Ostrzeżenie: Treści tutaj zamieszczane są wytworem chorej wyobraźni i psychiki autora. Autor nie ponosi odpowiedzialności za jakiekolwiek ubytki mentalne spowodowane przyswojeniem prezentowanych treści.
Udany debiut w karierze
jakiegokolwiek zespołu potrafi być jednocześnie błogosławieństwem, jak i przekleństwem.
Korzyści płynące z dobrej płyty wydają się być oczywiste. Z kolei pewne
niedogodności wiążą się z maksymą „apetyt rośnie w miarę jedzenia”, gdyż na
początku kariery ciężko jest przebić pierwszy krążek, któremu poświecono
mnóstwo czasu i energii. Poza tym oczekiwania zespołu, fanów i wytwórni są o
wiele wyższe, niż gdyby poprzedni album przeszedł bez większego echa. Zawęża
się także pole muzycznych eksploracji, bowiem pozyskana grupa sympatyków raczej
oczekuje rozwinięcia już zaprezentowanego stylu, aniżeli zwrotu o 180 stopni.
Przed takimi dylematami stała
grupa Blues Pills, która dwa lata temu wydała swoją pierwszą płytę,
zatytułowaną po prostu Blues Pills. Jej (nie)spodziewany sukces sprawił, że
zespół w zasadzie non stop przebywał w trasie koncertowej, a wszelkie przerwy
poświęcał na pomieszkiwaniu w studiu i pracami nad nowym materiałem. Muzycy
zgodnie twierdzą, iż pragnęli nagrać świetny album, co wcale nie było łatwe.
Gitarzysta Dorrian Sorriaux twierdzi, iż presja spływała zewsząd – od nich
samych, od wytwórni i od fanów. Chcąc dopiąć wszystko na ostatni guzik
przegapili kilka narzuconych deadlineów oraz poczuli pierwsze objawy przemęczenia
(bardzo możliwe, że stało się to inspiracją dla jednego z kawałków, o wymownym
tytule Burned Out). Wreszcie, 5 sierpnia 2016 r., Lady In Gold trafiła do
sprzedaży i… zaskoczyła wszystkich. Wprawdzie basista i jeden z głównych
kompozytorów (wraz z Elin Larsson) zespołu Zack Anderson powtarzał, iż chcieli
wznieść swój styl na wyższy poziom, niemniej jednak chyba nikt nie spodziewał
się takiego zwrotu w muzyce grupy.
fot. tumblr.com
Pierwszą podstawową zmianą, która
fanów zespołu akurat nie miała prawa zaskoczyć, jest ta dotycząca składu
personalnego. Niedługo po wydaniu pierwszego krążka szeregi Blues Pills opuścił
perkusista Cory Berry, który postanowił wrócić do Stanów Zjednoczonych.
Zastąpił go Szwed André Kvarnström… i szczerze mówiąc nie słyszę szczególnej
różnicy w stylu i brzmieniu obu Panów.
Prawdziwą rewolucją stało się
natomiast delikatne odejście od blues rocka na rzecz soulu. Anderson wspominał,
iż chcieli przelać na tworzony materiał inspiracje, jakich zaczerpnęli od
wykonawców soulowych, w tym zwłaszcza od Arethy Franklin. W związku z tym
skorzystano z usług muzyków sesyjnych, którzy zagrali na organach (Rickard
Nygren), fortepianie (Per Larsson), mellotronie (Tobias Winterkorn), a nawet
ksylofonie (Don Alsterberg). Wprawdzie i na debiucie korzystano z pomocy
dodatkowego klawiszowca (Robert Wallin), ale nie na aż tak szeroką skalę. Na
Lady in Gold instrumenty klawiszowe często wiodą zaciekły bój o prym z gitarą
Doriana Sorriauxa, zdarza się im nawet tę batalię wygrać (jak chociażby w
minimalistycznym I Felt a Change). Zack Anderson zapowiedział nawet, że Rickard
Nygren wyruszy razem z zespołem w trasę koncertową, jako klawiszowiec oraz
gitarzysta rytmiczny. Z kolei zupełną nowością jest wykorzystanie przez Blues
Pills chórków, mających niebagatelny wpływ na brzmienie nowego albumu. Co
ciekawe i tutaj skorzystano z pomocy profesjonalistów – Carla Lindvalla, Ellinor
Svensson oraz Sofie Lee Johansson.
Powyższe sprawia, że na Lady In
Gold pojawiły się utwory, których próżno by szukać na debiutanckim krążku
grupy. Dominuje w nich pulsujący rytm perkusji i basu oraz linie melodyczne
przywodzące na myśl wspomnianą już Arethę Franklin czy rythm and bluesa w stylu
Etty James. Nie zabrakło także miejsca dla gospelowego feelingu w You Gotta
Try. Również teksty stały się mniej… hm… metafizyczne? Ciężko powiedzieć, w
każdym razie są na pewno mniej ciekawe i powiązane ze sobą. Niewątpliwie wiąże
się to z tym, że poszczególne kompozycje powstawały w dość znacznych odstępach
czasu, Elin zwróciła również uwagę na to, że – choć część piosenek jest bardzo
osobista – to jednak przy drugim albumie pojawiło się zdecydowanie więcej
fikcji literackiej. Cóż, generalnie teksty w zasadzie zawsze stały u mnie na
drugim miejscu względem muzyki, dlatego zapewne w ogóle przemilczałbym kwestie
z nimi związane, gdyby nie dwa utwory otwierające krążek, czyli kawałek
tytułowy oraz Little Boy Preacher – w obu przypadkach duet autorski
Larsson/Anderson ociera się o sztampę i lekką żenadę (aż przypomniał mi się
stary dialog: „Sam to pisałeś, czy jakiś inny artysta ci pomagał?” „We dwóch
pisaliśmy…” „Trudno się dziwić, samemu ciężko takie głupoty wymyślić” ;)).
Jednakże, podstawowe elementy,
które uczyniły Blues Pills objawieniem, nie uległy modyfikacjom. Lady In Gold
to nadal fantastyczny i potężny wokal Elin Larsson oraz – mimo wszystko –
przybrudzone brzmienie gitary Doriana Sorriauxa. Elin jest jedną z tych
piosenkarek, które tak czarują swoim głosem, że mogłyby z sukcesem porwać
słuchaczy wyśpiewując książkę telefoniczną. Moim zdaniem to właśnie popis
wokalny Larsson ratuje część kompozycji przed spisaniem na straty, w tym
zwłaszcza instrumentalnie nudny I Felt a Change (choć tutaj pomaga też
bezpośrednie przejście w Gone So Long) czy utwór tytułowy i Little Boy Preacher
(tekstowo zbliżone do treści zawartych w książkach telefonicznych). Z kolei
kompozycje, w których gitara Sorriauxa wybija się zza warstwy klawiszy na
pierwszy plan należą do moich ulubionych na płycie. Takie kawałki jak Burned
Out, You Gotta Try, Rejection czy bardzo udany i dynamiczny cover Elements and
Things śmiało mogłyby konkurować z czymkolwiek nagranym na debiucie i
przywracają elementy bluesowego brzmienia. Sam Dorian zdaje się zaś w tych
utworach inspirować brzmieniem Paula Kossoffa, co zaliczam do zdecydowanych
plusów.
W wersji deluxe Lady In Gold
otrzymujemy także dodatkową płytę DVD z zapisem występu Blues Pills w Berlinie
z 7 kwietnia 2015 r. Tu oczywiście też można się przyczepić, że po pierwsze –
koncert nie ma zbyt wiele wspólnego z nowym krążkiem, gdyż wszystkie
zarejestrowane utworu pochodzą z debiutu; po drugie – to występ z niemieckiej
telewizji, który bez problemu można było już wcześniej znaleźć w Internecie.
Nie zmienia to jednak faktu, że godzinny set został wykonany perfekcyjnie i
jest bardzo przyjemny, tak dla oka, jak i ucha. Jedyny zarzut, to zgrzyt pikselowy
na samym początku menu DVD (nie wiem jednak, czy to problem „globalny”, czy
tylko mojej kopii) oraz dźwięk wyłącznie w wersji stereo.
