17 grudnia 2018

Glenn Hughes – Progresja, 29.10.2018


Glenn Hughes to postać nietuzinkowa, tak muzycznie (jak miałem okazję się wielokrotnie przekonać), jak i osobowościowo (jak sądzę). Przez dekady czarował swoją grą oraz głosem zarówno jako członek dziś już kultowych zespołów (Deep Purple, solowa odsłona „Black Sabbath, najwierniejsi fani na pewno kojarzą Trapeze), jako lider kapel nowożytnych (California Breed, Black Country Communion), a także jako artysta solowy. Oczywiście, miał swoje chudsze lata muzyczne oraz rozmaite życiowe zakręty, na których omawianie nie wystarczyłoby miejsca, jednak ostatnie lata są dla niego wyjątkowo szczodre (dobre płyty, dobra forma wokalna). Pomimo tego, że Pan Hughes stosunkowo często odwiedza Polskę, to dopiero ostatnio udało mi się go „złapać” na żywo… i to od razu podczas dość wyjątkowej trasy, zatytułowanej Glenn Hughes Performs Classic Deep Purple.


Kiedy ludzie myślą o klasycznym Deep Purple, w podświadomości zapewne rozbrzmiewa im znajomy riff, zaś pierwsze tytuły albumów, jakie przychodzą na język to najprawdopodobniej Machine Head, In Rock, Made in Japan, może Fireball. Ogólnie, z klasyką kojarzą się zazwyczaj składy Mark II i Mark VI/VII. Naturalnie, biorąc pod uwagę, że zespół Deep Purple funkcjonuje, nagrywa i koncertuje, Glenn nie zdecydował się na sięganie po taką klasykę, Pan Hughes postanowił zaprezentować słuchaczom przede wszystkim klasykę z okresu jego bytności w grupie (logiczne posunięcie), a zatem z czasów składów trzeciego i czwartego, czyli albumów Burn, Stormbringer i dziś już mocno zapomnianego, a zarazem fantastycznego Come Taste the Band, z utalentowanym Tommym Bolinem na gitarze.

Co warte odnotowania, koncert Hughesa w „klasycznym” repertuarze Deep Purple nie stanowi ot, zwykłego zebrania do kupy piosenek z lat 1973 – 76 i ich mniej lub bardziej dokładnego odegrania w wersji live. Występ Glenna w ramach trasy Classic Deep Purple to próba przeniesienia publiczności w czasie, z dbałością o drobne detale, tak wizualne: począwszy od strojów stylizowanych na te z epoki, poprzez długość piór (Hughes ponownie zapuścił włosy), aż po światła, jak i muzyczne. Nie tylko odwzorowano setlistę z tamtych lat, uwzględniając grany wtedy medley Smoke on the Water/Georgia on My Mind (w wydaniu Glenna trochę tak sobie) oraz przebój z czasów Gillanowskich w postaci Highway Star (tu już cudownie). Sięgnięto bowiem również do sposobu, w jaki Deep Purple wtedy wykonywał swoje utwory, tak różny od tego, co można usłyszeć podczas obecnych – moim zdaniem i tak świetnych – koncertów Purpli.

Mogłoby się bowiem wydawać, że około 12-utworowy set, przy pomyślnych wiatrach zamknie się w 60., może 75. minutach. Nic bardziej mylnego. W zasadzie każda z kompozycji została wydłużona względem wersji studyjnych, pojawiły się rozbudowane, fantastyczne jamy, nie zabrakło miejsca dla solówek każdego z muzyków (o solówkach jednak za chwilę). A tych Hughes dobrał fantastycznych, zdecydowanie mają oni w sobie ducha lat ’70. i zwyczajnie czują bluesa. Zwłaszcza klawisze w wydaniu Jespera „Bo” Hansena zrobiły na mnie piorunujące wrażenie. Jeśli zaś chodzi o same utwory, to osobiście najbardziej wyczekiwałem Mistreated – nie zawiodłem się – ale już otwieracz w postaci Stormbringera zapowiadał świetne show, zaś kończące show oraz gremialnie odśpiewane Burn i Highway Star poderwały do zabawy całą Progresję. Świetna robota, chłopaki, czapki z głów!

