16 listopada 2013

Fun on Earth

Nareszcie jest! Początkowo niespodziewany, a następnie długo wyczekiwany, piąty solowy album Rogera Taylora. Fun on Earth, bo o nim mowa, zadebiutował 11 listopada 2013 r. zarówno w wersji cyfrowej, jak i bardziej tradycyjnej, kompaktowej. Prace nad krążkiem trwały w latach 2006-2013 (przy czym faktyczne nagrywanie ruszyło w 2008 r., po zakończeniu prac nad The Cosmos Rocks), co jest wyczynem godnym zreformowanego Guns N’ Roses (gwoli przypomnienia – Chinese Democracy powstawał między 1998 a 2008 r.). Myślę, że oczekiwania względem obu albumów były równie wysokie, choć zapewne w przypadku perkusisty Queen na nieco mniejszą skalę.



Na pierwszy rzut oka efekt końcowy może wydawać się bardzo satysfakcjonujący. 13 nowych utworów + 2 bonusy dołączone do wersji krążka zamieszczonej na box secie The  Lot, ponadto na liście płac obok muzyków powszechnie znanych w światku Queen (Spike Edney, Neil Murray, Jason Falloon czy też – oczywiście – Rufus Taylor) pojawiły się takie nazwiska jak Jeff Beck i Bob Geldof. Jakby tego było mało, tytuł-klamra sugeruje szereg nawiązań do wcześniejszej twórczości Rogera, zwłaszcza w postaci beztroskiego rock n’ rolla. Cóż, drugie spojrzenie rozwiewa wszelkie złudzenia… Niemniej, po kolei…

W tym miejscu chciałbym ostrzec zagorzałych fanów Queen i Rogera Taylora, że dalsza część tekstu będzie w większości niepochlebna. Czytacie na własne ryzyko.

Bębniarzowi Queen muszę przede wszystkim pogratulować sięgania po właściwe wzorce. Taylor ewidentnie musi mieć świadomość, iż Happiness? oraz Electric Fire to najlepsze wydawnictwa w jego dorobku. Fun on Earth czerpie z nich obficie. Jednak o ile produkcyjne nawiązanie do krążka z 1998 r. okazało się strzałem w dziesiątkę, o tyle przesadzono ze stonowanym klimatem rodem z Happiness? Naturalnie, rozumiem ideę nostalgicznej i refleksyjnej płyty, jednak „fun” w rozumieniu Rogera dla mnie jest przez większość czasu „boring”. Słuchając nieco ponad 47-minutowej płyty czułem się niemal jak podczas jednego z przemówień Towarzysza Wiesława – długo, nudno i nie do końca wiadomo o czym (co przy niespełna trzyminutowych kawałkach nie sprawia najlepszego wrażenia). Sprawy nie poprawiają nawet bardziej żywiołowe momenty, które albo brzmią jak demo, albo jak biedne przeróbki kiedyś wydanych utworów.

Skoro już o piosenkach mowa, to należałoby zdementować wyrażone wyżej stwierdzenie „13 nowych utworów”. Powstaje tu bowiem sytuacja rodem z kabaretu. Parafrazując pewną znaną w latach ’90. formację – mamy 13 nowych piosenek, z czego 5 starych. Cóż, nie takie nawiązania do minionych lat sobie wyobrażałem. Tymczasem na Fun on Earth znalazło się miejsce dla: dema z 1998 r., dla singli z 2006 r. i 2009/2010 r., a nawet dla dwóch kawałków z The Cosmos Rocks. Co ciekawe – większość z nich brzmi gorzej od pierwowzorów. Poza tym tak długi okres nagrywania nie służy spójności albumu (choć na Chinese Democracy ta sztuka się udała), co zostało przez Rogera dobitnie dowiedzione.

Bardzo obiecujący singiel The Unblinking Eye (Everything is Broken), do którego notabene powstał naprawdę pomysłowy teledysk, został wygładzony i wykastrowany z najciekawszej części instrumentalnej. Z kolei Small, który w 2008 r. tak bardzo chcieliśmy usłyszeć z Rogerem na wokalu, na nowym krążku brzmi jak demo z guide vocalem dla Paula Rodgersa… a mogło brzmieć pięknie i intymnie. Natomiast Say It’s Not True dzięki gitarze Jeffa Becka zyskał naprawdę sporo, co nie zmienia faktu, iż tak słabego utworu nie wybroniłby nawet duet Freddiego z Arethą Franklin. Na uwagę zasługuje Sunny Day, który z zabawnej piosenki w stylu reggae przekształcił się w ciepłą balladę, w dodatku zaśpiewaną całkiem serio. Utwór ten stał się także pierwszym singlem promującym płytę, któremu towarzyszy „fantastyczny” klip z dziadkiem Rogerem na balkonie w roli głównej. Całości zaś dopełniają fruwające dookoła grafiki wykonane przez syna Rogera, Felixa, które można by nawet uznać za słodkie, gdyby nie fakt, że stworzył je 30-parolatek, a nie przedszkolak… O One Night Stand, utworze promocyjnym z okresu Electric Fire, mogę napisać tylko jedno – po prawowitym ukończeniu zyskał pazur i zajmuje dumne miejsce wśród typowych, przeciętnych, Taylorowskich rockerów.

jedna z porywających grafik Felixa Taylora; fot.: twitter.com/OfficialRMT


Jeśli zaś chodzi o w pełni premierowe kompozycje, to większość z nich stanowią nieciekawe, króciutkie balladki, które i tak ciągną się niemiłosiernie długo. Zdecydowanie wybija się wśród nich Fight Club – przepiękna piosenka z cudownym saksofonem Steve’a Hamiltona. Warto także zawiesić ucho na beatlesowskim Smile. Rockowe numery prezentują się niestety jeszcze słabiej. I Am the Drummer (In a Rock n’ Roll Band), który w założeniu miał być typowym humorystycznym kawałkiem perkusisty Queen, w rzeczywistości okazał się być dalekim (i ubogim) kuzynem Cosmos Rockin’, a w I Don’t Care wybijają się jedynie bębny (które dziwnym zbiegiem okoliczności przypominają bit z Let There Be Drums). Zdecydowanie najbardziej eksperymentalną i intrygującą propozycją na całym krążku jest Up, za co należą się brawa. Jednak niezbyt głośne, bowiem sam utwór jest równie słaby, co większość „hitów” The Cross…

Muzycy, którzy wspierali Rogera podczas prac nad albumem również zasługują na wzmiankę. Na czoło wysuwa się niezastąpiony Jason Falloon, który po raz kolejny udowadnia, że nieprzeciętny z niego gitarzysta, moim zdaniem zasługuje na o wiele większe uznanie w branży. Do takich profesjonalistów jakimi są Edney czy Murray również nie można się przyczepić, zaś Rufusa Taylor chętnie pochwalę za udzielanie się nie tylko na bębnach, ale i na pianinie (inna sprawa, że zamiast dorabiać u taty do kieszonkowego, mógłby wreszcie założyć własny zespół… Toć nawet syn Jima Beacha gdzieś gra…). Jak już wspomniałem, Jeff Beck nadaje jakiegokolwiek sensu Say It’s Not True, szkoda jednak, że nie jest to pełnowymiarowa wersja studyjna, a jedynie zapis jednej z prób przed koncertem. Natomiast sir Bob Geldof to dla mnie totalne nieporozumienie – to znaczy, wiadomo DLACZEGO zagrał na albumie Rogera, jednak muzyk z niego żaden i każdy mniej lub bardziej ogarnięty grajek mógłby znaleźć się na jego miejscu. Efekt końcowy byłby zapewne taki sam, jeśli nie lepszy (niemniej tu już ewidentnie - czepiam się ;)).