Blues Pills nagrali album, którego raczej nikt się po
nich nie spodziewał. Na pewno bardziej komercyjny niż debiut, na pewno mniej
bluesowy i bardziej soulowy. Część słuchaczy przyjęła tę zmianę z zadowoleniem,
inni zaczęli odwracać się od zespołu. Ze swojej strony mogę stwierdzić, że
pierwsza płyta zespołu o wiele bardziej przypadła mi do gustu, aniżeli Lady In
Gold. Jednakże dostrzegam jasne strony drugiego krążka grupy, entuzjastycznie
oczekuję nadchodzących koncertów w Polsce (a te już 23 i 24 sierpnia) i na
pewno jestem daleki od złorzeczenia i wzywania do zmiany nazwy na Pop Pills,
jak to czyni część malkontentów. Niemniej jednak z mniejszym zainteresowaniem
będę wypatrywał albumu numer trzy. Po prostu – zobaczymy co przyniesie
przyszłość.
Tym razem padło na kanadyjski kwartet No Sinner dowodzony przez aktorkę i wokalistkę Colleen Rennison (niech o przywództwie świadczy fakt, że nazwa zespołu to palindrom nazwiska tej pani). Grupa zadebiutowała szerzej w 2014 r., albumem o wdzięcznej nazwie Boo Hoo Hoo (dwa lata wcześniej w Kanadzie ukazała się EP-ka o tym samym tytule), łącząca klasyczne rytmy w klimatach Chucka Berry'ego (utwór tytułowy) z brzmieniami stricte blues rockowymi (If Anything, September Moon) oraz współczesnym bezpośrednim rock 'n' rollem (Runnin'). W maju ukazał się ich drugi krążek - Old Habbits Die Hard, który można w skrócie opisać jako kontynuację, ale i rozwinięcie stylistyki zaprezentowanej na debiucie.
Zmiana jest nie tylko ilościowa (12 utworów i 50 minut w wersji podstawowej vs 9 utworów i 38 minut debiutu), ale co ważniejsze - także jakościowa. Wyraźnie słychać, że kompozycjom poświęcono więcej czasu, zarówno na etapie tworzenia oraz aranżowania, jak również produkcji, dzięki czemu cały krążek zyskuje brzmieniowo. Całość nadal jednak jest oparta na silnym, nieco zachrypniętym głosie Rennison oraz brudnej, energetycznej gitarze Erica Campbella, choć i sekcja rytmiczna Ian Browne (perkusja) - Matt Cimirand (bas) ma swoje wyróżniające momenty (ten drugi przede wszystkim w pędzącym Leadfoot).
To co najbardziej urzeka mnie na Old Habits Die Hard, to zręczne żonglowanie stylami, w których zespół czuje się bardzo dobrze. Krążek rozpoczyna wielka produkcja i potężne wokale All Woman, we wspomnianym Leadfoot wszystko przyspiesza i nabiera nuty szaleństwa, jednak już za chwilę zespół wchodzi w niemalże wakacyjne rytmy za sprawą utworu Tryin' oraz imprezowego rock 'n' rolla w Saturday Night (skojarzenia z wielkim hitem Eltona Johna są jak najbardziej trafne, uzasadnione i konieczne). Nie zabraknie też wycieczki do stojącego w klasycznym anglo-amerykańskim (oczywiście zadymionym) barze fortepianina (Hollow), czy też sięgnięcia do inspiracji gwiazdami młodego pokolenia w One More Time. Wszystko to doprawione porządną dozą bluesa i soulu. Jest w czym się zasłuchać, nie da się znudzić.
Warto również zauważyć, że od ostatniego krążka Kanadyjczycy stali się bardziej płodni (przy czym prym kompozytorski wiedzie Colleen). Oprócz podstawowej edycji, najnowszy album grupy ukazał się także w wersji deluxe, z trzema dodatkowymi utworami - przebojowym Wait, nieco leniwym I Know It's a Sin oraz bluesowym Slippin. Każdy z nich mógłby śmiało rywalizować o miejsce w "niebonusowym" zestawie. Zakładając, że oprócz tych 15 utworów powstało jeszcze kilka - jest naprawdę dobrze.
Wojciech Mann napisał o Old Habits Die Hard "debiut trochę lepszy". Może i jest to pewne uproszczenie, w dodatku wyrwane z kontekstu brzmi trochę pejoratywnie, ale dobrze oddaje drogę, jaką zdecydował się obrać No Sinner - drogę ugruntowania i ulepszenia swojego stylu. Old Habits Die Hard nie zaskakuje bowiem niczym, czego byśmy już nie słyszeli na Boo Hoo Hoo. Z drugiej strony słychać, że zespół ma jeszcze sporo do zaoferowania oraz iż zwyczajnie rozwija się. A że w jednym określonym kierunku? Wydaje mi się, że w wypadku kanadyjskiej grupy jest to dobry ruch, który niewątpliwie spowoduje, że ich baza fanów raczej się utrzyma. Są zespoły, które zaryzykowały i czas dopiero pokaże, czy dobrze na tym wyszły... ale to już historia na inny wpis, który zresztą pojawi się niebawem ;).
Reedycje dają pretekst do
powrócenia do albumów sprzed lat. Jednak pytanie brzmi, czy o albumach, o
których napisano już wszystko albo niemal wszystko, można jeszcze coś ciekawego
napisać, nie tworząc jednocześnie wywrotowych teorii. Cóż, Straight Shooter
może nie jest może wymieniany jednym tchem z innymi najbardziej klasycznymi
albumami w historii rocka, ale na pewno jest krążkiem ważnym. I dobrym.
Niemniej jednak fantastyczna reedycja z 2015 r. z bonusową płytą oraz fakt, że
wreszcie mam okazję mieć to wydawnictwo w swoich rękach, a nie li tylko w
wersji cyfrowej sprawiły, że postanowiłem naskrobać kilka słów, jeśli nie o
wersji podstawowej, którą wszyscy dobrze znamy, to chociaż o dodatkach,
naprawdę wspaniałych dodatkach.
fot. dvdmax.pl
Debiut Bad Company ukazał się w
czerwcu 1974 r. i niemal z marszu dotarł na szczyt amerykańskiej listy
Billboard 200. Zespół jednak nie spoczął na laurach i jeszcze w tym samym
miesiącu wyruszył w długą trasę po Stanach Zjednoczonych. Z kolei po jej
zakończeniu we wrześniu 1974 r., Paul Rodgers & Co nawiedzili zamek
Clearwell, gdzie przy pomocy mobilnego studia Ronniego Lane’a rozpoczęli pracę
nad kolejnym albumem. Nie przyszli z pustymi rękami – co ciekawe, Deal with the Preacher pojawiał się w
repertuarze koncertowym już od marca 1974 r. (a zatem zanim ukazał się pierwszy
krążek Bad Company), od lipca co jakiś czas grano Shooting Star, zaś w kwietniu w londyńskim The Kitchen zespół
zarejestrował wspomniany już Deal with
the Preacher, Weep No More, Whisky Bottle (późniejsza strona B
singla Good Lovin’ Gone Bad)oraz niewydany aż do ukazania się
omawianej reedycji – See the Sunlight.
Powyższe nie oznacza, że praca
była szybka, łatwa i przyjemna. Tym razem muzycy Bad Company postanowili
poświęcić kompozycjom nieco więcej czasu, niż w przypadku debiutu, szlifując je
pieczołowicie, wypróbowując różne pomysły i wersje. Nie zrezygnowali jednak z „żywego”
brzmienia kompozycji – wszystko miało brzmieć jak zespół grający wspólnie w
jednym pomieszczeniu. Owocem był wydany w kwietniu 1975 r. Straight Shooter.
fot. hipgnosiscovers.com
Chociaż krążek nie okazał się aż
tak wielkim sukcesem, jak wydany niespełna rok wcześniej album Bad Company, to i tak udało mu się
dotrzeć do trzeciego miejsca zarówno w Wielkiej Brytanii oraz USA, pokryć się
złotem (500.000 sprzedanych egzemplarzy), a także wypromować dwa hity, które do
dzisiaj stanowią trzon każdego występu zarówno Bad Company, jak i Paula
Rodgersa solo, czyli w dużej mierze akustyczne utwory Feel Like Makin’ Love oraz Shooting
Star. Choć dzisiaj pamięta się głównie o tych piosenkach, to jednak na Straight Shooter jest o wiele więcej
udanych kompozycji w postaci Good Lovin’
Gone Bad (bezpośredniego następcy Can’t
Get Enough, choć z nieco bardziej przemyślanymi partiami gitary),
przebojowych Deal with the Preacher i
Wild Fire Woman, czy też
bluesowo-barowego Weep No More
ukazującego, że także Simon Kirke rozwinął się jako kompozytor. Ogółem wyraźnie
słychać, że członkowie zespołu poznali się ze sobą bardziej nie tylko jako ludzie,
ale także jako muzycy. Za jedyny niewypał można uznać cukierkową, banalną i
nieco grafomańską balladę Anna, którą
Kirke „przyniósł” z projektu Kossoff/Kirke/Tetsu/Rabbit i chyba koniecznie
chciał ocalić od zapomnienia. Tylko po co? (o zapomnianej, lecz świetnej płycie
Kossoff/Kirke/Tetsu/Rabbit możecie przeczytać TUTAJ).
