29 stycznia 2012

The Meaning of Life

Wstajesz rano, patrzysz na zegarek – 13:00. Od pięciu godzin miałeś* się już uczyć, poza tym w planach było także wczesne zaśnięcie ubiegłej nocy. Poniekąd się udało – zasnąłeś o 5:00. Pochłaniasz śniadanie, flegmatycznie dyźdasz herbacianą „skarpetę” i kontemplujesz za co by się tu zabrać. Dochodzi 14:00 (szczęśliwie z Familiady już wyrosłeś).

Myśli mają to do siebie, że kłębią się szybko i plany naukowe zostają wyparte przez przygnębiające myśli w stylu: „a co jeśli wybrałem złe studia?”, „co ja robię na tych studiach? Przecież i tak zaraz z nich wylecę, a nawet jak je skończę, to z jakimi wynikami?”. Chwilę później zastanawiasz się nad alternatywnym zawodem.

Dobrą opcją byłoby zostanie XIX-wiecznym filozofem lub „doktryniarzem polityczno-prawnym”. Tak naprawdę nie musisz umieć wiele, wystarczy być w miarę oczytanym i mieć pod ręką trzy słowniki: wyrazów obcych, losowego języka obcego (preferowane jednak są j. angielskiego lub niemieckiego) oraz frazeologiczny. Poza tym maszyna do pisania, ryza papieru i już możesz tworzyć własną filozofię bądź doktrynę. Całość tytułujesz „Rozprawa o transcendencji  Frühstück’u Arystotelesa”, a dzieło zawiera tak wyszukane frazy jak: „preparacja”, „antycypacja”, „predestynacja” czy „pierestrojka” i gotowe. Wielcy uczeni będą analizować Twoje dzieło, które wkrótce pojawi się w kanonie lektur wszystkich szanowanych uczelni. Jeśli przypadkiem trafi się ktoś na tyle inteligentny, by stwierdzić, że Twoja rozprawa jest bełkotem o niczem i spostrzeże, iż nie za bardzo rozumiałeś sens użytych słów – nie martw się! Znajdzie się inny debil (najpewniej doktor albo profesor), który zastosuje taką wykładnię Twoich wypocin, że ich ranga będzie jeszcze większa niż na początku. Jest niestety jeden zasadniczy problem – nie możesz zostać XIX-wiecznym filozofem, bo mamy wiek XXI. Dochodzi 15:00, czas brać się za naukę.

Moment! Olśnienie! (15:15) Otworzysz spalarnię śmieci! Nie dość, że uratujesz środowisko [dość wątpliwe (to, że uratujesz, nie środowisko jako takie)], to jeszcze będziesz mieć cały dzień dla siebie, w swojej chatce mieszczącej się tuż obok spalarni. Będziesz mógł w spokoju zgłębiać dzieła XIX-wiecznych filozofów i doktryniarzy, nikt nie będzie Ci przeszkadzał [bo i kto chciałby odwiedzać gością w drewnianej szopie zlokalizowanej obok spalarni śmieci… Chyba tylko szczury i szopy (zwierzątka, nie budynki)]. Z drugiej strony, pewnie po tygodniu popadłbyś w depresję i się powiesił albo postrzelił (zapewne nieskutecznie, skoro nawet wojskowi mają z tym problem). No dobrze, czas na naukę, dochodzi 15:45, ale w sumie o 16:00 jest obiad, także do książek zerkniesz po jedzeniu.

No dobrze, jest 16:30, uczymy się. Jeszcze tylko sprawdzę pocztę, fora na których się udzielam i fb.