Szaty graficznej wydawnictwa nie zamierzam oceniać, ponieważ zapoznałem się z albumem jedynie za pośrednictwem Spotify, jednak muszę zauważyć, że stworzenie okładki w oparciu o zdjęcie z 2002 r., w dodatku o zdjęcie zrobione do gazety (sic!), oraz nałożenie na nie najprostszego filtra z Photoshopa i beznadziejnej czcionki woła o pomstę do nieba!

zdjęcie wykorzystane do stworzenia okładki Fun on Earth; fot.: rogertaylor.info
Na koniec, na osłodę, postanowiłem wspomnieć o paru smaczkach, które naprawdę przypadły mi do gustu. Chodzi o nawiązania do przeszłości naszego ulubionego perkusisty Queen, ale o takie prawdziwe, a nie o perfidne wykorzystywanie starych utworów. Przede wszystkim urzekła mnie podwójna klamra – tytuł krążka nawiązujący do solowego debiutu artysty, czyli Fun in Space, a także tytuł piosenki wieńczącej album, Smile. Tym samym historia zatoczyła koło – nazwa zespołu, który dał początek legendzie stała się także tytułem utworu, który kończy karierę Rogera Taylora. Inne ciekawe mrugnięcia w stronę słuchacza to wstęp z Surf’s Up… School’s Out! wykorzystany w Be My Gal (My Brightest Spark) oraz fakt wykorzystania w Up tego samego syntezatora, który przyczynił się do skomponowania Radio Ga Ga. Właśnie tak to się powinno robić, panie Taylor :).

Reasumując, należałoby stwierdzić, że Fun on Earth to album plasujący się w pierwszej trójce solowych dokonań Rogera Taylora. Pomimo czerpania wszystkiego co najlepsze na Happiness? i Electric Fire, krążek nie dorasta żadnej z tych płyt do pięt. Z drugiej jednak strony przebija o co najmniej dwie klasy Fun in Space, Strange Frontier oraz cokolwiek nagrane kiedykolwiek przez zespół The Cross. Niestety nie świadczy to o wielkości nowego wydawnictwa, ale o mierności solowych projektów Rogera z lat ’80.

O ile nie jesteś fanem solowej twórczości Taylora albo szczerze oddanym wielbicielem zespołu Queen, lub też nie kolekcjonujesz wszystkiego, co związane z tym zespołem, to spokojnie obejdziesz się bez Fun on Earth w swojej kolekcji. Jeśli jednak jest inaczej – kup ją już dziś, najlepiej razem z całym The Lot (w tym wypadku zalecam ostrożność, gdyż box jest tak fantastycznie wydany, że już znaleziono multum błędów, nie tylko w druku, ale i na samych krążkach).

PS: Dla martwiących się, że nie kupując The Lot traci dwa rarytasy dodane do Fun on Earth - możecie spać spokojnie, te bonusy to surowy mix Dear Mr. Murdoch oraz Whole House Rocking, czyli nic innego jak Cosmos Rockin’ w wersji Taylora…

Na koniec zostawiam Was z Rogerem na balkonie...








8 sierpnia 2013

Thank you Polska! – Alice Cooper w Dolinie Charlotty

Nie przychodzą mi do głowy lepsze słowa wstępu, niż parafraza zeszłorocznej relacji z Doliny Charlotty (klik!) – gdyby ktoś mi jeszcze nie tak dawno powiedział, że będzie mi dane zobaczyć na żywo Alice’a Coopera w POLSCE, to raczej wyśmiałbym tę osobę. Po frekwencyjnym fiasku występu w Warszawie w 1997 r. miałem zakodowane, że raczej Romeo Shock Rocka przy ustalaniu tras koncertowych nie bierze już  nadwiślańskiego kraju pod uwagę. Po raz kolejny przekonałem się o tym, iż Magiczna Dolina spełnia marzenia :).


fot.: Henryk Hajkowski

Spuszczę zasłonę milczenia na support w postaci post-metalowego (czy też bardziej post-muzycznego) Steak Number Eight – nie wiem kto ich zaprosił i sądził, że mają cokolwiek wspólnego muzycznie z gwiazdą wieczoru, ale zaprawdę powiadam Wam – ciężko się ich słuchało. Jednak tuż przed 22 krew zaczęła szybciej krążyć, gdy z taśmy dotarły do mnie dźwięki pompatycznej „Undertury”. Kilkadziesiąt sekund później na scenie pojawił się zespół, a zaraz potem dumnie wkroczył Alice rozpoczynając od Hello Hooray (coveru Judy Collins) pierwszą z trzech części show (podział autorski, ale myślę, że się z nim zgodzicie). Następnie pędząca maszyna przetoczyła się przez największe hity Alice’a, od najstarszych (No More Mr. Nice Guy, Under My Wheels czy Billion Dollar Babies), przez trochę nowsze (House of Fire, Hey Stoopid) po te zupełnie nowe (I’ll Bite Your Face Off, Caffeine). Bardzo intensywne przeżycia, zwłaszcza dla kogoś, kto sądził, że Coopera dane będzie mu słyszeć wyłącznie z płyt, zaś widzieć na DVD i YouTube.

Warto w tym miejscu napisać parę słów o zespole. Jest to chyba najbardziej żywiołowa grupa od czasów Constrictor/Raise Your Fist and Yell! Dwóch weteranów – Chuck Garric (w zespole od 10 lat) i Ryan Roxie, który niedawno powrócił z „wygnania”, idealnie zgrało się ze „świeżakami” – odkrytą przez Steve’a Vaia Orianthi (pięknością o wyrazie twarzy Bustera Keatona), głównie sesyjnym perkusistą Glenem Sobelem oraz z w dużej mierze odpowiedzialnym za brzmienie Welcome 2 My Nightmare Tommy’m Henriksenem (który ma duszę dwudziestolatka). Widać było, że muzycy świetnie się bawią podczas koncertu, Roxie i Henriksen co i rusz słali uśmieszki w stronę publiczności i wdzięczyli się jak mogli, by widownia choć na chwilę oderwała wzrok od „szefa” ;). Swój kunszt muzyczny ukazali między innymi w wieńczącym pierwszą część utworze Dirty Diamonds, sowicie wzbogaconym o solówki.

Wraz z niesamowitym grzmotem gdzieś w oddali i pierwszymi taktami Welcome to My Nightmare, rozpoczęła się najbardziej teatralna, pełna makabreski i zwyczajnie najciekawsza część występu. W piekielny koszmarze wspomniano między innymi Jasona Voorheesa, zaś scenę nawiedził sam doktor Cooperstein ze swoim pupilem! To niesamowite, jak w człowieku potrafią obudzić się prymitywne instynkty na widok gilotyny i skandujących „oprawców”. Naprawdę PRAGNĘLIŚMY tej egzekucji! Dodatkowo Nurse Rozetta straszniejsza niż kiedykolwiek – nie tylko za sprawą makijażu, ale i świetnego pomysłu, by wyposażyć ją w protezy kończyn. Niniejszą część zakończyło radosne skandowanie „I Love the Dead” wspólnie z Chuckiem Garricem (ten to dopiero ma potężny głos!).