Przejdźmy jednak do tego, co fani
muzyki lubią najbardziej, czyli do bonusów. A jest tu do czego przechodzić,
gdyż na drugiej płycie Słuchacze otrzymali aż 14 utworów przekładających się na
ponad godzinę niepublikowanego wcześniej materiału. Należy bowiem wskazać, że z
wyjątkiem singlowej wersji Whisky Bottle,
wszystkie utwory z dodatkowego krążka spoczywały do tej pory wyłącznie w
archiwum. Naturalnie do przesłuchania mamy alternatywne wersje dobrze znanych
utworów, wczesne podejścia i inne miksy, z których na szczególną uwagę
zasługują przede wszystkim wolniejsza wariacja na temat Weep No More oraz fortepianowa wersja Whisky Bottle, ale to nie wszystko co zgotował nam zespół.
Prawdziwymi perłami są bowiem trzy kompozycje – nigdy wcześniej niewydane i
niewykonywane See the Sunlight oraz All Night Long, a także bardzo ciekawa,
o wiele dłuższa wersja Easy on My Soul –
kawałka Free z albumu Heartbreaker, który Bad Company chętnie grywał także na
swoich koncertach. O ile All Night Long
trochę za bardzo przypomina Movin’ On z
debiutu oraz sprawia wrażenie niedopracowanego, tak See the Sunlight z powodzeniem mogłoby zastąpić na albumie miałką Annę. Co ciekawe Bad Company podczas
obecnej trasy zdecydowało się zaprezentować ten zapomniany utwór szerszej
publiczności (KLIK).
Warto zwrócić uwagę również na
zawartość wizualno-merytoryczną. Album został pięknie wydany w digipacku, na
szczęście nieoszpecony nigdzie wielkim napisem „DELUXE EDITION”, zaś obok
oryginalnej grafiki, wnętrze opakowania zdobią fotokopie roboczych okładek taśm
z odręcznymi adnotacjami, co sprawia naprawdę miłe wrażenie. Wydawnictwo
dopełnia dwudziestostronicowa książeczka okraszona reprodukcjami okładek singli
oraz tekstem Davida Claytona, współautora świetnej biografii zespołu Free – Heavy Load. Wprawdzie rys historyczny
Claytona nie jest pozbawiony lekkiej propagandowy, jednak zdecydowanie można
dowiedzieć się czegoś ciekawego o okolicznościach powstawania Straight Shooter.
Wersja deluxe nie należy niestety
do najtańszych (ok. 70 zł), jednak zdecydowanie warto się w nią zaopatrzyć,
polując chociażby na promocje i przeceny, które się tu i ówdzie zdarzają, co
piszący te słowa zaświadcza (upolowałem w sklepie internetowym ostatni
egzemplarz, który z tej racji był przeceniony do niespełna 50 zł). Oczywiście
oba krążki dostępne są także w wersji cyfrowej na Spotify :).
Ostatnimi czasy przeprosiłem się z playlistą "Odkryj w tym tygodniu" na Spotify. Nawet nie to, że byłem na nią szczególnie obrażony, po prostu w pewnym momencie wysyp nowości zaczął mnie trochę przytłaczać, więc podczas kilkumiesięcznej przerwy odbywałem terapię słuchając "znanych i lubianych". W końcu jednak znowu odezwał się we mnie głód poznawczy.
Moją uwagę przyciągnął utwór Libertánah, szwedzkiej grupy Bohemian Lifestyle, z kolei fakt, że zespół jak do tej pory wydał zaledwie jeden album długogrający i trzy EP-ki, zachęcił do kompleksowego poznawania. Kiedy okazało się, że muzyka stanowi miód na moje uszy, postanowiłem zebrać nieco więcej informacji o samej kapeli.
Nie było to zadanie łatwe. Sam zespół niewiele o sobie wspomina, zaś o jego dość małej popularności niech świadczy to, że All Music pomylił nazwę zespołu z tytułem ich debiutanckiego krążka. Niemniej jednak parę rzeczy udało się ustalić. Bohemian Lifestyle powstali w 2004 r. w Sztokholmie, w skład grupy wchodzą Pontus Klas Viberg (wokal, gitara), Filip Conic (gitara), Daniel B. Gustafsson (instrumenty klawiszowe, wokal) oraz Richard Lindström (perkusja). No tak, po co komu basista w zespole... ;). Pomimo długiego stażu, panowie zadebiutowali pełnowymiarowym albumem dopiero pod koniec 2015 r. Cóż, Jay Buchanan (Rival Sons) doszedłby pewnie do wniosku, że w takim razie coś z tym zespołem jest nie tak, jednak na obronę Bohemian Lifestyle trzeba powiedzieć, że zaczynali jako nastolatkowie, ale co ważniejsze - Madame Libertánah to porządny, nieprzynoszący wstydu krążek.
Gdzieś przeczytałem, że Madame Libertánah stanowi wybuchową mieszankę glamu lat '70., energii lat '80. oraz gitarowego grania lat '90. Całym sercem popieram ten pogląd. Jeśli dodamy do tego wyraźne inspiracje klasycznym bluesem, liczne zmiany tempa oraz smykałkę do pisania przebojowych melodii, to otrzymamy skondensowany opis tego, czym jest Madame Libertánah.
Choć ogólna stylistyka i brzmienie są jednolite dla całego albumu - wszystkie utwory oparte są na gitarowych riffach oraz charakterystycznym, nieco zachrypniętym wokalu Pontusa Viberga - to jednak płycie nie można odmówić różnorodności. I tak całość rozpoczyna się od pędzącego, rytmicznego i zdominowanego przez gitary Libertánah, by za chwilę odejść w bardziej pop rockowe rejony w Fool's Mask czy zwłaszcza A Brighter Day. Z kolei w następującym po nich Woodlands mamy już do czynienia z czystym hard rockiem, natomiast kilka utworów dalej klawiszowy motyw Wayward Hearts przywodzi raczej na myśl utwory Echosmith, aniżeli inspirację rockiem lat '70. Ta przyjemna sinusoida trwa w zasadzie przez cały album i nie pozwala słuchaczowi ani przez chwilę się znudzić. Inna sprawa, że gdyby dziesięć utworów trwających łącznie nieco ponad 35 minut się znudziło, to byłoby naprawdę niedobrze. Do produkcji, za którą odpowiadali Chips Kiesbye, Benjamin Nyman i Svante Forsbäck również nie można się przyczepić. Wszystko brzmi nowocześnie, przestrzennie i profesjonalnie. Jedyne zastrzeżenie, jakie przychodzi mi na myśl, to nieco zbyt schowane w tle klawisze, które - kiedy już czasem wybijają się na pierwszy plan - są całkiem ciekawe.
W warstwie tekstowej również można doszukać się wspólnych tematów, wśród których na pierwszy plan wysuwa się wolność, tak twórcza, jak i w codziennym życiu, ale także nadzieja, radość oraz smutek. Całość przekazu jest dość bezpośrednia, przez co doskonale koresponduje z muzyką. Próżno u Bohemian Lifestyle szukać górnolotnych metafor, wzniosłych treści i morałów. Muzycy stawiają jednak na rozrywkę i beztroskie machanie grzywą (lub jak w moim wypadku - tym, co z grzywy zostało).
Jeżeli napisałbym, że Bohemian Lifestyle to zespół nowatorski, to zwyczajnie bym skłamał. Niekonwencjonalności i jakiegoś wielkiego artyzmu przypisywanego bohemie bym się raczej nie doszukiwał. Odwołanie do tego nurtu następuje natomiast w warstwie lirycznej, a to w postaci swobody i szeroko pojętej wolności twórczej. Niemniej jednak Bohemian Lifestyle czerpie bardzo dobre wzorce z klasycznych brzmień, którym dodatkowo nadaję akcent przebojowości i ogólnej radości z muzykowania. Zespół na pewno stanowi ciekawą pozycję na rynku muzycznym i ma szansę tylko jeszcze bardziej się rozwinąć. Osobiście trzymam za nich kciuki.