Jest też niestety kilka kwestii, które sprawiły, że odbiór całego występu był trochę mniej przyjemny, niż mógł być. Po pierwsze, konferansjerka Glenna. Oczywiście, miło jest, gdy artysta zapewnia fana o swojej bezgranicznej miłości względem niego i zagaduje zgromadzoną publiczność co tam u niej słychać, aczkolwiek kiedy następuje to po PRAKTYCZNIE KAŻDEJ PIOSENCE, to staje się to z początku śmieszne, później męczące, a ostatecznie nie brzmi zbyt szczerze… chociaż z drugiej strony, wszak Hughes sam o sobie mówi „pisarz miłości”, zatem może taką konwencję werbalną uważa za właściwą. Po drugie, solowe popisy członków zespołu Glenna (chodzi o klasyczne solo spoty, nie o świetne jammowanie) były dla mnie absolutnie nieprzekonujące, wynudziłem się jak mops. Nie zrozumcie mnie przy tym źle, jak już wyżej pisałem – zespół jest świetny, ale na solo chyba pomysłu trochę nie było, koncept każdego z muzyków sprowadzał się w zasadzie do „byle szybciej, byle głośniej”, strasznie tego nie lubię (bardziej nie znoszę chyba tylko „unikatowych” Guitar Solo Briana Maya). Po trzecie – nie rozumiem idei w zasadzie ciągłego oświetlania publiczności, dla mnie burzy to trochę klimat i atmosferę występu.

Czym są jednakże te niewielkie mankamenty wobec świetnych kompozycji w świetnym wykonaniu? Glenn Hughes jest w doskonałej formie i na pewno w najbliższym czasie nie zwolni obrotów, zatem jeśli kochacie tzw. deep cuts Purpli albo najzwyczajniej w świecie jesteście fanami klasycznego brzmienia i chcielibyście na chwilę przenieść się w klimat rockowych koncertów połowy lat ’70., to musicie koniecznie wpaść na koncert Glenna. Tym bardziej, że Hughes zapowiedział odwiedziny co roku!



PS: Serdeczne dzięki dla Rockserwis.fm [KLIK] i Bizona [KLIK] za umożliwienie mi pojawienia się na tym koncercie.

PS2: Fotki u Bizona [KLIK]

Skład:

Glenn Hughes – wokal, gitara basowa
Soren Anderson – gitara
Jesper „Bo” Hansen – instrumenty klawiszowe
Jesper Lind – perkusja

Setlista:

Stormbringer
Might Just Take Your Life
Sail Away
Gettin' Tighter
You Keep on Moving
Keyboard Solo
You Fool No One
Guitar Solo
Mistreated
Smoke on the Water / Georgia on My Mind
---
Burn
Highway Star

31 października 2018

Queen + Paul Rodgers - O2 Arena, Praga, 31.10.2008 - 10 lat później

Tym razem będzie trochę nietypowo, więc nie wiem czy coś z tego wyjdzie. Dziś bowiem – z okazji 10-lecia tego pięknego wydarzenia – chciałem podzielić się z Wami wspomnieniami i refleksjami o jednym z najważniejszych (kiedyś myślałem, że również jednym z najlepszych, ale ten pogląd w miarę szybko zweryfikowałem) koncertów w moim życiu, jakim był występ Queen z Paulem Rodgersem w Pradze, 31 października 2008 r. (kiedy ten czas zleciał?). Zdaje sobie sprawę, że niektóre fragmenty mogą odnosić się do kwestii niezrozumiałych dla „niewtajemniczonych”, zwłaszcza w zakresie zdarzeń i osób, ale chciałem, żeby ten tekst miał bardziej osobisty wydźwięk. Jeśli wolicie bardziej faktograficzną treść, to zapraszam do lektury nieco zmienionego tekstu na Queen Poland [KLIK].