Po krótkim intrze w postaci Under the Bed (swoją drogą – jakim cudem ten utwór nie znalazł się na Welcome 2 My Nightmare? Jest świetny! Mam nadzieję, że doczekamy się chociaż pełnoprawnej wersji live) i zapowiedzi a’ la Vincent Price rozpoczął się trzeci akt przedstawienia – część, której najbardziej się obawiałem – covery. Okazało się jednak, iż zupełnie niepotrzebnie się trwożyłem (choć nadal uważam, że cztery dodatkowe kompozycje z bogatej dyskografii Alicji >>>> covery). Nie dość, że wykonanie świetne i cały amfiteatr śpiewał w niebogłosy, to jeszcze za sprawą wspomnianej zapowiedzi, piosenki innych artystów stały się integralną częścią show. Ponadto to naprawdę piękny hołd dla Hollywood Vampires – zmarłych przyjaciół Alice’a. Dodajmy, że nie byle jakich przyjaciół: Jima Morrisona, Johna Lennona, Jimiego Hendrixa i Keitha Moona (chyba najbliższego z całej czwórki). Całość okraszono efektowną wizualizacją w postaci nagrobków.

Następnie nadszedł czas na powrót do hitów, które „nie zmieściły się” w pierwszej części koncertu, czyli I’m Eighteen i obowiązkowe, choć o wątpliwych walorach artystycznych, Poison (co? To to nie jest piosenka Groove Coverage?! ;)). Całość zwieńczyło, od pewnego czasu tradycyjne, pełne balonów i kolorowych wstążek School’s Out z wplecionym fragmentem Another Brick in the Wall Pt. 2.

Setlista:

01 The Underture (intro) (fades in)
02 Hello Hooray
03 House of Fire
04 No More Mr. Nice Guy
05 Under My Wheels
06 I'll Bite Your Face Off
07 Billion Dollar Babies
08 Caffeine
09 Department of Youth
10 Hey Stoopid
11 Dirty Diamonds/Drums Solo/Guitar Solo/Dirty Diamonds (reprise)
12 Welcome to My Nightmare
13 Go to Hell
14 He's Back (The Man Behind the Mask)
15 Feed My Frankenstein
16 Ballad of Dwight Fry
17 Killer/I Love the Dead
18 Under the Bed (intro)
19 Break On Through (to the Other Side) - The Doors cover
20 Revolution - The Beatles cover
21 Foxy Lady - Jimi Hendrix Experience cover
22 My Generation - The Who cover
23 I'm Eighteen
24 Poison
---
25 encore break
26 School's Out/Another Brick in the Wall Pt. 2

Personel:

Alice Cooper – wokal
Ryan Roxie – gitara
Orianthi – gitara
Tommy Henriksen – gitara
Chuck Garric – gitara basowa
Glen Sobel – perkusja
Sheryl Cooper – Nurse Rozetta 

I tradycyjnie klip. Jakość audio może nie jest najlepsza, ale ten zapis idealnie ukazuje czym jest Alice Cooper:



Na koniec odrobina prywaty. Serdecznie dziękuję Henry’emu i jego rodzinie za przygarnięcie po raz kolejny strudzonego wędrowca oraz wspólnie spędzony czas. Pozdrawiam niby już znanego, ale jednak poznanego na nowo Mumina, a także zupełnie nowych towarzyszy koncertowych: Kasię, Judith, Dimitrija, Kubę i Sebastiana. Miło Was było poznać, mam nadzieję, że Henry’ego i moje towarzystwo nie było dla Was przykrzące ;).

31 lipca 2013

Toż to Toto… I to w Polsce!

Tym razem mały eksperyment, czyli relacja z koncertu po upływie ponad miesiąca od tego wydarzenia. Zatem powinno być teoretycznie bardziej obiektywnie, po ochłonięciu i kalkulacji co tak naprawdę nam się podobało, a co łykaliśmy niczym młode pelikany pod wpływem chwili. Tylko jak tu pisać obiektywnie o potrójnie fascynującym wydarzeniu? Ale po kolei – Koncert z okazji 35-ciolecia Toto, Atlas Arena, Łódź, 25 czerwca 2013 r.




Po pierwsze, na występ Steve’a Lukathera wybierałem się już od ładnych 3 lat i jakoś nigdy nie mogłem dotrzeć. Dlatego też skoro już pojawił się w moim mieście i to w towarzystwie tak znamienitych kolegów – nie mogłem odpuścić i pełen determinacji zdobyłem bilet. 35-lecie jednej z ulubionych kapel to wydarzenie nie byle jakie, prawda? Zwłaszcza, że miałem okazję słyszeć nagrania z trasy i wszyscy brzmieli fantastycznie. Szkoda tylko, że nie udało im się powtórzyć zabiegu z 20-lecia zespołu, gdy w składzie byli zarówno oryginalny wokalista – Bobby Kimball – jak i podbijający z Toto listy przebojów w latach 1986 – 88 – Joseph Williams. Tym razem na pokładzie był sam Williams. Taktycznie to oczywiście dobry wybór – Lukather i Kimball nie przepadają za sobą, poza tym Bobby ma już prawie ’70 lat i cóż… albo ma dobre noce, albo naprawdę fatalne. Niemniej smutno mi, że oryginalny wokalista Toto koncertuje solo i świętuje „35-lat Hold the Line” -.-‘.

Po drugie, jak grom z jasnego nieba spłynęła wiadomość, że Toto, którego sprzęt rejestrujący nie dotarł w porę do Francji, postanowiło nagrać koncert w Polsce i docelowo ma go wydać na początku 2014 r. na DVD. Pomimo obaw o zbytnim oświetleniu publiczności (fakt – było trochę za jasno) i nachalności kamer (te na szczęście upodobały sobie muzyków i osoby z gracją machającymi cylindrami a’la Paich), podekscytowanie związane z opcją posiadania „wiecznej pamiątki” z występu było zdecydowanie silniejsze. Oczywiście o ile zespołowi uda się ów wydawnictwo stworzyć. Wszak już w ubiegłych latach zarejestrowano dwa koncerty, których nie udało się upublicznić, podobno w związku z konfliktem prawnym między Toto a Sony. A może po prostu członkowie zespołu lubią się pastwić nad fanami i śmieją się szatańsko oglądając te materiały w domowym zaciszu ;). Poza tym kręcenie DVD wiązało się z miłym i raczej niespodziewanym bonusem. Cytując Lukathera:

"Do you know that we're shooting a DVD tonight, right?" 
<wrzawa> 
"And you know that's because we love you, right?" 
<jeszcze większa wrzawa> 
“So we're gonna do once again two songs, cause we FUCKED THEM UP"
<szaleństwo>

Miło wiedzieć, że zespół zamiast robić dogrywki w studio woli po prostu zagrać jeszcze raz na żywo :).