Nadeszła 18:00, już miałeś zabrać się za naukę, gdy nagle dopadła Cię melancholia. Z każdą chwilą zanurzasz się w jej coraz mroczniejsze odmęty, gapisz się na ścianę, a potem odpalasz nastrojową muzykę… i dalej gapisz się w ten sam punkt. Z czasem myśli wędrują ku różnym przeszłym wydarzeniom, mieszają się z marzeniami i przywidzeniami. Około godziny 20:00 kończy Ci się nastrojowa muzyka, więc zaczynasz słuchać Barry’ego Manilowa i Dona McLeana – obaj bardzo poetyccy, przy czym Manilow pedalski. W dodatku i tak jego największy hicior Mandy prawie wszyscy znają z wykonania Westlife (który będąc boysbandem jest jeszcze bardziej pedalski niż dwóch Manilowów na urodzinach dziecka Eltona Johna). Dobrze, że McLean ratuje sytuację (choć z drugiej strony dzięki niemu toniesz w melancholii po uszy i nie ma dla Ciebie ratunku).
 
Później, na poprawę humoru oglądasz sobie dokument o Guns n’ Roses, a kończysz na rozważaniach o tym, czy Ray Wilson zrobiłby większą karierę, gdyby Genesis nagrało z nim więcej niż jeden album. Jest 5:00. Planujesz wstać za 2-3 godziny i wreszcie się pouczyć. Taaa…


 
PS: Dziękuję Ślązakowi za inspirację ;).
PS2: Czas na naukę ;)
*wybaczcie Panie, ale ciągłe łamanie wyrazów na formę żeńską było mało estetyczne

11 stycznia 2012

Sympathy for the Devil

Jerzy Owsiak od lat był postacią kontrowersyjną, tak w poglądach (pominąwszy fakt, że spory procent obywateli na pewno się z nimi zgadza), jak i czynach. Przecież to satanista organizujący orgiastyczne i onanistyczne koncerty ku czci Belzebuba (kto był – ten widział, a kto nie był – ten wie przecież najlepiej). Zdaniem znawcy tematu, Ryszarda Nowaka, o powiązaniach z Panem Ciemności (nie, nie Ozzym) świadczy bogata gestykulacja i nerwowość ruchów Owsiaka. Oczywiście pan Nowak nie zdaje sobie sprawy z etymologii znaku mano corna. W dodatku organizator przystanku Woodstock się jąka, co dowodzi jego nieczystych intencji, nie wspominając już o słynnej kradzieży okularów Pana Tik-Taka*. Sam Owsiak raczej nic sobie z tego nie robi, nic nie robiłem sobie z tego i ja, ba, o morzu krytyki przez większość czasu nie miałem pojęcia. Co ciekawe fala negatywnych komentarzy nasiliła się w takim, a nie innym układzie politycznym, o którym nie chcę się rozwodzić, dość powiedzieć, że POPiSom nie ma końca…
Gdyby sprawa dotyczyła samego Owsiaka, w ogóle nie pokusiłbym się o poruszanie tego tematu. Niestety nie obyło się bez ataku na Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy. Podnosi się, że Owsiak z hasłem róbta co chce ta propaguje hedonizm, niczym w Sodomii i Gomorii, że wolontariusze to oddani żebracy, że idą na promowanie akcji państwowe pieniądze, nie mówiąc już o trefnych rozliczeniach i sprzeniewierzaniu wyżebranej jałmużny. Poza tym tendencyjność polityczna organizatora i jego krytyka pod adresem Ojca Tadeusza jest  dla niektórych nie do zniesienia.

Część przeciwników jest tak zacietrzewionych, że aż kala skarbnicę wiedzy – Wikipedię – szczegółowym wykresem ukazującym jak WOŚP defrauduje zgromadzone sumy, przy okazji będąc procentowo mniej skutecznym od NFZ, czy Caritas. Wszystko pięknie, szkoda tylko, że nie podano żadnego źródła, z którego te dane pochodzą. Inni z kolei chełpią się tym, że adoptowali ośmioro dzieci z domu dziecka (tego akurat nie wymyśliłem, spotkałem się z takim komentarzem) i atakują tych, którzy wrzucą złotówkę do puszki (z której oczywiście wolontariusze wszystko wykradną!) i czują się świętymi. Pewnie, że WOŚP poniekąd zaspokaja tanim kosztem potrzebę niesienia pomocy, niemniej moim zdaniem dzięki temu każdy może nieść pomoc w takim zakresie w jakim może/chcę, a przy okazji ziarnko do ziarnka i będzie kokosza. Z tego samego powodu uważam, że WOŚP powinien być promowany przez media i z roku na rok coraz bardziej zachęcający (choć ze stosownym umiarem rzecz jasna).
Na koniec dwa najwybitniejsze argumenty.
Pierwszy – że WOŚP gra dla partii rządzącej. Oczywiście, cała fundacja to spisek PO i Owsiaka przeciwko PiS i Rydzykowi. Poprzednie finały, za rządów Buzka, Pawlaka, a nawet Kaczyńskiego to tylko przykrywka mająca omamić takich tumanów jak piszący te słowa.
Drugi – że WOŚP działa wybiórczo i zbiera przykładowo fundusze na chorych na cukrzycę, pomijając tych chorych na astmę. Naturalnie to, że co roku cel jest inny nie ma żadnego znaczenia, liczy się dyskryminacja tu i teraz. Głupota ludzka nie zna granic…