Dzisiaj już wiemy o wiele więcej o działalności Queen + Paul Rodgers po wydaniu albumu The Cosmos Rocks, z kolei na pewne zdarzenia patrzymy zupełnie inaczej niż 10 lat temu. Wiemy, iż album praktycznie nie miał żadnej promocji. Wiemy, że to była ostatnia wspólna trasa Briana, Rogera i Paula oraz że w późniejszych latach panowie May i Taylor raczej odcinali się od całego projektu (chociaż ostatnio wypowiedzi znowu złagodniały). Wiemy też, że pomimo większego rozmachu i wydłużenia koncertów względem tych z lat 2005-2006, trasa straciła wiele ze swojej atmosfery, występom ubyło też ogólnej radości z grania, stały się one powtarzalne i nudne, zespół miał nawet wyraźny problem z ustaleniem godnego otwieracza koncertów (w Pradze trafiła się nam beznadziejna, skrócona wersja Hammer to Fall, możemy się założyć kto był pomysłodawcą tego właśnie utworu), a starsi panowie trzej zrelaksowali się dopiero pod koniec tournée, w Ameryce Południowej i można jedynie zastanawiać się czy przyczyniła się do tego żywiołowa publiczność, czy raczej świadomość, że wreszcie koniec. Niechaj dowodem na to, że nie było najlepiej pozostanie fakt, że pewien znany w kręgach forum Queen.pl jako „Mały Palec Lewej Stopy Boga” fan, zachwycony trasą z 2005 r., miał zakupione kilka biletów na występy w roku 2008 i już po pierwszym gotów był odsprzedać pozostałe wejściówki. A musicie wiedzieć, że Fenderek – bo o nim wszak mowa – się zna, więc jak coś robi, to nie bez powodu (no chyba, że akurat kasuje swoje posty na forum albo pisze cukierkowo-laurkową recenzję Made in Heaven – do dziś nie wierzę, że to jego tekst [KLIK]).

Wtedy jednak wszystko było inne – Doktor May miał ciemne włosy i był mniej zborsuczały, Mr. Taylor nie potrzebował wsparcia instrumentalnego, a Rodgersowi dumnie sterczały sutki. Co w tamtym czasie wiedziałem? Otóż, byłem zachwycony faktem, że Brian i Roger – muzycy mojej ulubionej kapeli na świecie (dziś jest już to bardziej sentyment do zespołu) – znowu wyruszyli w trasę oraz iż grają koncerty z prawdziwego zdarzenia, a nie jakieś nędzne darmowe spędy w Holandii czy inne gościnne chałtury podczas kolejnej premiery musicalu We Will Rock You czy występu SAS Band Spike’a Edneya. W 2008 r. zacząłem też już bardziej rozumieć kim jest Paul Rodgers, poznałem jego historię i dyskografię, byłem zachwycony jego głosem (to pozostało do dziś) i kompozycjami, które „przyniósł” na potrzeby The Cosmos Rocks (w sumie jedyny, który się postarał). Jednocześnie bardzo żałowałem, że nie wybrałem się na żaden koncert z trasy Return of the Champions w 2005 r. Oczywistym zatem było, że gdy ogłoszono, iż główną gwiazdą darmowego koncertu „Przestrzeń Wolności” w Stoczni Gdańskiej będzie właśnie Queen + Paul Rodgers, to emocje sięgnęły zenitu i dość szybko zapadło postanowienie – „jedziem tam!”. Planowany na 20 września 2008 r. koncert został jednak (oczywiście) odwołany, a ja już miałem pozostać z kwitkiem i w ogólnej rozpaczy. Niemniej wiadomym przecież było, iż nie tylko ja, ale i 3/4 forum Queen.pl liczyło na koncert w Gdańsku, więc dość szybko zrodził się pomysł wyprawy do Pragi lub Wiednia. Równie sprawnie pojawiły się oferty przewoźników oferujących dowozy w te właśnie miejsca. Nie było innej rady, po podliczeniu oszczędności i budżetu domowników oraz uwzględniając, że bus miał wyruszać z mojego rodzinnego miasta, „jedziem tam!” zaktualizowało miejsce docelowe, z Gdańska na Pragę.

Mój osobisty bilet. Wygląda jak kupon Totolotka i dziś jest już bardzo wyblakły, ale dla mnie to bezcenna pamiątka.