Po trzecie wreszcie, 25 czerwca David Paich obchodzi swoje urodziny. Zaprawdę powiadam Wam, że skoro mnie miło było uczestniczyć w spontanicznym odśpiewaniu Happy Birthday zmiksowanym ze Sto Lat i ogólnie małą zrozumiałą bełkotliwą euforią, to i Paichowi też chyba musiało się zrobić choć trochę cieplej na serduchu. Poza tym skonfundowany wyraz twarzy Lukathera podczas tego procederu był rozbrajający. Zabawniej wyglądał tylko cały zespół, który ewidentnie nie wiedział o co się rozchodzi przy kolejnych dwóch Sto Lat, tym razem już dla młodszego jubilata, czyli Toto ;).

Może teraz więcej o samym show. Wydaje mi się, że koncerty rocznicowe nie są zbyt łatwe do przygotowania dla zespołów, zwłaszcza pod względem setlisty (no chyba, że należysz do pewnego zespołu na „Q”, dla którego udany koncert = jak najwięcej rytmicznego klaskania i tupania + zawsze przewidywalny set) – musi być zarówno hiciarsko, ale i przekrojowo. O element zaskoczenia też jest chyba trudniej. Toto jednak ta sztuka się udała. Obok obowiązkowych pozycji (Rosanna, Africa, Hold the Line, I’ll Be Over You) znalazło się miejsce dla mniej wyeksploatowanych kompozycji (Falling in Between, Wings of Time, Hydra/St. George and the Dragon), a nawet nigdy nie granej wcześniej na żywo – It’s a Feeling. Przez chwilę łudziłem się, że zaśpiewa ją Steve Porcaro, ale niestety jest chyba zbyt nieśmiały. Inna sprawa, że Joseph Williams sprawdził się świetnie w tej piosence. Warto nadmienić, że także te znane oraz lubiane przeboje zostały odświeżone przez nowe aranżacje (akustyczne 99 czy 10-ciominutowa Africa!).

Sam zespół był przez cały czas w doskonałych humorach, grał dynamicznie i z pazurem. Joseph Williams brzmi, jakby został żywcem wyjęty z 1986 r., Lukather każdy utwór przyprawiał natchnionymi solówkami rodem z Kingdom of Desire, a jeśli chodzi o Davida Paicha… cóż zaczynam się zastanawiać czy jest lepszym tancerzem (w tej kwestii dorównuje mu chyba tylko Steve Porcaro) czy klawiszowcem :P. Simon Phillips ma na zawsze mój podziw za to, że potrafi zagrać jedną ręką to, czego wielu perkusistów nie potrafiłoby dwoma. Z kolei Nathan East to klasa sama w sobie. Choć oczywiście miło by było zobaczyć na scenie zdrowego Mike’a Porcaro, to jednak trzeba przyznać, że East godnie go zastępuje. Dodam jeszcze, że energia zespołu udzielała się także widzom zgromadzonym w Atlas Arenie przez blisko 2,5 h koncertu. Dawno nie widziałem tyle „zdrowego” entuzjazmu na widowni.

Minusy? Na pewno wspomniany już brak Kimballa (pomimo jego dość średniej obecnie formy wokalnej), na pewno „genialny” pomysł, by bilety na trybunę były ok. 120 zł droższe od biletów na płytę (przez co trybuny świeciły pustkami) i na pewno zbrodnia jaką było zagranie zaledwie minuty Goodbye Elenore i Child’s Anthem (niemniej wiem, że gdyby grano je w całości, to zabrakłoby miejsca dla innych perełek). Naturalnie brakowało mi kilku piosenek (np. tytułowej z Isolation), niemniej to już wyłącznie kwestia gustu, a wiadomo, że wszystkiego zagrać się nie da, chyba że jesteś Springsteenem ;).

Setlista:

01. On the Run (with excerpts of Child’s Anthem)/Goodbye Elenore
02. Goin’ Home
03. Hydra
04. St. George and the Dragon
05. I’ll Be Over You
06. It’s a Feeling
07. Rosanna/Lukather Solo
08. Wings of Time
09. Falling in Between
10. I Won’t Hold You Back
11. Pamela
12. 99
13. Paich Solo/White Sister
14. Better World (Parts I, II & III)
15. Africa/East Solo
16. How Many Times
17. Stop Loving You
18. Phillips Solo/Hold the Line
---
19. Home of the Brave
---
20. Pamela
21. White Sister

Personel:

Steve Lukather – gitara, wokal
David Paich – instrumenty klawiszowe, wokal
Joseph Williams – wokal
Simon Phillips – perkusja
Steve Porcaro – instrumenty klawiszowe
Nathan East – gitara basowa

Na koniec mój faworyt z tamtego dnia i nie-taki-znów-hit:


13 lipca 2013

Acoustic by Candlelight: Live on The Born Free Tour

Witam serdecznie po dłuższej przerwie. Mam nadzieję, że w najbliższym czasie będę spamował tworzył regularnie. Dziś zdecydowanie mniej rockowy wpis, chociaż z (niegdyś) rockowym gitarzystą grającą jedną z dwóch głównych ról. Przed państwem Brian May i Kerry Ellis.



Briana Maya raczej nie trzeba przedstawiać – współzałożyciel i gitarzysta zespołu Queen, doktor, astronom, miłośnik borsuków i sezonowych gwiazdek pop, z którymi chętnie nagrywa kiepskie piosenki (z gwiazdkami, nie z borsukami. Za to o borsukach też komponuje!). Z kolei Kerry Ellis to zyskująca na Wyspach coraz szerszy rozgłos wokalistka musicalowa, która była pierwszą odtwórczynią roli Meat w musicalu Queen i Bena Eltona – We Will Rock You w latach 2002 – 2004. Grała także w musicalu Wicked. Można przyjąć, że od 2008 r. Brian May zajmuje się produkcją jej solowej kariery.

źródło: brianmay.com

Acoustic by Candlelight to hasło przewodnie trasy duetu zatytułowanej Born Free Tour. Pierwsza odnoga tej serii koncertów miała miejsce między 5 a 19 listopada 2012 r. i swym zasięgiem objęła 11 koncertów po Anglii (tzw. home counties – otaczające Londyn hrabstwa południowo-wschodniej i wschodniej Anglii). Celem tourne było uzyskanie intymnego klimatu, dlatego też całość show ograniczyła się do wokalu Kerry Ellis i Briana Maya wraz z przede wszystkim akustycznym akompaniamentem tego drugiego oraz klawiszowym tłem tworzonym przez Stewarta Morleya (dyrygent, dyrektor muzyczny musicalu We Will Rock You) bądź Jeffa Leacha (Paul Young, Shirley Bassey, Van Morrison). Poza tym muzycy grali w małych obiektach, zaś za scenografię służył jeden niewielki telebim oraz kilkadziesiąt świec.

źródło: brianmay.com

Owocem wspomnianej trasy jest wydany 17 czerwca 2013 r. kompilacyjny album koncertowy – Acoustic by Candlelight: Live on The Born Free Tour, zawierający selekcję 15 piosenek wykonywanych podczas tourne. W repertuarze oprócz utworów pochodzących z debiutanckiego albumu Ellis – Anthems – znalazły się również covery Queen oraz innych uznanych artystów (Kansas, The Beatles czy Ben E. Kinga). Poza tym wydawnictwo zawiera jeden premierowy kawałek – The Kissing Me Song.