* Pan Tik-Tak również nie ma zbyt czystego sumienia. Jego program ruszył w 1981 r. i miał za zadanie uśpić czujność Polaków przed wprowadzeniem Stanu Wojennego. Na szczęście Rząd Jerzego Buzka w porę się zorientował w knowaniach tego zatwardziałego komunisty Tik-Taka i zdjął mu program w 1999 r.

PS: Skoro już mowa o Szatanach, pewnie nie wszyscy wiecie, że u Tony’ego Iommiego zdiagnozowano nowotwór złośliwy układu chłonnego. Stwórca chyba nie przepada za Sabbathami, wszak w maju 2010 r. na raka żołądka zmarł Ronnie James Dio. Mam jednak nadzieję, że przed Iommim jeszcze wiele lat grania, zwłaszcza, że wreszcie Geezer i Ozzy przestali nawzajem strzelać fochy i zechcieli znów ze sobą grać…




3 stycznia 2012

Toto IV

Rok 1982 to bardzo ważny rok w dziejach muzyki – Madonna debiutuje singlem Everybody, ABBA zawiesza działalność, Ozzy Osbourne odgryza głowę nietoperzowi, Randy Rhoads ginie w wypadku, Queen wydaje swój najbardziej kontrowersyjny album – Hot Space, zaś w Polsce w związku z szalejącym w najlepsze stanem wojennym po raz pierwszy w swojej historii nie odbył się Krajowy Festiwal Piosenki Polskiej w Opolu. Ten sam rok stał się również niezwykle ważny dla pewnej amerykańskiej grupy rockowej – Toto. Do tej pory rozpoznawani głównie jako znakomici muzycy sesyjni (większość z nich brała m.in. udział w nagrywaniu albumu Thriller Michaela Jacksona – wydany również w roku 1982 [album, nie Michael Jackson]) wydali swój czwarty krążek, który jak się okazało przyniósł zespołowi sześć nagród Grammy oraz międzynarodową sławę. Możliwe, że większość z Was słysząc „Toto” pyta „co to?”, ale już następny akapit powinien rozwiać Wasze wątpliwości. Oto przed Państwem – Toto IV.


 
Dla spragnionych zdolności wokalnych Davida Paicha (wszak na Turn Back z 1981 r. nie zaśpiewał w ani jednym utworze!) przeznaczony jest kolejny kawałek – Lovers in the Night , który dla mnie jest genialny. Wspaniałe klawisze, niewybijające się syntezatory, drapieżne solo Lukathera… swoją drogą zauważyłem ciekawą zależność, która uwidacznia się na Toto IV – solówki gitarowe nie są w połowie utworu, a na jego zakończenie i na dodatek są wyciszane – czyżby hegemonia Paicha? Niemniej w tym wypadku naprawdę nie ma do czego się przyczepić. Zastanawiam się, czy nie jest to mój numer 1 z tego albumu. 
Za to następna pozycja na albumie, czyli Waiting for Your Love, udowadnia, że i białym czasem udaje się nagrać porządny funk. Melodia płynie delikatnie powodując, że głowa aż sama się kiwa w rytm muzyki (chyba, że jesteś takim drewnem jak ja, wtedy chybocze się nieokrzesanie), Bobby śpiewa sobie o miłości, pełen relaks i odprężenie – przyjemnie.