Attitude Recordings, które podjęło się zainwestowania w talent muzyków z Bohemian Lifestyle, podpisało z nimi kontrakt na dwa albumy. Jeśli druga płyta (która już powstaje) przynajmniej utrzyma poziom debiutu, to absolutnie nie martwię się o przyszłość tej grupy.
Jeśli macie ochotę na dawkę energetycznego i przebojowego, ale także zgrabnego technicznie rock 'n' rolla, to Madame Libertánah jest zdecydowanie pozycją dla Was :).
Rekord Chinese Democracy w kategorii oczekiwania na album został oficjalnie pobity. Wprawdzie Steve Porcaro, który pokonał Axla, poza zaprezentowaniem dwóch wersji demo w 2009 r. nie trąbił, że już za chwilę, już za momencik ukaże się jego płyta, a i motywacje zarówno co do odkładania jego premiery, jak i wydania w 2016 r. były inne niż u Rose'a, ale faktem jest, że prace nad debiutanckim solowym krążkiem klawiszowca Toto rozpoczęły się w 1983 r. Po przeszło 30 latach - wreszcie jest. Czy warto było czekać na "Someday/Somehow"? To zależy...
Tym, którzy doskonale orientują się w zespole Toto, układzie kompozytorskim tej grupy, wkładzie jaki Steve ma w brzmienie grupy, mógłbym w skrócie napisać, że jeśli lubicie kompozycje ostatniego z żyjących braci Porcara, a zwłaszcza ostatnie dokonania - The Little Things i Bend - Someday/Somehow bez problemu zawojuje Wasze serca. Jeśli znacie Toto i spodziewacie się wielkiej produkcji, oszałamiających solówek gitarowych i klawiszowych - zapomnijcie. Jeśli zaś kojarzycie tylko kultowe utwory, jak Africa, Rosanna i Hold the Line, to wiedzcie, że Steve Porcaro tworzy zupełnie inną, bardziej nastrojową i intymną muzykę. Intymność w ogóle będzie stanowić klucz do tej recenzji i braku jednoznacznej oceny krążka.
Jak już zostało wspomniane, najmłodszy z braci Porcaro rozpoczął prace nad swoim debiutem w 1983 r., a zatem tuż po oszałamiającym sukcesie Toto IV, obsypanego sześcioma nagrodami Grammy (o ile się nie mylę, jest to do dziś nie pobity rekord). Oczywiście taki sukces sprawił, że zespół stał się nagle rozchwytywany, do tego doszły problemy z głównymi wokalistami, więc wszyscy musieli się spiąć i działać dla wspólnego dobra grupy. O tworzeniu solo nie było mowy. Z kolei kiedy Steve odszedł z Toto w 1986 r. (choć na późniejszych płytach udzielał się i aranżacyjnie i produkcyjnie), postanowił się w pełni poświęcić swojej pasji - muzyce filmowej. Kiedy wreszcie w 2009 r. zaprezentował dema Ready or Not oraz Painting by Numbers, to w 2010 r. Toto zostało zreformowane, by zbierać fundusze na zmagającego się z ALS (stwardnienie zanikowe boczne) Mike'a Porcaro.
Wreszcie w 2016 r. - głównie za sprawą Michaela Sherwooda (współproducenta i współautora kilku utworów) - następuje premiera Someday/Somehow. Bez wielkiej pompy, bez jakiejś olbrzymiej promocji (ot kilka filmików ze Stevem Lukatherem i Davidem Paichem w rolach głównych), za to ze Stevem Porcaro mówiącym, że zdecydował się wreszcie wydać tę płytę, bo historia jego rodziny uświadomiła mu, jak ulotne jest życie ludzkie i że nie warto zwlekać. Wymowne.
Tak wymownie, refleksyjnie i nastrojowo jest przez większość albumu. otwierający krążek Ready or Not to wspomnienie Steve'a o młodości jego dzieci i jak za nimi tęsknił będąc w trasie z Toto, oparty o brzmienie gitary akustycznej To No One stanowi bezpośrednie odniesienie do losu, jaki spotkał braci Porcaro ("Michael says no one's to blame, but look at him now, he just won't be the same as he ever was") jest także swoistą rozprawą na temat (nie)wiary w Boga. Z kolei chyba nie było bardziej adekwatnego utworu do zamknięcia tego nietypowego albumu - More than I Can Take to tylko Steve Porcaro, fortepian i olbrzymi ładunek emocjonalny. I chociaż ta nastrojowość zostaje przełamana dwoma żywszymi numerami - opowiadającym o "muzycznej podróży" Swing Street oraz odrzutem z któregoś z albumów Toto z lat '80 Back to You (moim zdaniem idealnie pasowałby na The Seventh One), to jednak dominują utwory spokojne i sentymentalne.
Głównym wokalistą na Someday/Somehow jest oczywiście Steve Porcaro. Muzyk jednak jest świadomy swoich ograniczeń w tym zakresie, zawsze podkreślał, że kiepski z niego piosenkarza i do wydania Toto XIV zaśpiewał tylko w dwóch swoich kompozycjach, a to też tylko dlatego, że uznał, iż głosy pozostałych członków Toto nie pasowały do nastroju utworów. Myślę, że między innymi dlatego też na solowym debiucie oprócz głównego bohatera, w rolę wokalistów wcielają się jego przyjaciele - Michael McDonald, Michael Sherwood, odkryty przez Toto w 2010 r. Mabvuto Carpenter oraz młody szkocki wokalista Jamie Kimmett. Ogólnie rzecz biorąc, była to chyba dobra decyzja - utwory z charakterystycznym wokalem McDonalda zapadają w pamięć (Swing Street i Night of Our Own), Carpenter popisuje się przepięknym soulowym głosem w Painting by Numbers. Michael Sherwood (Make Up) ma zbliżone umiejętności do Steve'a Porcaro, z kolei Kimmett jakoś nie przypadł mi o gustu. Utwory, w których przejmuje obowiązki wokalne (She's So Shy i Face of a Girl) są bardzo cukierkowe, a on sam przypomina mi chwilami Jamesa Blunta i nie jest to komplement ;).
Departament instrumentalny jest też dość mocno reprezentowany. Oczywiście prym wiedzie Steve Porcaro i jego instrumenty klawiszowe, z których mógł wycisnąć o wiele więcej, niż w Toto, gdzie głównym klawiszowcem i kompozytorem jest David Paich. Dostajemy wszystkie charakterystyczne zagrania najmłodszego z braci Porcaro, ale także wiele typowych dla niego smaczków aranżacyjnych. Struktura syntezatorów jest dość złożona, ale nie naprzykrza się, całość jest dość wyważona. Na gitarach - choć na Someday/Somehow nie jest ich zbyt wiele - zaprezentowali się Marc Bonilla (znany ze współpracy z Keithem Emmersonem, Glennem Hughsem i Davidem Coverdalem), Jimmy Haun (Yes, Air Supply, Circa) oraz Steve Lukather (Toto), skład perkusyjny zasilili Shannon Forrest (całkiem znany muzyk sesyjny, od 2015 r. w Toto), Toss Panos (Dweezil Zappa, Paul Rodgers, Cliff Richard, Sting), Robin DiMaggio (Steve Vai, Diana Ross, Paul Simon), Rick Marotta (Aretha Franklin, John Lennon, Steely Dan) oraz Lenny Castro (Boz Scaggs, Eric Clapton, Elton John, Toto). Tutaj również nie uniknęliśmy podróży sentymentalnej, gdyż aż w sześciu utworach możemy usłyszeć gitarę basową Mike'a Porcaro, w jednym jego syna Sama, zaś w utworze Back to You grają wspólnie wszyscy trzej bracia Porcaro.
Muszę przyznać, że przy pierwszym odsłuchu byłem lekko rozczarowany. To znaczy z jednej strony dokładnie takiego brzmienia spodziewałem się po solowym albumie Steve'a Porcaro, ale z drugiej wszystko było dla mnie trochę zbyt monotonne, zbyt podobne do siebie itp. Jednak każdy kolejny odsłuch sprawiał, że Someday/Somehow robił na mnie coraz większe wrażenie. Zacząłem wsłuchiwać się bardziej w strukturę kompozycji, ale także w teksty, które zdecydowanie są o czymś, opowiadają historie. Jeśli dodamy do tego okoliczności powstawania płyty oraz historię rodzinną braci Porcaro, to solowa płyta Steve'a atakuje olbrzymim ładunkiem emocjonalnym. Właśnie z tego powodu nie jestem w stanie jednoznacznie ocenić tego krążka. Jeśli patrzeć wyłącznie na aspekty artystyczne - pewnie jest dość średnio, momentami może nudnawo. Niemniej jednak otoczka chyba też powinna mieć znaczenie...
