20 stycznia 2017

Bobby Kimball - We're Not In Kansas Anymore

Bobby Kimball po raz kolejny powrócił, a powracał już wiele razy. Pierwszy raz powrócił do Toto w 1998 r. po niemal 15. latach nieobecności. Potem, gdy Steve Lukather sprytnie pozbył się Bobby’ego z grupy, rozwiązując zespół tylko po to, by dwa lata później znowu go wskrzesić, ale już z innym wokalistą na pokładzie, Bob powrócił ponownie z zespołem Yoso (współtworzonym z Billym Sherwoodem oraz Tonym Kayem, znanymi z Yes) i całkiem udanym albumem Elements [do przeczytania TUTAJ, do posłuchania TUTAJ]. Zespół jednak był głównie popularny w Meksyku oraz Ameryce Południowej i wkrótce po wydaniu Elements, jak również kilku roszadach personalnych – rozleciał się. W 2011 r. Kimball wydał album wspólnie z Jimim Jamisonem (ex-Survivor, a od kilku lat także ex-człowiek), zatytułowaną Kimball/Jamison [KLIK]. Stanowiła ona zbiór mocno AOR-owych i mocno przeciętnych kawałków, choć fanom gatunku raczej przypadła do gustu. Niemniej jednak współpraca nie potrwała długo, gdyż jeszcze w tym samym roku Jimi związał się z grupą One Man's Trash, z którą rozpoczął prace nad albumem History. Po tym paśmie spektakularnych powrotów, Bobby Kimball skupił się na koncertowaniu w klubach, w których akurat chciano go słuchać, gdzie wyznając zasadę Paula Di’Anno, korzystał z usług lokalnych, raczej mało znanych muzyków. Jednocześnie z występu na występ jakość wokalu Bobby’ego spadała na łeb na szyję, aż wreszcie w 2015 r. sięgnął dna [KLIK]. Tym samym wieści o nowym solowym krążku wokalisty nie mogły napawać wielkim optymizmem.


Płyta We’re not in Kansas Anymore ukazała się 9 listopada 2016 r. nakładem Inakustik Quality Of Music (nigdy o nich nie słyszeliście). Sam tytuł jest bardzo przewrotny i jego wielowątkowość przypadła mi do gustu. Pierwszym oczywistym skojarzeniem jest cytat z Czarnoksiężnika z Oz, wypowiedziany przez Dorotkę do swojego uroczego psiaka – „Toto, I’ve got a feeling we’re not in Kansas anymore” (sprytne). Druga interpretacja, to rozumienie idiomatyczno-potoczne, oznaczające wyjście poza strefę komfortu, znalezienie się w dziwnym otoczeniu. Robi się ciekawie. Do pełni szczęścia brakuje mi tylko tego, żeby Bobby był kiedyś wokalistą Kansas. Tak czy inaczej – tytuł zapowiada, że tym razem Bobby postanowił nie żerować na swojej przeszłości i wkroczyć na inne, choć niekoniecznie nowe dla niego terytoria – tak też się stało.

Zanim jednak przejdziemy do zawartości, zatrzymajmy się na pół zdania przy okładce – jest paskudna, podejrzanie nawiązując do prac nadwornego artysty pewnego zespołu, w skład którego wchodzili pewien wąsacz, mądraliński kudłacz, wycofany diakon oraz metroseksualny tamburyniarz, a który to artysta stworzył m.in. TO, jak również TO, czy też TO… porażka.