 
Zgodnie z zapowiedzią – album otwiera jeden z trzech największych i najbardziej rozpoznawalnych hitów zespołu – Rosanna (zatytułowany tak na cześć ówczesnej dziewczyny Steva’a Porcaro – modelki Rosanny Arquette, chociaż sam utwór nie jest nią inspirowany). Charakterystyczny groove perkusyjny, będący połączeniem zagrywek Johna Bonhama z utworu Foolin The Rain oraz Bernarda Purdiego z utworu Steely Dana Home At Last, niesamowita, zaimprowizowana solówka gitarowa Steve’a Lukathera oraz duet wokalny tego pierwszego z Bobby’m Kimballem doprowadziły utwór do 2. miejsca U.S. Billboard Hot 100 oraz 3. Nagród Grammy (za: Nagranie roku; Najlepszą instrumentalną aranżację oraz Najlepszą wokalną aranżację na dwa lub więcej głosów). Ciekawe jest to, że piosenka w zamyśle jej autora, Davida Paicha, wcale nie miała być duetem i od początku była pisana dla Lukathera. Jednak w czasie nagrywania zespół (a w zasadzie Kimball…hmm… ;) ) doszedł do wniosku, iż kompozycja będzie brzmieć lepiej w zwyżkującej tonacji. Lukather, który profesjonalnym piosenkarzem nigdy nie był, nie posiadał tak wysokiej skali, więc poniekąd fizyczna niemożliwość wymusiła duet. Moim zdaniem z korzyścią dla całego utworu. Rosanna doczekała się także teledysku, z kobietą w czerwonej sukni oraz wojną ulicznych gangów w roli głównej. Nie byłoby w tym nic interesującego, gdyby nie fakt, że w rolę głównej bohaterki wcieliła się Cynthia Rhodes (znana z późniejszych występów w Stayin’ Alive oraz Dirty Dancing), natomiast wśród tancerzy znalazł się młody, początkujący aktor – Patrick Swayze.

Słysząc kolejny utwór, czyli Make Believe można dojść do wniosku, że to sztandarowy reprezentant swoich czasów… Słuchając go nie ma wątpliwości, że został nagrany w latach ’80. Tematyka naturalnie też jest typowa – utracona miłość i marzenia o jej powrocie… Trzeba przyznać, że choć klawisze plumkają bardzo przyjemnie, a i saksofon dodaje smaczku, to sama piosenka przechodzi bez echa. Ot, taki krótki przerywnik, chociaż technicznie (jak zawsze w przypadku zespołu złożonego z muzyków sesyjnych) – bez zarzutu. O tym, że jest to solidny gracz w swojej klasie niech świadczy dotarcie singla z tym utworem do pierwszej trzydziestki amerykańskich list przebojów.

Jak już wspominałem, Steve Lukather nigdy piosenkarzem nie był i zawsze gitara grała u niego pierwsze skrzypce (eee… taa… dajcie teraz to zdanie obcokrajowcowi, który dopiero uczy się polskiego ;)). Nie znaczy to jednak, że nie umiał on śpiewać, co to, to nie. Nadal umie i śmiem twierdzić, że jako jedyny ze wszystkich przewijających się przez Toto wokalistów utrzymał równą formę przez całą karierę (chociaż słysząc nagrania z ubiegłorocznych występów Kimballa muszę z radością stwierdzić, że i jemu głos wrócił… ale co z tego, skoro w Toto go nie chcą? :P). Jako naczelny mistrz ballad w grupie zaśpiewał i tę, najspokojniejszą i najpiękniejszą na albumie, a także jedną z piękniejszych w karierze całego zespołu – I Won’t Hold You Back. O ile warstwa tekstowa nie jest jakaś niesamowita (ballada jakich wiele), to już dźwięki pianina i orkiestra pod batutą samego Jamesa Newtona Howarda (jak ktoś oglądając filmy interesuje się ich ścieżką dźwiękową, to powinien wiedzieć o kim mowa… jak nie wiecie, to marsz do encyklopedii!) potrafią wzruszyć. Tak samo twierdziła przez lata większość Amerykanów, jako że singiel zawędrował na 10. pozycję list przebojów, a przez koncertowe lata Toto I Won’t Hold You Back było pozycją obowiązkową.

