20 lutego 2013

A Long Time Coming

Wayne Brady – aktor, piosenkarz, komik, prowadzący własny talk show (The Wayne Brady Show), amerykańską wersję Tak to leciało! (Don’t Forget the Lyrics!) i, o zgrozo, Idź na całość (Let’s Make a Deal; swoją drogą, to ładnie nas w Polsce wykołowali – wyobraźcie sobie, że w Ameryce Zonkiem nie jest przeuroczy kotek w worku, ale realne wygrane, tyle, że niskiej wartości. Kiedyś była nawet lama!). Innymi słowy – celebryta. Jednak zarówno Wy, drodzy Czytelnicy (te dwie, trzy osoby bla bla bla), jak i ja pana Brady’ego kojarzymy jako tego czarnego Afroamerykanina co śpiewał w Whose Line Is It Anyway?*. To tam właśnie Wayne miał okazję zaprezentować się szerokiej publiczności, to ten program przyniósł mu sławę, to tam doprowadzał nas do dławiącego śmiechu, łez radości i turlania się po podłodze. Wreszcie to u Clive’a Andersona, a potem u Drew Carey’a mogliśmy podziwiać jego niesamowity talent do naśladowania różnych wykonawców oraz styli muzycznych (choć osobiście wolałem chyba Chipa Estena, a po Drew Carey’s Improv-a-ganza również Jeffa Daviesa), nieraz powtarzając sobie w duchu, że jeśli ten człowiek wyda kiedyś płytę, to będę pierwszym, który ją ukradnie z Internetu! Czyżby? Cóż, przekonajmy się. Wayne Brady zadebiutował bowiem w 2008 r. krążkiem A Long Time Coming (w 2011 r. ukazał się jego drugi album – skierowany do najmłodszych Radio Wayne), jednocześnie stając przed najtrudniejszym wyzwaniem w swojej karierze – znalezieniem własnego stylu.



Wayne starał się podejść do zadania bardzo poważnie, zatem postanowił zatrudnić 72-osobową ekipę składającą się z różnej maści muzyków, wokalistów i techników-magików studia nagraniowego (czy może studiów nagraniowych, bowiem Brady w sumie odwiedził ich aż pięć), z którą stworzył dziesięć nowych piosenek oraz zarejestrował dwa covery. Wszystko zaś zostało utrzymane w stylistyce rythm and blues, z małym ukłonem w stronę funku (Back in the Day) i hip hopu (All Naturally).

A Long Time Coming jest bardzo spójną płytą. Spójną o tyle, że po kilkukrotnym jej przesłuchaniu prawie wszystkie utwory nadal zlewają mi się w całość, nie potrafię ich od siebie odróżnić, ani nawet zanucić. To znaczy oczywiście mamy tu podział na kawałki dynamiczne oraz balladki (w tym niektóre to pościelówki, którym jednak daleko do mistrzów gatunku), niemniej całość brzmi, jakby była robiona na jedno kopyto. Jednak stwierdzenie prawie wszystkie utwory oznacza, że są chlubne (?) wyjątki. Siłą rzeczy należą do nich wspomniane już wyżej covery: Can’t Buy Me Love zespołu The Beatles (wykastrowane do postaci ballady R&B), A Change Is Gonna Come Sama Cooka (bardzo zbliżony do oryginału, ergo bezcelowy) oraz autorski utwór Brady’ego You and Me, który co prawda artystycznie mnie nie porwał, jednak przekaz tej piosenki naprawdę mnie urzekł.

Produkcja niestety również mnie nie zachwyciła. Przede wszystkim cały krążek brzmi jakoś sterylnie, płasko, nie czuć żadnej głębi. Poza tym co z tego, że Brady współpracował z przeszło pięćdziesięcioma muzykami, w tym skrzypkami, trębaczami, wiolonczelistami, klarnecistami, saksofonistami, etc. etc., skoro i tak w miksie giną oni gdzieś w tle, a podobne dźwięki mógłby uzyskać Stachursky plumkając na keyboardzie. Jednak to wszystko to jeszcze nic w porównaniu do tego, co uczyniono z perkusją na tym albumie. Wydaje mi się, że mając do dyspozycji dwóch perkusistów (a umówmy się, że Teddy Campbell czy zwłaszcza Gregg Bissonette to nie są anonimowi grajkowie) można było się pokusić o większe wykorzystanie żywej perkusji. Tymczasem większość kompozycji zawiera plastikowe, zaloopowane Beaty (w sumie osób odpowiedzialnych za programowanie bębnów było więcej niż bębniarzy, więc może nie powinienem się dziwić?)… shame on you Mr Brady. A skoro już o nim mowa – wokal. Tutaj wreszcie mogę napisać, że jest naprawdę dobrze i przyjemnie, ale łyżka dziegciu też się znajdzie. Otóż Wayne chyba nie bardzo miał czas na drugie podejścia, w związku z czym w niektórych utworach Auto-Tune jest naprawdę słyszalny.

Po przeczytaniu powyższego czuję się w obowiązku podkreślić, że ta płyta nie jest też jakaś wybitnie beznadziejna. Słuchając nawet kiwała mi się głowa, a nóżka tupotała… Jednak jest zwyczajnie nijako, miałko, mdło. Inna kwestia, która wymaga podkreślenia to fakt, iż nie przepadam za bardzo za rythm and bluesem. Kto wie, może w swoim gatunku to album wybitny (choć szczerze wątpię)? W każdym razie A Long Time Coming na pewno nie przekonał mnie do R&B.

Reasumując w krótkich słowach – Wayne Brady improwizujący piosenki jest nieporównywalnie wspanialszy od Wayne’a Brady’ego nagrywającego muzykę na poważnie. W pierwszej kategorii należy do ścisłej czołówki, w tej drugiej… jest jednym z wielu celebrytów, którzy postanowili wydać płytę sygnowaną swoim nazwiskiem (choć wyróżnia się tym, że naprawdę umie śpiewać). Myślę, że A Long Time Coming podpisana nazwiskiem Generic Dude przepadłaby niezauważona. Szczęśliwie dla Brady’ego ma on całą rzeszę fanów, którzy łykną wszystko, co tylko Wayne im zaserwuje. Już nawet Drew Carey ma gorzej, gdyż przy każdym kolejnym improwizacyjnym show jakie promuje da się słyszeć jęki w stylu: przywróćcie Whose Line?, nie ma dobrego „x” czy „y” bez Colina/Ryana/Colina i Ryana… ale o tym też można by pisać eseje. Dlatego też chował klawisze do szuflady i zostawiam Was z You and Me.


*Nie podejrzewam, żeby ktoś nie wiedział, czym był Whose Line Is It Anyway?, niemniej jeśli istnieją takie osoby, to służę wyjaśnieniem - był to program pierwotnie radiowy, później telewizyjny, w którym czterech zaproszonych gości (zwykle komików) pokazywało swój kunszt improwizatorski w różnego rodzaju grach opartych na sugestiach publiczności oraz producentów. Po 10 seriach brytyjskich, licencję wykupił Drew Carey i całość przeniosła się do USA, gdzie wkrótce padła, bo kretyni nie wpadli na to, że jeśli będzie 3 stałych uczestników i jeden rotacyjny, to wkrótce całość stanie się wtórna. Tak czy inaczej, więcej szczegółów tutaj!