Najnowszy krążek Bobby’ego oferuje słuchaczom 39 minut muzyki, podzielone na 11 utworów. Niemalże klasyczny układ, który gwarantuje, że uda się przez niego przebrnąć bez szczególnego znużenia. Do współpracy Kimball postanowił zaprosić tak anonimowych ludzi, jak Jonny Zywieciel (tu i ówdzie główny wokal, mocno nijaki), Adam Schwem, Tom McAuley i Arnie Vilches (gitary), Steve Fawcett i John Zaika (fortepianina), David Deshazo, Dwayne Heggar  i Nate Robinson (gitary basowe) czy Joel Taylor (perkusja), jak również kilku – jak mniemam – bardziej znanych muzyków jazzowych, wśród nich Sarah O'Brien (skrzypce), Mitchel Forman (fortepian) i Brian Bromberg (bas, perkusja, produkcja). Tym bardziej zagadkowy, zabawny i fascynujący jest udział w tym projekcie Dereka Sheriniana, który w kilku utworach udziela się na organach, syntezatorach, czy też clavinecie (czy ten instrument ma swoją polską nazwę). Tak czy owak, muzykom trzeba oddać, iż spisali się wzorowo, niektóre solówki brzmią naprawdę fe-no-me-nal-nie, aranżacjom również nie można niczego odmówić. Wszystko jest bardzo nice & tight.




Wspomniałem już, że Bob stara się odbiec od tego, co współtworzył z Toto. Nie oznacza to jednak, iż wypłynął na nieznane sobie wody. Wręcz przeciwnie, na najnowszej płycie Kimball postanowił sięgnąć do korzeni, w tym do jednego ze swoich pierwszych zespołów S.S. Fools – takie kompozycje jak Tearbanks czy I Just Love the Feelin’ spokojnie mogłyby się znaleźć na We’re not in Kansas Anymore, zaś zdecydowanie uwierzyłbym, gdyby ktoś mi powiedział, że On My Feet i One Day to dawno zaginione dema S.S. Fools. Na „Kansas” mamy bowiem do czynienia z melodyjną, bardzo przyjemną dla ucha mieszanką soulu, R’n’B, z elementami jazzu, a tu i ówdzie szczyptą rocka. Bez problemu możemy tu odnaleźć zarówno brzmienia nawiązujące do Bozza Scaggsa czy też do motywów zawartych na wydanym przez Kimballa w 1993 r. albumie Tribute To Ray Charles (50th Anniversary). Jeśli jednak miałbym już szukać inspiracji muzyką Toto, powiedziałbym, że w On My Feet i Flatline czuć ducha Mindfields. Co do wokalu Bobby’ego, to muszę przyznać, że brzmi on całkiem dobrze, silnie i czysto (choć wiadomo, że skala już nie ta) oraz wydaje się nie być szczególnie przetworzony. Czy to dobry omen na przyszłe koncerty? Ciężko powiedzieć, wszak na albumie Yoso Kimball też brzmiał przyzwoicie, a niewiele wcześniej miała miejsce niesławna trasa Toto, potocznie nazywana Bobby Kimball Autotune Tour. Również już po wydaniu Elements Bob miał znaczne problemy z głosem. Cóż, czas pokaże, grunt to zadbanie o profesjonalną oprawę, a nie objazdowy karaoke show… 

We’re not in Kansas Anymore to krążek, do którego w sumie nie można się szczególnie przyczepić. Słucha się go przyjemnie, a muzyczne nawiązania do soulowo-jazzujących kompozycji końca lat ’70, gdzieniegdzie doprawione rockowym pazurem pewnie doprowadzą do potupywania nóżką. Niemniej jednak, jak każde solowe wydawnictwo wokalisty Toto (każdego, nie tylko Kimballa), pokazuje jedno -  choć w tym zespole zawsze stawiano na utalentowanych, dość charakterystycznych wokalistów, to jednak jego siła od zawsze tkwiła w aranżacjach opracowywanych przez cały zespół, jak również w zdolnościach kompozytorskich Davida Paicha, a w późniejszych latach także Steve’a Lukathera (wydaje mi się, że nie jest przypadkiem to, iż Kimball napisał dla Toto samodzielnie zaledwie jedną piosenkę, a w pozostałych, przy których współpracował, zajmował się głównie szlifami tekstu).