Wspomniałem o „intymnej atmosferze”. Niestety tu zaczyna się pierwszy i podstawowy „zgrzyt”. Album w ogóle nie oddaje tej atmosfery. Mało tego, w ogóle nie oddaje atmosfery koncertu. Produkcja jest bardzo sterylna i całość brzmi tak, jakby Ellis i May zamknęli się w studio, grali dla siebie, opowiadali sobie nawzajem anegdotki przy włączonym nagrywaniu. Jedyne dwa momenty, w których słychać, że ktokolwiek przyszedł na te koncerty to fragment (sic!) Love of My Life (notabene zaśpiewany jako duet i popisowo zmasakrowany przez Maya) oraz rytmiczne klaskanie w Crazy Little Thing Called Love. Poza tym – cisza. No chyba, że tak było na koncertach, sądząc jednak po amatorskich nagraniach – wątpię.

Zostając przy produkcji, pragnę z całego serca pogratulować kretynowi, który postanowił umieszczać zapowiedzi na początku utworu, zamiast na końcu poprzedniej ścieżki. Przy słuchaniu całości nie ma to większego znaczenia, jednak jeśli chcielibyśmy posłuchać wybranej piosenki, to musimy się liczyć z wysłuchaniem po raz kolejny zapowiedzi, a te potrafią być naprawdę długie. Dobitny przykład stanowi I Loved a Butterfly – ścieżka trwa 4:49, z czego 1:19 to zapowiedź.

Po wtóre, trochę rozczarował mnie dobór utworów, które ostatecznie znalazły się na albumie. Nie wiem, czy podstawą do ominięcia raptem pięciu utworów (typowy set składał się z 20 piosenek, na Acoustic by Candlelight znalazło się ich 15) był brak możliwości zmieszczenia ich na jednym krążku (myślę, że wątpię), czy też uznano, że wtedy koncertówka będzie za długa. Tak czy inaczej niezamieszczenie Somebody to Love czy też wykonanego po raz pierwszy na żywo Good Company (w którym May zaśpiewał i zagrał na Ukulele) uważam za grzech śmiertelny. Smuci też nieuwzględnienie takich faworytów jak Last Horizon czy ’39.

Ostatni zarzut to niestety jednak wokal panny Ellis. Uważam, że to świetna technicznie wokalistka o potężnym głosie, jednak często brakuje jej uczucia, przez co niemal każdy śpiewany przez nią utwór brzmi identycznie jak poprzedni. Poza tym niezbyt dostosowana siła głosu sprawia, że czar intymności pryska. Moim zdaniem najwyraźniej zarysowane jest to w Dust in the Wind, ale może to kwestia niemożności doścignięcia subtelnego, przepięknego oryginału? Należy jednak oddać sprawiedliwość Ellis – I Loved a Butterfly (lub jak kto woli – Some Things That Glitters) czy też zwłaszcza I (Who Have Nothing) brzmią naprawdę dobrze.

Jednak, żeby nie było, iż tylko psioczę na tę kolaborację – trzeba przyznać, że jest to najciekawsza współpraca w jaką obecnie angażuje się Brian May, a i możliwość usłyszenia akustycznych wersji utworów Queen (zwłaszcza, gdy śpiewa je gitarzysta, a czego na albumie niestety zabrakło) oraz innych artystów to całkiem fajny pomysł. Zawsze to coś znanego i lubianego w nowej formie, a nie – jak to Queen ma w zwyczaju – jedynie zmiana pudełka. Poza tym słychać, że zarówno Ellis, jak i May świetnie się razem bawią, zaś z zapowiedzi utworów można się rzeczywiście czegoś dowiedzieć.

Reasumując – jeśli już znacie z „Internetów” tę kolaborację – spokojnie sięgnijcie po tę płytę. Pomimo opisanych wyżej mankamentów, całości słucha się bez bólu i mąk wieczystych (w sensie męczarni, nie mąki). Jeśli zaś dopiero chcecie poznać duet May-Ellis, to proponuję w pierwszej kolejności obejrzeć dość obszerne fragmenty amatorskich nagrań z trasy. O wiele więcej mówią o charakterze tych koncertów i to nie tylko za sprawą obrazu. Wydaje mi się bowiem, że Acoustic by Candlelight: Live on The Born Free Tour zostało trochę przekombinowane produkcyjne i w efekcie traci na klimacie, na którym artystom przede wszystkim zależało.


4 maja 2013

Obywatel Kane

Witam bardzo po długiej przerwie. Niestety, jak odkłada się pisanie pracy magisterskiej na ostatnią chwilę, to w pewnym momencie brakuje czasu na cokolwiek. Jednak w ramach zwieńczenia obchodów majówki postanowiłem coś naskrobać dla tych dwóch-trzech osób, którym chce się czytać moje dyrdymały.

Nie martwcie się, wbrew tytułowi nie będzie to wpis kinematograficzny. Pisanie o filmach nie wychodzi mi najlepiej, więc trzymam się z daleka od tej tematyki (o muzyce też nie piszę jakoś wybornie, ale o czymś pisać trzeba ;)). Zatem pozostając w klimatach „nutków” i riffów (ale także zahaczając o gry komputerowe oraz grafikę) postanowiłem przyjrzeć się bliżej karierze Kane’a Robertsa (stąd tytuł „Obywatel Kane”, czaicie?). Niektórzy mogą kojarzyć tego gitarzystę jako autora powrotu i nowego, ciężkiego brzmienia Alice’a Coopera w połowie lat ’80 (Kane był współtwórcą prawie każdego utworu na albumach „Constrictor” i „Raise Your Fist and Yell”), ktoś może natknął się na jego nazwisko we wkładkach albumów zespołu Berlin („Count Three & Pray”, gdzie zagrał na gitarze), Steve’a Vaia (chórki na albumie „Sex & Religion) czy Desmonda Childa (chórki na albumie „Discipline”). Jednak większość pewnie nigdy nie słyszała ani o nim, ani jego gry, może gdzieś mignął im jego wizerunek „Rambo”.


źródło: thinksteroids.com

Robert William Athis, bo tak naprawdę nazywa się bohater dzisiejszego wpisu, rozpoczynał swoją przygodę z muzyką w latach ’80, kiedy to grywał ze swoim zespołem w nowojorskich knajpach, nocami dorabiając jako krupier w prywatnych „kasynach”. Czasami muzykom udało się wślizgnąć do studia i nagrywać swoje pomysły na taśmę. Pewnego razu jeden z asystentów inżyniera dźwięku (Don Paccione) przekazał demo Robertsa Bobowi Ezrinowi – producentowi odpowiedzialnemu za brzmienie wielu wielkich marek rynku muzycznego. Ten z kolei umówił gitarzystę na spotkanie z Cooperem, które zaowocowało zaangażowaniem Kane’a. Dlaczego padło właśnie na niego? Jak sam twierdzi, Ezrin najprawdopodobniej dostrzegł w nim potencjał kompozytorski, zaś Alicji spodobał się indywidualizm Robertsa oraz to, że zawsze parł pod prąd. Osobiście uważam, że nie bez znaczenia był także nietuzinkowy wygląd muzyka, który z marszu umożliwił mu stanie się częścią spektaklu, który od zawsze towarzyszył koncertom Coopera (zwłaszcza po tym, gdy lutnik Rick Johnson podarował Robertsowi gitarę w kształcie karabinu maszynowego, wyposażoną m.in. w miotacz ognia).

