już wspomniałem, a sami muzycy to potwierdzają – gra melodyjnego hard rocka, czerpiąc swoje inspirację od tak stylistycznie różnorodnych wykonawców jak Toto, Yngwie Malmsteen, Mötley Crüe, Audioslave, Europe, Def Lepard czy nawet Michael Jackson, Michael Bolton (serio?!) i Rage Against the Machine – istne poplątanie z pomieszaniem. Zanim grupie udało się w 2010 r. wydać całkiem nieźle przyjęty krążek Life, Love, Loss (m.in. 6 miejsce w zestawieniu MelRock Awards na Top 10 albumów roku 2010), dość mozolnie pracowała na ugruntowanie swojej pozycji supportując m.in. Europe, z kolei wokalisto-basista Robin Ericsson wziął nawet udział w szwedzkim Idolu, gdzie ostatecznie zajął 6. miejsce. W 2013 r. ukazała się druga płyta – We Don’t Belong – ukazująca zdecydowany rozwój zespołu, tak techniczny, jak i liryczny, natomiast niespełna miesiąc temu Degreed wydał trzeci krążek zatytułowany Dead But Not Forgotten. Już teraz część recenzentów określa go mianem dopełnienia trylogii, ichnią Pyromanią czy też ichnim Slippery When Wet. Poważna sprawa!


Dead But Not Forgotten to aż 14 hardrockowych kawałków i 51 minut gnającej muzyki, nawet z pozoru spokojniejsze kawałki nabierają rozpędu. Ogółem, za znaczną zaletę albumu należy uznać nieszablonowość zawartych na nim kompozycji, objawiającą się przede wszystkim ciągłym łamaniem rytmu przy zachowaniu melodyjności, która sprawia, że piosenki wpadają w ucho, a melodie na długo pozostają w głowie.

W związku z powyższym całość przybiera charakteru rocka komercyjnego, jednak nie chcę, by w tym wypadku określenie to wybrzmiewało pejoratywnie. Nie jest to bowiem szwedzki Szymon Wydra i Carpe Diem, czy też inne post idolowe popłuczyny rocka. Panowie z Degreed w swej „radioprzyjazności” nie boją się eksperymentować i to słychać. Na uwagę zasługują zwłaszcza nieustanne „potyczki” pomiędzy gitarzystą Danielem Johanssonem a klawiszowcem Mickie Janssonem, które zdają się napędzać całą formułę Dead But Not Forgotten… i trzeba przyznać, że te drapieżne riffy gitarowe z atmosferycznymi brzmieniami syntezatora sprawdzają się znakomicie. Trzeba przyznać, że perkusista Mats Ericsson również wyrobił się w porównaniu do poprzednich albumów i jego gra jest czymś o wiele więcej, aniżeli tylko wybijaniem rytmu.

Pomimo bardzo nowoczesnej i zbalansowanej produkcji (tym bardziej imponującej, że wykonanej „chałupniczo” przez Matsa Ericssona), muzykom udaje się także nawiązywać do brzmienia i twórczości zespołów, które ukształtowały ich muzycznie. Oczywiście główną zasługę należy w tym wypadku przypisać atmosferycznym klawiszom, tu i ówdzie trącącym zapaszkiem lat ’80, jednak swoje piętno odciskają także liczne hymnowe zaśpiewy charakterystyczne dla grup z pogranicza rocka stadionowego, czy wreszcie sam wokal Robina Ericssona, który przywodzi mi na myśl największe hity Europe, Bon Jovi, a z innej beczki trochę młodego Josepha Williamsa (ale możliwe, iż sugeruję się zbliżonym wyglądem obu Panów).

Nie, nie zamierzam udawać, że Degreed są jakimś objawieniem i raz na zawsze odmienią oblicze światowego rynku muzycznego. Jednak niewątpliwie jest to kapela, która z każdym kolejnym albumem rozpościera skrzydła i ma coraz więcej do powiedzenia oraz zaoferowania. Dead But Not Forgotten bezproblemowo łyka się w całości, nie odczuwając przy tym przesytu, ani znużenia. Jest moc, jest melodia, jest przemieszanie klasyki z bardziej nowoczesnymi brzmieniami, są chóralne zaśpiewy. Dla każdego coś miłego. Po raz kolejny przekonuję się, że Rock nie umrze wraz z odejściem dinozaurów zaczynających kariery w latach ’60 i ‘70. Współczesny Rock postawił bastion w Szwecji.