Tak czy inaczej, na pewno zachęcam do przesłuchania i własnej oceny.
Tracklista:
01 Ready or Not
Steve Porcaro - wokal, instrumenty klawiszowe, chórki
Marc Bonilla - gitara
Mike Porcaro - gitara basowa
Shannon Forrest - perkusja
Lenny Castro - instrumenty perkusyjne
Michael Sherwood - chórki
02 Loved by a Fool
Steve Porcaro - wokal, instrumenty klawiszowe, chórki
Robin DiMaggio - perkusja
Lenny Castro - instrumenty perkusyjne
Michael Sherwood - chórki
03 Someday/Somehow
Steve Porcaro - wokal, instrumenty klawiszowe, chórki
Jimmy Haun - gitara
Sam Porcaro - gitara basowa
Don Markese - klarnet
Robin DiMaggio - instrumenty perkusyjne
Lenny Castro - instrumenty perkusyjne
Michael Sherwood - chórki
04 Swing Street
Michael McDonald - wokal
Steve Porcaro - instrumenty klawiszowe, chórki
Steve Lukather - gitara
Jimmy Haun - gitara
Mike Porcaro - gitara basowa
Carl Saunders - trąbka
Toss Panos - perkusja
Lenny Castro - instrumenty perkusyjne
Michael Sherwood - chórki
05 She's So Shy
Jamie Kimmett - wokal, chórki
Steve Porcaro - instrumenty klawiszowe, chórki
Marc Bonilla - gitara
Mike Porcaro - gitara basowa
Shannon Forrest - perkusja
Mike Biardi - loopy
Michael Sherwood - chórki
06 Back to You
Steve Porcaro - wokal, instrumenty klawiszowe, chórki
Mike Porcaro - gitara basowa
Jeff Porcaro - perkusja
Don Markese - flażolet
Michael Sherwood - chórki
07 Face of a Girl
Jamie Kimmett - wokal, chórki
Steve Porcaro - instrumenty klawiszowe, chórki
Mark Bonilla - gitara
Mike Porcaro - gitara basowa
Robin DiMaggio - perkusja
Lenny Castro - instrumenty perkusyjne
Mike Biardi - loopy
Michael Sherwood - loopy
08 To No One
Steve Porcaro - wokal, instrumenty klawiszowe, chórki
Chyba nie będę daleki od prawdy pisząc, że Bad Company było jedną z najbardziej spektakularnych i rozchwytywanych supergrup lat '70. Cóż, jeśli wziąć pod uwagę, że panowie współtworzący grupę wywodzili się z takich zespołów jak Free, Mott the Hoople czy King Crimson, fakt rewelacyjnych sprzedaży pierwszych albumów oraz pełnych hal koncertowych i stadionów nie powinien dziwić. Dziwi jednak to, że w czasie działalności oryginalnego składu nie ukazał się żaden krążek koncertowy i musieliśmy na niego czekać aż do kwietnia 2016 r. (wydany w 2006 r. "Live in Albuquerque 1976" bardzo szybko zniknął z półek sklepowych z powodów prawnych, a na pozostałych albumach koncertowych Bad Company zawsze brakuje przynajmniej jednego członka pierwotnego składu). Warto jednak było doczekać tej chwili, gdyż dwupłytowe wydawnictwo "Live in Concert 1977 & 1979" jest pozycją obowiązkową dla każdego fana rockowej muzyki granej na żywo.
Co ciekawe, siłą sprawczą tego albumu nie byli członkowie zespołu, lecz wytwórnia Rhino Records, która przedstawiła znalezisko Paulowi Rodgersowi, Mickowi Ralphsowi oraz Simonowi Kirke'owi. Nastawienie muzyków było - delikatnie mówiąc - dość sceptyczne, jednak to co usłyszeli bardzo pozytywnie ich zaskoczyło.
"Muszę przyznać, że wytwórnia postąpiła bardzo dobrze odnajdując rzeczy, o których my sami w zasadzie zapomnieliśmy. Szczerze mówiąc, sam bym tego nigdy nie zrobił. Byłem bardzo sceptyczny, gdy zaproponowali nam wydanie tych koncertów. Ale kiedy ich przesłuchałem byłem nieźle zaskoczony. Jest tam kilka rzeczy, jak na przykład <<Leaving You>>, o których nie pamiętałem, że w ogóle graliśmy je na żywo. Poza tym ma świetny feeling, lepszy niż nagrania studyjne. Są tam rzeczy, które zaskoczyły nas wszystkich, więc pomyślałem, że skoro jest to interesujące dla mnie, to może być także interesujące dla fanów" - relacjonował Rodgers.
W rezultacie fani otrzymali pełne zapisy dwóch występów Bad Company - z 23 maja 1977 r. w Houston (trasa promująca "Burning Sky") oraz z 9 marca 1979 r. w Londynie (trasa promująca "Desolation Angels"), uzupełnionego o świetną wersję "Hey Joe" zarejestrowaną 29 czerwca 1979 r. w Waszyngtonie. Wszystko to pięknie wydane i okraszone książeczką z wcześniej niepublikowanymi fotografiami.
Oba koncerty cechują bardzo ciekawe i zróżnicowane setlisty. Obok utworów znanych, należących do hitów, które obowiązkowo trzeba było zagrać, pojawiły się także niegrane nigdy później (ewentualnie bardzo rzadko) smakołyki jak "Morning Sun", "Man Needs Woman", "She Brings Me Love", "Evil Wind" czy wspomniane już "Leaving You" oraz "Hey Joe". Ciekawym doświadczeniem jest również wsłuchiwanie się w reakcje publiczności na nowości, które później stały się hitami tworzącymi trzon występów Bad Company, jak na przykład "Burnin' Sky" oraz "Rock 'N' Roll Fantasy".
Kolejną siłą wydawnictwa jest dobra decyzja wytwórni i zespołu, by specjalnie nie grzebać przy produkcji oraz dźwięku. Można powiedzieć, że w zasadzie otrzymaliśmy dwa soundboardy, które wiernie oddają przebieg każdego występu. W związku z tym z głośników tu i ówdzie wydobywają się drobne potknięcia muzyków, kilka niepożądanych dźwięków, które wymsknęły się z niesfornych instrumentów, a także rozmowy Paula i Micka z publicznością (co obecnie często wycina się z albumów koncertowych, a czego nie jestem w stanie zrozumieć). Dzięki temu zabiegowi (czy też raczej dzięki brakowi zabiegów ze strony inżynierów dźwięku) słuchacz może przenieść się w czasie i poczuć atmosferę tamtych dni, tamtych tras koncertowych. Zwłaszcza, że jest w czym się zasłuchać, zespół jest w wyśmienitej formie. Brawo! :)
Jeżeli jeszcze nie mieliście okazji przesłuchać "Live in Concert 1977 & 1979" to gorąco do tego zachęcam. 30 nieoklepanych do bólu utworów gwarantują nieco ponad 2,5 godziny magicznej podróży do świata wspaniale zagranej rockowej muzyki. Obu krążków możecie posłuchać na Spotify, a potem - mam nadzieję - zakupić w dobrych sklepach muzycznych... i w Empiku ;).