Tak czy inaczej Roberts dołączył do sławnej załogi i z pubów Nowego Yorku przeniósł się m.in. do słonecznej Kalifornii czy rajskiego Maui. Szybko zaprzyjaźnił się z Coopem, z którym spędzał niemal całe dnie, zarówno komponując, jak i w czasie wolnym. Odtąd typowy rozkład zajęć obu panów wyglądał następująco:

wczesny poranek: Alice – golf/Kane – siłownia
późny poranek: Alice – wokal/Kane – gitara
popołudnie: Alice i Kane – próba zespołu
późne popołudnie: Alice i Kane – przygotowania do trasy koncertowej
wieczór: Alice i Kane – kolacja/kino/przyjęcia/premiery

źródło: kaneroberts.com

Ten nowy tryb życia wprowadził Robertsa w wielki świat show biznesu, współpracował zarówno ze wspaniałymi muzykami sesyjnymi (Tom Kelly, Ken Mary, Paul Taylor, Kip Winger, Steve Steele), jak i producentami oraz inżynierami dźwięku (Bob Ezrin, Desmond Child, Beau Hill, Michael Wagener). Te znajomości stworzyły solidny grunt pod przyszłą karierę solową Kane’a. Po zakończeniu trasy „Raise Your Fist and Yell” w 1987 r. wydał album oryginalnie zatytułowany „Kane Roberts”, zaś w 1991 r. „Saint and Sinners”. Oba ukazały Robertsa nie tylko jako utalentowanego grajka, ale także całkiem sprawnego wokalistę o dość szerokiej skali. Niestety oba były też typowe dla okresu, w którym powstawały – wpadające w ucho, melodyjne, pełne gitarowych riffów (czasem onanizmów) z klawiszowym podkładem i… do bólu sztampowe. Pierwszy album, nad którym pracowali m.in. Steve Steele, Kip Winger, Paul Horowitz oraz Alice Cooper (jedynie kompozytorsko – utwór „Full Pull”), przepadł w zasadzie bez echa nie zawierając ani jednego hitu, natomiast drugi, praktycznie w całości współtworzony przez Desmonda Childa, został zapamiętany jedynie z coveru utworu „Does Anybody Really Fall In Love Anymore?”, który dwa lata wcześniej ukazał się na albumie Cher (zaś pierwotnie został nagrany przez Bon Jovi). Sztampowości obu albumów dopełniły teledyski promujące oba wydawnictwa (zapraszam do obejrzenia „Rock Doll” oraz wspomnianego „Does Anybody…”). Zapewne na marną sprzedaż obu krążków wpłynął brak trasy koncertowej, gdzie część utworów bez wątpienia zyskałaby rock n’ rollowego pazura (czego idealnym przykładem są utwory z „Constrictor” i „Raise Your Fist and Yell”). Niemniej jednak piszącemu te słowa dość sympatycznie słucha się obu albumów i dziś z szokiem odkryłem, że po przeszło roku od ostatniego odsłuchu pamiętam większość melodii i tekstów. Także, jeśli nie przeszkadza Wam ok. godziny sztampowości w Waszym muzycznym życiu – sięgnijcie po „Kane Roberts” i „Saint and Sinners” ;).















źródło: metallus.it, 3.bp.blogspot.com

W międzyczasie Kane zagrał gościnnie na kolejnym powrocie Alicji (sic!) – albumie „Trash” z 1989 r. – w utworze „Bed of Nails”, który jest chyba najcięższym kawałkiem na całej płycie oraz wystąpił w „rockowym” horrorze „Shocker”, o którym już tutaj pisałem. Stopniowo jednak wycofał się z życia muzycznego i oddał się dwóm innym swoim pasjom – programowaniu oraz grafice komputerowej. W 1996 r. wydał grę action-adventure zatytułowaną „Lord of Tantrazz”, w której gracz wciela się w agentkę Veronikę Callahan ścigającą niewyobrażalne zło nazywane „The Hunger” (pl. Głód). Gra z całkiem przyjemną grafiką oraz pełna komiksowych przerywników nie zyskała jednak uznania krytyków, najczęściej uzyskując jedną gwiazdkę na pięć możliwych.


Jeśli chodzi o grafikę, to niestety nie udało mi się dotrzeć do prac Robertsa. Jedyne co wiemy, to że jego prace są zbliżone stylem do tych oferowanych przez Roberta Williamsa (od którego zespół Guns N’ Roses „pożyczył” pierwszą wersję okładki i tytuł albumu „Appetite for Destruction”) oraz iż jest twórcą okładki albumu Alice’a Coopera „Brutal Planet” z 2000 r.


źródło: wikimedia.org

W 1999 r. Roberts na chwilę powrócił na rynek muzyczny z projektem Phoenix Down, w którym obok stałych współpracowników gitarzysty – basisty Steve’a Steele’a i multiinstrumentalisty Arthura Funaro (aka Devlin7, Johnny Dime) – pojawili się m.in. Jim Peterik (Survivor) oraz Mike Davis (MC5). Wydany w tym samym roku album „Under a Wild Sky” jest bez wątpienia najciekawszą i najlepiej wyprodukowaną propozycją Robertsa, inspirowaną jedną z ulubionych gier Kane’a – Final Fantasy VII (zresztą sama nazwa Phoenix Down pochodzi od eliksiru uzdrawiającego z tej gry). Za najciekawszą pozycję na tym albumie należy uznać atmosferyczny i balladkowy zarazem utwór „Rain”. Niestety, słaba promocja płyty spowodowała, że po raz kolejny przepadła bez echa. Podobno grupa nagrała również drugie wydawnictwo – „New Place Now” – jednak nigdy nie ujrzało ono światła dziennego. Podobny los spotkał planowany przez Robertsa na 2006 r. album „Touched”.



Po kilku kolejnych latach milczenia Kane Roberts powrócił w 2011 r. do tworzenia muzyki oraz do koncertowania. W czasie swojej trasy grał zarówno solowe kompozycje, jak i utwory z ery „Constrictor” – „Raise Your Fist…”. W 2012 r. ukazało się dwupłytowe wydawnictwo „Unsung Radio”. Pierwsza płyta zawiera wspomniany „Under a Wild Sky”, zaś druga 10 niepublikowanych wcześniej piosenek (zapewne z okresu „New Place Now” oraz „Touched”), które niestety nie mają szans stać się przełomem w karierze Robertsa, niemniej wciąż przyjemnie się ich słucha.

W lutym 2013 r. Kane Roberts, Kip Winger oraz Alice Cooper wystąpili razem na scenie po przeszło 25 latach podczas Rock ‘N’ Roll Fantasy Camp. Panowie zagrali razem w utworze „No More Mr. Nice Guy”.

Co przyniesie przyszłość? Nie wiadomo, niemniej nie sądzę by Kane miał jeszcze szansę zrobić taką karierę, jaką niewątpliwie chciał zrobić. Jedno jest pewne – to nietuzinkowy gitarzysta oraz wokalista, który wybrał sobie nie do końca ambitny repertuar (czy też tworzył w nurcie, na który moda szybko przeminęła). Zaprawdę powiadam Wam – jeśli nie chcecie słuchać solowego Robertsa, to chociaż sięgnijcie po jego płyty z Cooperem, a zwłaszcza po koncertówkę „The Nightmare Returns” – iście metalowe aranżacje starych kawałków Alicji dodają im nie lada blasku. Na zachętę – „School’s Out” z rzeczonego albumu koncertowego. 