Tego samego nie można niestety napisać o Good For You, swoją drogą bardzo podobnym do Make Believe. Niestety utwór ten nie płynie sobie w tle i nie przechodzi niezauważony, a to przez tragiczne syntezatory, które średnio co 20 sekund wygrywają te samą wwiercającą się w myśli melodyjkę. Natomiast, gdy już w końcu wchodzi coś wartościowego, czyli solówka Lukathera, to ledwie się ona zaczyna, a już postanowili ją wyciszyć (fani Queen, pamiętacie Pain Is So Close To Pleasure?). Brawo, żal, żenada. 

It’s a Feeling to druga w karierze zespołu kompozycja zaśpiewana przez Steve’a Porcaro (i o ile się nie mylę ostatnia). Wydaje mi się, że klawiszowiec przez całą swoją karierę w Toto pozostawał w cieniu Davida Paicha, który grał bodaj 90% partii klawiszowych. Dlatego też utwór Steve’a zdaje się nieco odstawać od całego albumu, jest bardzo osobisty, zaś aranżacja nie jest tak bogata, jak w innych kompozycjach, a sama maniera wokalna Porcaro sprawia wrażenie, jakby śpiewał tylko dla siebie, ewentualnie wąskiego grona przyjaciół. W związku z tym wszystkim nie ma mowy o obcowaniu z hitem, ale piosenki tej słucha się bardzo dobrze, refleksje aż same pchają się do głowy ;).

Wraz z Afraidof Love rozpoczyna się bardziej rockowa część albumu (zgoda – pop rockowa). Utwór napisany przez Lukathera, Paicha i Jeffa Porcaro zawiera chyba najwięcej partii gitary w porównaniu do pozostałych kompozycji z krążka, zachowując przy tym melodyjność i przebojowość. Nic dziwnego, że bardzo dobrze sprawdzał się na koncertach, szkoda, że nie znalazł się na singlu, miał szansę odnieść większy sukces niż nijaki Make Believe. 

Chwilę później zespół uraczył nas porywającymi rymami typu: If ever we'll make it, we're gonna make it girl czy If we're clever, we'll put it together, 'cos it may be forever, nie wspominając już o uroczym refrenie utworu We Made It (We made it, made it, made it before, I know that we can make it again). Jak widać nie mamy tu do czynienia z lirycznym arcydziełem, sama kompozycja też raczej w ucho nie wpada, z drugiej strony niczym też nie drażni. Tylko nie wiem, czy oczekuję od muzyki tego, by mi w niczym nie przeszkadzała ;). 

Czas na zwieńczenie Toto IV, najbardziej rozpoznawalny utwór zespołu, od momentu wydania stały punkt każdego koncertu każdej trasy, numer 1. na listach przebojów, po prostu ikona, której nie da się nie znać – Africa. Co ciekawe jest to także kompozycja, która niemal nie znalazła się na albumie (historia znała już takie przypadki, jak chociażby Paranoid Black Sabbath). Muzycy tak długo starali się dopracować każdy szczegół, że już mieli dość tej całej Afryki. Jak wspominał Jeff Porcaro, wraz z Lennym Castro ślęczeli godzinami szukając dźwięku który mógłbym usłyszeć w programie National Geographic. Współautor dzieła – David Paich – myślał, że Africa stanie się początkiem jego solowej kariery, tak bardzo różniła się od czegokolwiek wcześniej nagranego przez Toto. Steve Lukather przyznał, że nie za bardzo podobała mu się ta piosenka. Koniec końców ukazała się na Toto IV stając się bardzo ważnym składnikiem sukcesu tego krążka, a także zapewniając jej twórcom nieśmiertelność… 