CD 1 - Live at The Summit, Houston, Texas 23.05.1977
01 Burnin’ Sky
02 Too Bad
03 Ready For Love
04 Heartbeat
05 Morning Sun
06 Man Needs Woman
07 Leaving You
08 Shooting Star
09 Simple Man
10 Movin’ On
11 Like Water
12 Live For The Music
13 Drum Solo
14 Good Lovin’ Gone Bad
15 Feel Like Makin’ Love
CD 2 - Live at The Empire Pool, Wembley, London 9.03.1979; Hey Joe - Capitol Center, Washington, DC 26.06.1979
Pewnie już kiedyś na łamach tego niezwykle poczytnego bloga (ta) wspominałem, że uwielbiam teatr w muzyce (nie mylić z muzyką w teatrze, chociaż tę również cenię). Nawet jeśli nie wspominałem, to wystarczy jedno spojrzenie na sekcję o mnie oraz słowa „Alice Cooper”, by wiedzieć, iż lubię. Przychylam się do zdania, że to właśnie ta grupa zapoczątkowała nurt scenicznego spektaklu z elementami makabreski, z wykorzystaniem rekwizytów i budzących grozę makijaży. Faktem natomiast jest, że od lat ’70. zaczęło przybywać zespołów wykorzystujących ten patent, zwłaszcza wśród reprezentantów cięższych odmian metalu, których zazwyczaj nie potrafię rozróżnić, więc się nie będę wymądrzał. Jednakże wydaje mi się, że większość grup nie była w stanie wykorzystać potencjału drzemiącego w owej makabresce. Powiewem świeżości okazał się tu szwedzki zespół Ghost.
fot.: http://hiddenjamsmusic.com
Obok Szwedów nie da się przejść obojętnie. Zawdzięczają to nie tylko swojemu wizerunkowi scenicznemu – upadłego Papy Emeritusa oraz zastępu wiernych bezimiennych i pozbawionych twarzy ghuli – oraz skrywaniu tożsamości przez wszystkich członków zespołu (no, tutaj „trochę” namotał Nergal :P), ale także (co bardzo cieszy) muzyce. Dawno nie urzekła mnie tak bardzo mieszanka melodyjnego, często skocznego okołometalowego grania z satanistyczno-okultystycznymi tekstami. W dodatku doskonale widać i słychać, że zespół robi to wszystko z przymrużeniem oka, choć zarazem profesjonalnie. Taki koncept musi się sprawdzać, gdyż z każdym dniem Ghostowi przybywa fanów, zaś o rosnącej popularności grupy na własnej skórze przekonali się polscy fani, którym z uwagi na przyznanie Szwedom nagrody Grammy w kategorii „Best Metal Performance” przełożono koncert. Potem przełożono go ponownie, ale wreszcie pod koniec maja licznie zgromadzona publiczność wypełniła mury Stodoły.
Ostatnie dni maja były zarazem dniami pierwszych razów dla piszącego te słowa – pierwszy raz Ghost na żywo (niestety, kapelą zainteresowałem się na poważnie dopiero na krótko przed wydaniem Meliory), pierwszy raz w Stodole, pierwszy raz od dłuższego czasu niemal wyprzedany klubowy koncert. Była to też wyprawa pełna obaw, gdyż o ile studyjne wcielenie Ghosta bardzo lubię, o tyle do show byłem sceptycznie nastawiony, a to za sprawą obejrzenia na tzw. „jutubach” jednego, mało energetycznego występu festiwalowego. Cóż, byłem dość głupi, ale na swoje usprawiedliwienie dodam, że to był pro – shot! ;) Niemniej po kolei.
źródło: Live Nation Polska
Oczywiście jako profesjonalny recenzent, do klubu dotarłem pod koniec setu supportu, grającej (jak twierdzą) „dark electronic doom blues” szwedzkiej grupy Dead Soul. Wobec tego nie powinienem się o nich wypowiadać, nadmienię jednak, że zdziwiło mnie bogactwo brzmień wydobywających się z li tylko wokalisty i dwóch gitarzystów ;). Potem spotkałem się z komentarzem, że i co do gitar były wątpliwości, czy są na żywo. Tak czy inaczej, w wydaniu studyjnym (na koncie mają dwa krążki studyjne i jeden koncertowy) Dead Soul rzeczywiście prezentuje się jako mieszanka elektroniki i loopów z gitarowym brzmieniem, a wszystko to okraszone nieco mrocznym klimatem. Niemniej jednak po kilku kawałkach da się odczuć monotonię.
Przejdźmy zatem do gwiazdy wieczoru. Już pierwsze dźwięki intra oraz ekstatyczne reakcje publiczności zaczęły rozwiewać moje obawy odnośnie do jakości nadchodzącego występu. Z kolei przy pierwszych taktach Spirit wyzbyłem się ich już zupełnie (chociaż nie, na początku byłem przerażony, gdyż wokal całkowicie ginął w miksie. I tu brawa dla dźwiękowców, którzy w porę dostrzegli problem i postanowili coś z nim zrobić). Naprawdę, nie sądziłem, że już same kostiumy zrobią na mnie takie wrażenie (zupełnie nieporównywalne do oglądania fotografii czy zapisów z koncertów), w tym oczywiście zwłaszcza szaty Papy Emeritusa III, który od początku do samego końca trzymał publiczność w garści, zręcznie dyrygując nią podczas chóralnych śpiewów lub też zawadiacko lekceważąc nonszalanckim gestem. Wprawdzie papieskie odzienie szybko musiało zostać zrzucone, gdyż skutecznie ograniczało papamobilność Tobiasa Emeritusa, lecz w jego miejsce pojawił się całkiem lekki i gustowny frak, który wraz z fryzurą wokalisty pięknie przywodził na myśl Hrabiego Kaczulę.
Zespół zagrał bardzo energetyczny i przekrojowy set (chociaż Opus Eponymous został potraktowany po macoszemu) składający się wyłącznie z materiału zarejestrowanego przez Ghosta na trzech studyjnych albumach. Cóż, chociaż na pewno miło by było usłyszeć covery typu Here Comes the Sun, If You Have Ghosts czy I'm a Marionette, to chyba jednak dobrze, że całe miejsce poświęcono autorskiemu materiałowi. Całości dopełniła zabawna konferansjerka Papy Emeritusa III i niech o mocy tego człowieka świadczy fakt, że nawet jego długie przemowy nie zaburzyły dynamiki i odbioru koncertu, ba – stanowiły integralną część show. Nikt nie pokrzykiwał, jak do Morrisseya i nikt się nie obraził tak, jak on ;).
Moim zdaniem na uwagę zasługują nieco spokojniejsze utwory pokroju Body and Blood, He Is czy finałowego Monstrance Clock. Nie tylko zastosowano przy nich całkiem efektowną grę świateł, ale można było usłyszeć w pełnej krasie zaangażowaną w śpiewanie publiczność (swoją drogą, sam byłem zaskoczony ile tekstów Ghosta znam). Nie ukrywam, że choć moim ulubieńcem z występu był najcięższy numer grupy – Mummy Dust, to jednak tuż za nim uplasowały się właśnie wspomniane wyżej, bardzo nastrojowe i klimatyczne kawałki (no i jeszcze Ghuleh/Zombie Queen).
Na wielką pochwałę zasługuje też zastęp ghuli. To naprawdę profesjonalni muzycy, którzy wiedzą jak używać swoich instrumentów. Zresztą kilkukrotnie mieli możliwość do instrumentalnych popisów i świetnie te okazje wykorzystali. Sam Papa również był w przedniej formie, choć czasami śpiewał, ekhm, „dwugłosem” ;).
No właśnie. Jeżeli już do czegoś miałbym się przyczepić, to może do nadmiernego korzystania z wokali „z klawisza”, w miejscach, gdzie to nie było potrzebne. Oczywiście nikt nie oczekuje, że Ghost będzie woził ze sobą chór i orkiestrę, zaś utwory pozbawione tych elementów w oprawie koncertowej byłyby zwyczajnie uboższe. Niemniej jednak podwajanie w niektórych miejscach głównego wokalu było raczej zbędne. Tak czy inaczej – ta drobnostka absolutnie nie wpłynęła na fantastyczny odbiór całości występu.
Podsumowując – było fantastycznie, chcę jeszcze, Ghoście wracaj!
PS: Podziękowania za wspólną wyprawę Panom prowadzącym Nie Dla Singli w Studenckim Radiu Żak [KLIK], Panu prowadzącemu Lepszy Punkt Słyszenia w rockserwis.fm [KLIK] (notabene, to jeden ze współprowadzących Nie Dla Singli, więc nadal dziękuję dwóm, a nie trzem osobom), nieocenionemu Ksardowi oraz poznanemu w trasie (choć głównie śpiącemu :P) Piotrowi.
W
branży muzycznej nie ma lepszego czynnika motywującego do działania, jak
świetne wyniki sprzedaży najnowszego albumu. Niemniej jednak czasami
niespodziewany sukces może stać się przekleństwem. Blue Öyster Cult zetknął się
z taką sytuacją, kiedy to w 1981 r. ukazał się ich ósmy krążek, wyprodukowany
przez słynnego Martina Bircha – Fire of
the Unknown Origin. Album nie tylko pokrył się złotem,
wędrując do pierwszej trzydziestki Billboard 200 oraz UK Album Chart, ale
zawierał również pierwszy od (Don’t Fear)
The Reaper prawdziwy przebój grupy - Burnin’
for You (numer 1 w notowaniu Billboard’s Album Rock Tracks). W dodatku
utwór Veteran of the Psychic Wars wykorzystano w filmie animowanym Heavy Metal (choć, jak na ironię, kawałek ten nie należał do
piosenek napisanych z myślą o animacji).