20 lutego 2013

A Long Time Coming

Wayne Brady – aktor, piosenkarz, komik, prowadzący własny talk show (The Wayne Brady Show), amerykańską wersję Tak to leciało! (Don’t Forget the Lyrics!) i, o zgrozo, Idź na całość (Let’s Make a Deal; swoją drogą, to ładnie nas w Polsce wykołowali – wyobraźcie sobie, że w Ameryce Zonkiem nie jest przeuroczy kotek w worku, ale realne wygrane, tyle, że niskiej wartości. Kiedyś była nawet lama!). Innymi słowy – celebryta. Jednak zarówno Wy, drodzy Czytelnicy (te dwie, trzy osoby bla bla bla), jak i ja pana Brady’ego kojarzymy jako tego czarnego Afroamerykanina co śpiewał w Whose Line Is It Anyway?*. To tam właśnie Wayne miał okazję zaprezentować się szerokiej publiczności, to ten program przyniósł mu sławę, to tam doprowadzał nas do dławiącego śmiechu, łez radości i turlania się po podłodze. Wreszcie to u Clive’a Andersona, a potem u Drew Carey’a mogliśmy podziwiać jego niesamowity talent do naśladowania różnych wykonawców oraz styli muzycznych (choć osobiście wolałem chyba Chipa Estena, a po Drew Carey’s Improv-a-ganza również Jeffa Daviesa), nieraz powtarzając sobie w duchu, że jeśli ten człowiek wyda kiedyś płytę, to będę pierwszym, który ją ukradnie z Internetu! Czyżby? Cóż, przekonajmy się. Wayne Brady zadebiutował bowiem w 2008 r. krążkiem A Long Time Coming (w 2011 r. ukazał się jego drugi album – skierowany do najmłodszych Radio Wayne), jednocześnie stając przed najtrudniejszym wyzwaniem w swojej karierze – znalezieniem własnego stylu.



Wayne starał się podejść do zadania bardzo poważnie, zatem postanowił zatrudnić 72-osobową ekipę składającą się z różnej maści muzyków, wokalistów i techników-magików studia nagraniowego (czy może studiów nagraniowych, bowiem Brady w sumie odwiedził ich aż pięć), z którą stworzył dziesięć nowych piosenek oraz zarejestrował dwa covery. Wszystko zaś zostało utrzymane w stylistyce rythm and blues, z małym ukłonem w stronę funku (Back in the Day) i hip hopu (All Naturally).

A Long Time Coming jest bardzo spójną płytą. Spójną o tyle, że po kilkukrotnym jej przesłuchaniu prawie wszystkie utwory nadal zlewają mi się w całość, nie potrafię ich od siebie odróżnić, ani nawet zanucić. To znaczy oczywiście mamy tu podział na kawałki dynamiczne oraz balladki (w tym niektóre to pościelówki, którym jednak daleko do mistrzów gatunku), niemniej całość brzmi, jakby była robiona na jedno kopyto. Jednak stwierdzenie prawie wszystkie utwory oznacza, że są chlubne (?) wyjątki. Siłą rzeczy należą do nich wspomniane już wyżej covery: Can’t Buy Me Love zespołu The Beatles (wykastrowane do postaci ballady R&B), A Change Is Gonna Come Sama Cooka (bardzo zbliżony do oryginału, ergo bezcelowy) oraz autorski utwór Brady’ego You and Me, który co prawda artystycznie mnie nie porwał, jednak przekaz tej piosenki naprawdę mnie urzekł.

Produkcja niestety również mnie nie zachwyciła. Przede wszystkim cały krążek brzmi jakoś sterylnie, płasko, nie czuć żadnej głębi. Poza tym co z tego, że Brady współpracował z przeszło pięćdziesięcioma muzykami, w tym skrzypkami, trębaczami, wiolonczelistami, klarnecistami, saksofonistami, etc. etc., skoro i tak w miksie giną oni gdzieś w tle, a podobne dźwięki mógłby uzyskać Stachursky plumkając na keyboardzie. Jednak to wszystko to jeszcze nic w porównaniu do tego, co uczyniono z perkusją na tym albumie. Wydaje mi się, że mając do dyspozycji dwóch perkusistów (a umówmy się, że Teddy Campbell czy zwłaszcza Gregg Bissonette to nie są anonimowi grajkowie) można było się pokusić o większe wykorzystanie żywej perkusji. Tymczasem większość kompozycji zawiera plastikowe, zaloopowane Beaty (w sumie osób odpowiedzialnych za programowanie bębnów było więcej niż bębniarzy, więc może nie powinienem się dziwić?)… shame on you Mr Brady. A skoro już o nim mowa – wokal. Tutaj wreszcie mogę napisać, że jest naprawdę dobrze i przyjemnie, ale łyżka dziegciu też się znajdzie. Otóż Wayne chyba nie bardzo miał czas na drugie podejścia, w związku z czym w niektórych utworach Auto-Tune jest naprawdę słyszalny.

Po przeczytaniu powyższego czuję się w obowiązku podkreślić, że ta płyta nie jest też jakaś wybitnie beznadziejna. Słuchając nawet kiwała mi się głowa, a nóżka tupotała… Jednak jest zwyczajnie nijako, miałko, mdło. Inna kwestia, która wymaga podkreślenia to fakt, iż nie przepadam za bardzo za rythm and bluesem. Kto wie, może w swoim gatunku to album wybitny (choć szczerze wątpię)? W każdym razie A Long Time Coming na pewno nie przekonał mnie do R&B.

Reasumując w krótkich słowach – Wayne Brady improwizujący piosenki jest nieporównywalnie wspanialszy od Wayne’a Brady’ego nagrywającego muzykę na poważnie. W pierwszej kategorii należy do ścisłej czołówki, w tej drugiej… jest jednym z wielu celebrytów, którzy postanowili wydać płytę sygnowaną swoim nazwiskiem (choć wyróżnia się tym, że naprawdę umie śpiewać). Myślę, że A Long Time Coming podpisana nazwiskiem Generic Dude przepadłaby niezauważona. Szczęśliwie dla Brady’ego ma on całą rzeszę fanów, którzy łykną wszystko, co tylko Wayne im zaserwuje. Już nawet Drew Carey ma gorzej, gdyż przy każdym kolejnym improwizacyjnym show jakie promuje da się słyszeć jęki w stylu: przywróćcie Whose Line?, nie ma dobrego „x” czy „y” bez Colina/Ryana/Colina i Ryana… ale o tym też można by pisać eseje. Dlatego też chował klawisze do szuflady i zostawiam Was z You and Me.


*Nie podejrzewam, żeby ktoś nie wiedział, czym był Whose Line Is It Anyway?, niemniej jeśli istnieją takie osoby, to służę wyjaśnieniem - był to program pierwotnie radiowy, później telewizyjny, w którym czterech zaproszonych gości (zwykle komików) pokazywało swój kunszt improwizatorski w różnego rodzaju grach opartych na sugestiach publiczności oraz producentów. Po 10 seriach brytyjskich, licencję wykupił Drew Carey i całość przeniosła się do USA, gdzie wkrótce padła, bo kretyni nie wpadli na to, że jeśli będzie 3 stałych uczestników i jeden rotacyjny, to wkrótce całość stanie się wtórna. Tak czy inaczej, więcej szczegółów tutaj!