Czy rzeczywiście Toto IV jest najlepszym albumem zespołu? Osobiście wolę debiut (oryginalnie zatytułowany Toto), Kingdom of Desire, a nawet Falling in Between. Nie da się jednak ukryć, że jest to album zawierający największe hity zespołu, a także paradoksalnie o wiele bardziej równy od poprzednich (a także niektórych późniejszych) krążków. Oczywiście największe przeboje wybijają się ponad nie-hity, ale to ostatnie trzymają naprawdę solidny poziom (z małymi wyjątkami). Czy Toto IV jest jednym z lepszych albumów w ogóle? Cóż, to już zależy od upodobań gatunkowych każdego słuchacza. Niemniej faktem jest, że gdyby np. wspomniane na początku Hot Space byłoby tak znakomicie zaaranżowane jak krążek Amerykanów, to nie wzbudziłby takich kontrowersji, jakie wzbudza do dziś… bo brzmiałby znakomicie. Toto IV aranżacyjnie i technicznie stoi na najwyższym poziomie, kompozycyjnie jest różnie. Niezaprzeczalnym faktem jest na pewno to, że rok 1982 był dla Toto przełomowy – wydali swój najbardziej kasowy album, z zespołu odszedł basista David Hungate (któremu właśnie narodziło się dziecko i postanowił poświęcić się rodzinie), a zastąpił go najmłodszy z barci Porcaro – Mike. Niedługo potem, podczas sesji do albumu Isolation podziękowano za współpracę Bobby’emu Kimballowi… ale to już zupełnie inna historia...

01. Rosanna
02. Make Believe
03. I Won't Hold You Back
04. Good for You
05. It's a Feeling
06. Afraid of Love
07. Lovers in the Night
08. We Made It
09. Waiting for Your Love

10. Africa

Bonusowo – Rosanna na bluesowo ;)




2 stycznia 2012

Los Angeloser

Nie odkryję Ameryki twierdząc, że oto minął kolejny rok i że życzę wszystkim by kolejny był chociaż trochę lepszy, a przynajmniej nie gorszy od 2011. Tylko jak on ma być lepszy, skoro już wiadomo, że odejdzie śmiercią tragiczną kolejny wielki tego świata, czyli Ryszard z "Klanu"? Łzy same do oczu się cisną... Niestety wbrew moim oczekiwaniom nie spadnie na niego stos kartonów...szkoda.

Nie chcę tu jednak szydzić z polskich seriali ostatnich dwóch dekad i narzekać, że polskie seriale skończyły się na "W labiryncie" (choć to prawda). Mam za to zamiar delikatnie pośmiać się z postanowień noworocznych (nie ja pierwszy panie Dominiku i pewnie nie ja ostatni). Ludzie w Nowy Rok zawsze układają misterny plan, jak by tu stać się lepszym. Przykre jest to, że na ogół ten plan nie wychodzi. Nie jest tak najgorzej jeśli ponosimy fiasko mimo wielu starań i wyrzeczeń, ale najczęściej źródłem porażki jesteśmy my sami, nasz słomiany zapał i postawa roszczeniowa wobec świata (no bo jakże by inaczej, kurczę blade!).

Dlatego też postanowiłem nie robić sobie nadziei na lepsze jutro poprzez postanowienie "od jutra jestem lepszym człowiekiem, nie jem po 18. oraz zacznę widzieć szklanki do połowy pełnymi". W zamian za rok zrobię sobie podsumowanie mijającego już wtedy roku 2012 (o ile świat będzie jeszcze istniał) i zobaczę, czy coś osiągnąłem, czy jednak nadal jestem żałosny w swoich własnych oczach. Pewnie i tak nic z tego nie wyjdzie, bo znając siebie, to niezależnie czego bym nie zrobił nie będę z siebie zadowolony. Taka już moja natura.

Na koniec zaś nieśmiertelny Bochenek Mięsa ze swojej najnowszej płyty.


PS: Już wkrótce znowu będę udawał, że znam się na muzyce, także trzymajcie rękę na pulsie!