Niestety,
powyższa dobra passa zamiast dać zespołowi kolejny zastrzyk energii do dalszego
działania, skumulowała jedynie piętrzący się od lat stres oraz napięcia między
członkami grupy. Presja, by następny album stał się co najmniej takim samym sukcesem marketingowym
również nie pomagała. Ostatecznie, w sierpniu 1981 r., Albert Bouchard –
perkusista i zarazem współautor wielu kompozycji zespołu, w znacznej mierze
odpowiedzialny za jego brzmienie – został zwolniony za „niestabilne zachowanie”. Faktem jest, iż Albert zaczął spóźniać się na
niemal każdy koncert, w związku z czym w pierwszych kilku utworach zastępował go techniczny Rick
Downey. Innym faktem jest, że odkąd muzycy podjęli decyzję, by Downey przejął
obowiązki na stałe, forma zespołu zaczęła lecieć na łeb na szyję.
Kolejny
album BÖC - The Revölution by Night z
1983 r. – poza radiowym hitem Shooting
Shark oraz naszpikowanym wątkami sci – fi Take
Me Away, stanowił w zasadzie nieciekawą pop rockową mieszaninę, choć trzeba
przyznać, że tu i ówdzie słychać było dawne brzmienie zespołu. W lutym 1985 r.
doszło do rozdrapania starych ran, gdy muzycy po odejściu Ricka Downeya
zaprosili Alberta Boucharda do wzięcia udziału w trasie koncertowej po Kalifornii. Albert myślał, że wraca na dobre, z kolei Eric Bloom i spółka
chcieli jedynie dać sobie trochę czasu do znalezienia następcy Downeya. O
wydanym w 1985 r. Club Ninja
wystarczy powiedzieć tylko tyle, że jedyny godny uwagi utwór – Dancin’ in the Ruins – został w całości
napisany przez zewnętrznych twórców. Ponadto w trakcie sesji nagraniowych
zespół opuścił klawiszowiec Allen Lanier (niezadowolony z artystycznej jakości
tworzonej muzyki oraz obecności Tommy’ego Zvonchecka jako swojego z/następcy),
natomiast tuż po tournée w Niemczech
dołączył do niego basista Joe Bouchard, chcący spędzić więcej czasu z rodziną,
ale także poszukujący możliwości grania innych gatunków muzycznych. BÖC
utracili także jakiekolwiek wsparcie ze strony wytwórni Columbia Records. W
rezultacie, jak to stwierdził Eric Bloom: „latem 1986 r. zespół [w składzie:
Bloom, Buck Dharma, Zvoncheck, Jon Rogers i Jimmy Willcox] pół-oficjalnie
rozpadł się”.
Niespodziewaną szansą na
odbudowanie relacji w zespole i swoisty powrót do korzeni mógł być projekt, który chodził po głowie menadżera Sandy’ego Pearlmana od przynajmniej
kilkunastu lat… projekt o nazwie Imaginos.
The
Soft Doctrines of Imaginos
Imaginos (w pierwotnej wersji “Immaginos”) poprzedza powstanie Blue
Öyster Cult, jako koncept zrodzony w głowie studenta antropologii oraz
socjologii Sandy’ego Pearlmana. Pearlman w połowie lat ’60. napisał serię
wierszy oraz scenariuszy zatytułowaną The
Soft Doctrines of Immaginos, historię opisującą genezę dwóch wojen
światowych, łączącą w swej treści wątki kulturowe, których Sandy uczył się na
studiach, z elementami science fiction oraz literatury gotyckiej.
Mniej
więcej w tym samym czasie, w 1967 r., Pearlman został menadżerem oraz
producentem grupy Soft White Underbelly. Wielkim marzeniem Sandy’ego, obok
tego, by grupa została amerykańską odpowiedzią na Black Sabbath (nie wyszło, ale to w sumie dobrze), było zarejestrowanie
przez zespół muzyki do stworzonej przez niego historii. W tym wczesnym okresie
– poza zmianą przez Pearlmana nazwy kapeli na Blue Öyster Cult, co również zaczerpnięto z historii Imaginos
– grupa zarejestrowała dwa utwory nawiązujące do poezji producenta. Były nimi Gil Blanco County (demo dla Elektra
Records nagrane pod nazwą Stalk-Forrest Group) oraz nigdy nieopublikowany
kawałek Bucka Dharmy Port Jefferson.
Chociaż
w początkowych latach zespół dość ochoczo sięgał po twórczość Pearlmana celem
przerobienia jego wierszy na piosenki, a promocyjne kopie pierwszego krążka
grupy zawierały wkładkę, wedle której utwór Redeemed
stanowił „skróconą wersję ścieżki, która ukaże się na czwartym albumie, operze zatytułowanej The Soft Doctrines of the Imaginos”, to jednak muzycy oponowali nagrywaniu albumu
koncepcyjnego. Mimo to, Albert Bouchard rozpoczął prace nad muzyką do Imaginos, czego owocem
do 1974 r. były Astronomy, The Subhuman (oba ukazały się na krążku Secret Treaties) oraz Imaginos.
Podczas
sesji do Agents of Fortune (1976 r.)
nagrano demo utworu Imaginos, z kolei
przy nagrywaniu Spectres (1977 r.) Joe
Bouchard zarejestrował demo In The
Presence Of Another World (kawałek był próbowany przez cały zespół jako
kandydat na album Mirrors z 1979 r.),
zaś Albert Bouchard nagrał Del Rio's Song,
I Am the One You Warned Me of, The Siege and Investiture of Baron von
Frankenstein's Castle at Weisseria oraz The
Girl That Love Made Blind. Jednak
nawet wtedy, przy tak bogatej kolekcji utworów, zespół nie zdecydował się na
zrealizowanie konceptu.
Albert
Bouchard kontynuował rejestrowanie dem na poczet potencjalnego albumu i w
okresie Cultösaurus Erectus (1980 r.)
bardzo chciał, by zespół przystąpił do realizacji projektu. Plany te pokrzyżowało wyrzucenie go z grupy…
Solowy
album Alberta Boucharda
Tuż
po opuszczeniu zespołu, Albert Bouchard i Sandy Pearlman rozpoczęli prace
zmierzające do wydania Imaginos. Początkowe plany
obejmowały wydanie trzech podwójnych albumów. Kiedy w 1981 r. Pearlman zwrócił się do CBS ze stosownym zapytaniem, wytwórnia
początkowo dała zielone światło.
W
związku z tym Albert zabrał się do pracy i już w 1982 r. miał gotowe podstawowe
ścieżki. Bouchard nie tylko zaśpiewał we wszystkich utworach, ale także zagrał
na perkusji oraz gitarze. W pracy towarzyszyli mu Tommy Morrongiello (Ian Hunter Band, gitara i
aranżacje), Jack Rigg (David Johansen Band, gitara), Phil Grande (muzyk
sesyjny, gitara), Tommy Mandel (Ian Hunter Band, instrumenty klawiszowe), Kenny
Aaronson (gitara basowa), Thommy Price (Scandal, perkusja) oraz mnóstwo
gościnnych muzyków i wokalistów, wśród których znaleźli się Robby Krieger czy Helen Wheels. Wśród zaproszonych współpracowników nie zabrakło również członków oryginalnego składu BÖC – Joe Boucharda, Allena Laniera oraz
Bucka Dharmy. Zarejestrowane w tamtym czasie partie J. Boucharda i Laniera
stanowią ich jedyny wkład w końcowy album wydany w 1988 r.
Niestety,
początkowy entuzjazm wytwórni został zgaszony po usłyszeniu efektów prac
Boucharda i Pearlmana. Columbia Records skarżyła się przede wszystkim na wokalne
umiejętności Alberta (na podstawie taśm demo z sesji do Imaginos,
które wyciekły do Internetu – skargi nie były pozbawione podstaw), w
związku z czym kolejne półtora roku spędzono na dokonywaniu poprawek
mikserskich oraz wypróbowywaniu sesyjnych wokalistów. Po przesłuchaniu w 1984
r. ostatecznego rezultatu – trzynastu, trwających około 90 minut utworów –
wytwórnia zdecydowała się odłożyć projekt na półkę, oficjalnie ze względu na
wokal Alberta Boucharda oraz brak perspektyw komercyjnych.