31 stycznia 2013

Pretty Thing - Deborah Bonham


Dziś piszę zupełnie spontanicznie, pod wpływem gorącego uczucia, które we mnie wybuchło. Panie i panowie – zakochałem się. Zakochałem się w głosie pani Bonham!
Myślę, że dla każdego, kto ma jakiekolwiek pojęcie o muzyce (czyli zachwyca się kolejnymi hitami Braci Figo Fagot, a w swoim iPhonie magazynuje co najmniej 15 remiksów Ona Tańczy dla Mnie), nazwisko Bonham wywołuje multum ciepłych skojarzeń. Większość z nas bez wątpienia zachwyca się Johnem Bonhamem, inni podziwiają kunszt jego syna Jasona, ale zdaje się, że mało kto kiedykolwiek słyszał o kimś takim jak Deborah Bonham. Jak się niedawno przekonałem – osoby te wiele tracą.
źródło: www.deborahbonham.com

Otóż wzmiankowana pani jest młodszą siostrą Johna i zarazem ciocią Jasona, a przy okazji jednym z najwspanialszych żeńskich wokali jakie było mi dane usłyszeć! Kiedy Bonzo spiknął się z resztą Zeppelinów, jego siostra miała zaledwie 5-6 lat. Niedługo po oszałamiającym sukcesie brata, wraz ze swoim siostrzeńcem (od którego jest notabene zaledwie 4 lata starsza) zaczęła pisać i nagrywać własne kompozycje. W wieku lat 17-stu nagrała pierwsze profesjonalne demo w domu swojego mentora, którym był nie kto inny, jak Robert Plant (nic tylko zazdrościć). Owocem tych sesji był profesjonalny kontrakt panny Bonham z Carerre Records (w tamtych czasach była to jedna z wiodących wytwórni płytowych w Europie). Pomyślicie sobie „trudno, żeby ktoś o takim nazwisku nie dostał kontraktu”, „Braciak jej wszystko załatwił!”, „Na pewno dała dupy Plantowi!”. Cóż, nic bardziej mylnego (przynajmniej jeśli chodzi o dwa pierwsze zarzuty, aczkolwiek ploteczek o romansie z Robertem nigdy nie było ;)) – nagrania zostały wysłane anonimowo, także wszystko wskazuje na to, że mądre głowy z CR doceniły tylko i wyłącznie kunszt muzyczny wokalistki.

Niedługo trzeba było czekać na debiutancki album Deborah – For You and the Moon – który zyskał raczej przychylne recenzje, dzielnie walczył na listach przebojów, a nawet został ogłoszony nagraniem roku przez hitlerowski niemiecki magazyn Musik Markt. Następnie Debbie Bonham nagrywała w Japonii oraz udzielała masy wywiadów, m.in. dla magazynu Burn! oraz stacji radiowej J-Wave. Po japońskich przygodach wróciła do ojczyzny i w 1996 r. ruszyła w trasę po Wielkiej Brytanii, zaś w 1997 r. wyruszyła w tourne po Stanach Zjednoczonych, co przyniosło jej spory sukces (supportowała wtedy Jasona Bonhama, zaś na scenie dołączyli do niej Slash i Terry Reid).

W 2004 r. ukazał się długo wyczekiwany drugi album wokalistki zatytułowany The Old Hyde (tytuł pochodzi od nazwy farmy, którą zamieszkiwali Bonhamowie, gdy Debbie była podlotkiem). Uzyskał on równie pozytywne recenzje co debiut. Classic Rock stwierdził, że …album ma jaja… wysokiej klasy set bluesującego hard rocka, zaś opiniotwórczy All Music Guide określił wydawnictwo mianem …jednego z najlepszych blues-rockowych albumów początku XXI wieku. Jednak największe uznanie przyniósł pani Bonham jej ostatni album – Duchess z 2008 r., który zawiera m.in. duet z Paulem Rodgersem (o którym powiedziała, że zawsze był dla niej bohaterem i inspiracją; podobno kiedy singiel Can’t Get Enough of Your Love debiutował w programie Top of the Pops, John Bonham zaciągnął przed telewizor całą rodzinę i z dumą wypowiadał się o tym, że Swan Records – wytwórnia Led Zeppelin – podpisała kontrakt z Bad Company, którego frontmanem był Rodgers) . Zdaniem Modern Guitars krążek stanowi celebrację soulu, siły oraz rodziny. Rok 2013 (marzec) przyniesie kolejny album artystki – Spirit, którego fragmenty można bez problemu usłyszeć tu i ówdzie :).

Poza tym Deborah Bonham Band (w skład którego wchodzą: Peter Bullick – gitara, a prywatnie mąż Deborah, Ian Rowley – bas, Gerard Louis – klawisze oraz Jerry Shirley – perkusja) to potężna machina koncertowa. Co prawda najczęściej występująca jako support, ale za to jakiej klasy! Zespół otwierał koncerty m.in. dla Van Halen (ci od Jump ;)), Alanah Myles (ta od Black Velvet :P), Lonniego Donegana (ten co grał country i miał masę przebojów, ale pewnie nie kojarzycie ^^), Donovana (folkowy Szkot od Catch the Wind), czy wspomnianego Rodgersa. Podczas swoich występów Deborah Bonham Band wykonują zarówno własne utwory, jak i klasyki Led Zeppelin.

Na koniec ciekawych informacji warto wspomnieć, że Deborah Bonham to także kobieta wielkiego serca, która podobnie jak Brian May (choć nieco mniej psychopatycznie :P) lubi chronić zwierzątka. Osobiście opiekuje się emerytowanymi końmi wyścigowymi w ramach fundacji The Racehorse Sanctuary. Bez jej pomocy większość z byłych koni wyścigowych zostałaby zamordowana.

Teraz powinien nastąpić akapit, w którym będę zachwycał się głosem pani Bonham i zachęcał do posłuchania jej twórczości. Dość jednak słów, niech przemówi muzyka. Oto oficjalne portale tej wspaniałej wokalistki, a na każdym znajdziecie różniste utwory, większość jest godna przesłuchania! Jeśli lubisz blues rocka z domieszką country – zajrzyj koniecznie. Jeśli nie przepadasz za taką muzyką – zajrzyj koniecznie, a może się przekonasz!
- http://www.deborahbonham.com/index.html - oficjalna strona, na której zamieszczono odtwarzacz z wyborem w założeniu najlepszych utworów z dotychczasowych płyt
- https://soundcloud.com/deborah-bonham - oficjalny soundcloud, tutaj głównie utwory z nadchodzącej płyty Spirit.
- http://www.myspace.com/deborahbonham - oficjalny myspace, gdzie garść newsów i dobrej muzyki

Cóż, Deborah Bonham nigdy nie była i już zapewne nie będzie tak wielka jak jej sławny brat. Ba, być może nigdy nie dorówna swojemu bratankowi. Myślę, że dzieje się tak głównie dlatego, że sama o to nigdy nie zabiegała i wolała promować się swoją muzyką, a nie nazwiskiem. Ze swojej strony napiszę jeszcze tyle – swoją muzyką Deborah zdecydowanie nie przynosi hańby klanowi Bonhamów!

Na dobranoc duet z panem Rodgersem (cóż innego mógłbym wrzucić) w jego starożytnym utworze Be My Friend