6 stycznia 2017

Taylor Hawkins - KOTA

Dziś kilka słów o albumie, na który wpadłem niemal przypadkowo i o którym - gdyby nie ów przypadek - pewnie nigdy bym nie usłyszał, pomimo kilku wpisów wywiadowczo-prasowych krążących po sieci. Stałoby się tak pewnie dlatego, że krążek szumnie określany "pierwszym solowym albumem" Taylora Hawkinsa to całe 6 utworów trwających łącznie 19 minut (z czego najdłuższy to niespełna 4 minuty).


Taylor Hawkins niewątpliwie jest już na tym etapie kariery, gdy może sobie pozwolić na robienie tylko i wyłącznie tego co chce. Pokazały to już zresztą jego poprzednie poboczne względem Foo Fighters projekty - Taylor Hawkins and the Coattail Riders oraz The Birds of Satan. Tym razem jednak muzyk postanowił pchnąć wszystko jeszcze dalej - KOTA sygnowana jest wyłącznie jego nazwiskiem, ponadto Taylor śpiewa i gra na w zasadzie wszystkich instrumentach (z niewielką pomocą "towarzyszy broni"). Efekt? Szalona aranżacyjnie i jednocześnie surowo brzmiąca mini-płytka.

W niespełna 20 minutach otrzymujemy bowiem dość wybuchową mieszankę brzmień przywodzących na myśl tak odległych od siebie twórców jak Dio ("Southern Bells") czy The Darkness ("Rudy"), okraszonych bardzo delikatną nutą rock'n'rollowego oblicza Queen (jak mogłoby być inaczej), z drugiej zaś strony czuć pewną prostotę i niedopracowanie typowe dla większości kapel garażowych, gdzie próżno szukać jakiejś głębszej myśli w tekstach i samych kompozycjach ("Bob Quit His Job", "Tokyo No No").

"Niedopracowanie" stanowi tu chyba słowo-klucz. W zasadzie w każdej kompozycji słychać przynajmniej zalążek ciekawszego pomysłu, który zostaje brutalnie urwany po około trzech minutach (wtedy też najczęściej kończy się utwór). Potwierdzeniem tego może być też to, że Taylor planował również zamieścić utwór tytułowy, rozwijający KOTA do "King of the Assholes", jednak... nie zdążył go ukończyć... jakby się gdzieś spieszył... Ponadto sam Hawkins bez ogródek przyznał: "Staram się tworzyć najlepszą muzykę, jaką potrafię, ale lubię robić ją szybko, co eliminuje proces myślenia nad nią (...). Czerpanie przyjemności z procesu to najważniejszy dla mnie aspekt, ponieważ i ja to wiem i ty to wiesz, że ten projekt nie wyżywi moich dzieci, więc naprawdę nie muszę się tym przejmować. Nie muszę myśleć w tych kategoriach" [źródło: http://consequenceofsound.net]. Cóż, w takim układzie przestaje dziwić, że inspiracje dla utworów Hawkins czerpał z takich wydarzeń, jak telefon od kumpla, który po kilkudziesięciu latach pracy na budowie postanowił ją rzucić, czy też sam fakt mieszkania w sąsiedztwie Kardashianów i innych celebrytów, co perkusiście nigdy się nawet nie śniło.

Co ciekawe, w KOTA najbardziej urzekły mnie skrajne utwory - garażowe, bezkompromisowe i nieco bezsensowne "Bob Quit His Job" i "Tokyo No No" oraz najbardziej rozbudowany "Rudy". Niemniej jednak całość - choć słucha jej się bardzo przyjemnie (tupanie nóżką i machanie główką pojawia się automatycznie) - wyparowuje dość szybko. Nie pomaga też poczucie niedosytu i pełna świadomość - w świetle wypowiedzi samego twórcy - że to mógł być pełnoprawny, pełnowymiarowy, dopracowany i bardzo przyjemny album. Niestety - nie jest.

Przekonajcie się sami, czy jesteście fanami Taylora solo ;)