Reunion,
którego nie było
Temat
Imaginos został ponownie podjęty w
1986 r. kiedy – nazywany przez złośliwych – „Two Öyster Cult” zawiesił swoją
działalność. Albert Bouchard, który liczył na zebranie oryginalnego składu do
nagrania albumu, a następnie zorganizowania trasy koncertowej, kontaktował się
ze wszystkimi muzykami. Niestety, kiedy wreszcie udało mu się namówić do
wzięcia udziału w projekcie swojego brata – ostatniego z oryginalnej piątki,
który się wahał – Blue Öyster Cult został zreformowany w składzie: Bloom,
Dharma, Lanier, Jon Rogers i Ron Riddle. Kiedy Albert zorientował się, iż nie
ma najmniejszych szans na jego powrót do zespołu, ostatecznie porzucił prace
nad Imaginos.
Jednak
mniej więcej w tym samym czasie Sandy Pearlman ponownie zaproponował Columbia
Records wydanie albumu, aczkolwiek tym razem jako kolejnego krążka Blue Öyster
Cult. Wytwórnia przystała na ten pomysł i zagwarantowała producentowi niewielki
budżet na dokonanie wszelkich niezbędnych nakładek oraz dogranie wokali Erica
Blooma i Bucka Dharmy. Po odzyskaniu oryginalnych taśm od Alberta, Pearlman
oraz Paul Mandl i Steve Brown zajęli się
oczyszczaniem, remiksowaniem taśm, a także ponownym aranżowaniem utworów. Do
współpracy zaproszono całą kawalkadę muzyków sesyjnych, wśród nich Joe
Satrianiego (dzięki pracy przy Imaginos
gitarzysta sfinansował produkcję swojego drugiego solowego albumu – Surfing with the Alien) oraz Marca
Biedermanna. Na początku 1987 r. Dharma zarejestrował wokale oraz część partii
gitarowych, zaś Tommy Zvoncheck – wtedy nadal członek zespołu – zarejestrował
na nowo większość klawiszy. Z kolei w 1988 r. nagrano wokale Erica Blooma. Tak późny udział obu muzyków
Dharma tłumaczył w następujący sposób: „To było nasze pożegnanie. To było coś
na co zgodziliśmy się z Erickiem ze względu na rodzaj szacunku, jakim darzyliśmy Sandy’ego i jego starania,
które włożył w realizację Imaginos”.
Końcowy
projekt ukazał się w lipcu 1988 r. Został okrojony do niespełna 60 minut,
usunięto z niego dwa utwory, pozostałe pozbawiono pierwotnej chronologii, co
zostało uzasadnione w adnotacjach do albumu tym, że: „historia ta to mit, w którym wszystko dzieje się w tym
samym czasie”. Jako twórców wymieniono oryginalnych członków zespołu, jedenastu
muzyków sesyjnych (gitarzystów, klawiszowców, wokalistów, perkusistów i
basistów) oraz siedmiu gitarzystów określonych mianem „Gitarowej Orkiestry
Stanu Imaginos”. Część osób biorących udział w sesjach pozostało w ogóle niewymienionych, innym przypisano niewłaściwe role.
W
związku z powyższym uznawanie Imaginos za
album oryginalnego BlueÖyster Cult stanowi pewne nadużycie. Udział Joe
Boucharda i Allena Laniera był znikomy, Marc Biedermann twierdzi natomiast, że
zagrał „na tym albumie więcej gitary prowadzącej niż Buck Dharma”. Pozostawienie muzyka
sesyjnego Joeya Cerisano na głównym wokalu w The Siege and Investiture of Baron von Frankenstein's Castle at
Weisseria też należy uznać za co najmniej niezrozumiałą decyzję. Komercyjnie
album również okazał się porażką. Zespół – bez Joe i Alberta Bouchardów –
wprawdzie wyruszył w trasę koncertową, niemniej zagranie trzech utworów z
nowego krążka, w tym potworną, brzmiącą jak skrzyżowanie Eye of the Tiger z dowolnym przebojem Davida Hasselhoffa nową
wersję Astronomy, trudno uznać za
jakąś wielką promocję. Wytwórnia ze swojej strony nie uczyniła nic, by wesprzeć
sprzedaż płyty.
W rezultacie BÖC
stracili zainteresowanie ze strony Columbii i następny studyjny album z premierowym materiałem wydali – po kolejnych roszadach składu – dekadę później, w 1998 r.
Natomiast prawdziwy reunion grupy miał miejsce dopiero 5 listopada 2012 r. w
Nowym Jorku, podczas koncertu z okazji 40-lecia zespołu. Albert Bouchard
dołączył do aktualnej inkarnacji Blue Öyster Cult wykonując utwór Death Valley Nights (premiera na żywo),
Allen Lanier, od 2007 r. przebywający na muzycznej emeryturze, wykonał In Thee, zaś cała piątka pod koniec zagrała razem cztery utwory (O.D.'d on Life Itself, Career of Evil, The
Red and the Black oraz oczywiście (Don’t
Fear) The Reaper). Niestety, szanse na wspólny album lub pełnowymiarową
trasę zostały zaprzepaszczone 14 sierpnia 2013 r., wraz ze śmiercią Allena
Laniera, który zmarł w wyniku powikłań związanych z przewlekłą obstrukcyjną
chorobą płuc.
***
Suplement
Imaginos wg Alberta Boucharda:
1. I Am the One You Warned Me Of (5:10)
2. Imaginos (5:57)
3. Gil Blanco County (5:07)
4. Del Rio's Song (5:42)
5. Blue Öyster Cult (7:14)
6. Les Invisibles (5:19)
7. The Girl That Love Made Blind (6:08)
8. The Siege and Investiture of Baron Von Frankenstein's Castle at Weisseria (5:36)
9. In The Presence of Another World (6:07)
10. Blue Öyster Cult (reprise) (3:48)
11. Astronomy 1984 (6:52)
12. Magna of Illusion (5:54)
13. Magna of Illusion Chorale (1:33)
Zespół:
Albert Bouchard – wokal, perkusja, gitara
Tommy Moringiello – gitara
Jack Rigg – gitara
Tommy Mandel – instrumenty klawiszowe
plus:
Jon Rogers – dodatkowy główny wokal (I Am The One You Warned Me Of)
Robby Krieger – gitara prowadząca w Blue Öyster Cult i Magna of Illusion
Phil Grande – gitara
Kenny Aaronson – gitara basowa
Thommy Price – perkusja
chórki:
Jeff Kawalik, Corky Stasiak, Helen Wheels, Glen Bell, Peggy Atkins, Casper McCloud
Imaginos wg Blue Öyster Cult:
1. I Am the One You Warned Me Of (5:04)
2. Les Invisibles (5:33)
3. In The Presence of Another World (6:26)
4. Del Rio's Song (5:31)
5. The Siege and Investiture of Baron Von Frankenstein's Castle at Weisseria (6:43)
6. Astronomy (6:47)
7. Magna of Illusion (5:53)
8. Blue Öyster Cult (7:18)
9. Imaginos (5:46)
Zespół:
Eric Bloom – główny wokal w I Am the One You Warned Me Of, In The Presence of Another World i Del Rio's Song
Albert Bouchard – gitara, instrumenty perkusyjne, główny wokal w Blue Öyster Cult
Joe Bouchard – instrumenty klawiszowe, chórki
Allen Lanier – instrumenty klawiszowe
Donald “Buck Dharma” Roeser – gitary, główny wokal w Les Invisibles, Astronomy, Magna of Illusion i Blue Öyster Cult
plus:
Tommy Morrongiello, Jack Rigg, Phil Grande – gitary
Tommy Zvoncheck – instrumenty klawiszowe
Kenny Aaronson – gitara basowa
Thommy Price – perkusja
Joey Cerisano – główny wokal w The Siege and Investiture of Baron Von Frankenstein's Castle at Weisseria
Jon Rogers – główny wokal w I Am the One You Warned Me Of i Imaginos
Jack Secret – dodatkowe wokale
Shocking U – chórki w In The Presence of Another World
Gitarowa Orkiestra stanu Imaginos:
Marc Biedermann (gitara prowadząca w I Am the One You Warned Me Of)
Kevin Carlson
Robby Krieger (gitara prowadząca w Magna of Illusion i Blue Öyster Cult)
Tommy Morrongiello
Aldo Nova
Jack Rigg
Joe Satriani (gitara prowadząca w The Siege and Investiture of Baron Von Frankenstein's Castle at Weisseria)