Niedługo przed godziną zero (nie pamiętam już czy dzień czy tydzień) okazało się, że bus, który miał mnie dowieść do Briana, Rogera i Paula nie wyruszy jednak niemal spod mojego domu, lecz z oddalonego o dobre 200 km Wrocławia. Naturalnie start pojazdu miał nastąpić o jakiejś 9 rano, a żeby się do niego dostać, musiałem odbyć 4-godzinną podróż pociągiem, więc zapowiadało się bardzo „wesoło”. Na szczęście w opisanej sytuacji nie byłem sam. Ulżyć moim stresom związanym z obawami, że nie zdążę oraz ogólnie umilić mi podróż miał nie kto inny, jak znany i lubiany Muzyczny Zbawiciel Świata [KLIK]. Myślę, że Ci z Was, którzy znają Bizona, podzielą mój pogląd, że jest to niezwykle towarzyska dusza, zaś wszyscy, którzy mieli przyjemność obcować ze mną wiedzą doskonale, iż jestem równie przebojowy. A jeśli wziąć pod uwagę fakt, że było to nasze pierwsze dłuższe niż 3 minuty spotkanie w życiu, to już mniej więcej możecie sobie wyobrazić jak gwarnie upłynęła nam ta wspólna podróż (ale kontakt do dzisiaj utrzymujemy, więc źle chyba też nie było) ;).

Tak czy inaczej, jakoś dotarliśmy na miejsce, na dalszy transport również zdążyliśmy, poznaliśmy/spotkaliśmy kolejnych fanów, przy granicy (?) zrównaliśmy się z busem warszawskim, zatem już pod samą O2 Areną zrobiło się całkiem swojsko. Z oczekiwania na wpuszczenie nas do środka pamiętam w zasadzie dwie sytuacje. Radosną próbę (udaną) zakupu „czaju” od uroczej starszej pani w jakiejś przyczepie, którą dzisiaj pewnie nazwalibyśmy food (drink?) truckiem oraz masowe wygwizdanie członków czeskiego fanklubu Queen, który został wpuszczony do hali poza kolejnością (pełna klasa z naszej strony). W samej O2 Arenie wraz z łódzkim druhem Coraxem udało nam się chyba ominąć „straże” przeprowadzające kontrolę osobistą i wręczające opaski – co wnioskuję po fakcie nieotrzymania opaski oraz braku obmacywania – dzięki czemu dotarliśmy niemal pod same barierki wybiegu (trzeba Wam wiedzieć, że posiadałem bilet GA, która to strefa kończyła się właśnie przy „catwalku”, podczas gdy GC znajdowało się po obu jego stronach i ciągnęło do właściwej części sceny; dobry i tańszy wybór z mojej strony, gdyż potem 75% koncertu działo się właściwie na wybiegu). Pośpiech nie był jednak niezbędny, gdyż zarówno Bizon, jak i kilku innych fanów również do nas bezproblemowo dołączyło.

O ile na zewnątrz polowanie na „czaj” było uzasadnione, o tyle w O2 Arenie panował straszny zaduch. Nie powstrzymało to żywiołowych rozmów i komentowania wszystkiego dookoła, tym bardziej, że stewardzi rozdawali lodowato zimną wodę, ratując umęczony lud przed omdleniami. Przedyskutowawszy wszystko, włącznie z graną setlistą – wszak i 10 lat temu ustalenie repertuaru nie było tak trudnie – i ewentualnymi złudzeniami co do tego, jaką niespodziankę mogą Panowie zagrać, nie pozostało nam nic innego jak „odliczać Teleexpressy” (kwadranse) do planowanej godziny rozpoczęcia koncertu.

W końcu muzyka odtwarzana z głośników ucichła, światła przygasły, a na telebimie zamiast logo zespołu pojawiła się interaktywna wersja plemników, asteroid i innych kosmicznych wizualizacji oraz znajome z albumu The Cosmos Rocks intro, które… nie tak znowu płynnie przeszło w pierwsze riffy Hammer to Fall. Wtedy jednak te wszystkie mniejsze lub większe niedociągnięcia nie miały większego znaczenia, to już było spełnianie marzenia o zobaczeniu swoich idoli na żywo, z wlepionymi w nich oczami, rozdziawioną buzią i zachwytem nad znajomymi melodiami. Wszystko mogło zostać wprawdzie zepsute przez ekstatycznego fana (nieznany mi chłopak) stojącego tuż za mną i wydzierającemu wszystkie słowa pierwszych piosenek – szczęśliwie dla mnie śpiewał na gardle, a nie na przeponie i na Another One Bites the Dust głos już mu wysiadł. Oczywiście, mógłbym opisać teraz po kolei każdy utwór, ale chyba nie miałoby to większego sensu. Dlatego ogólnie wskażę, że pamiętam świetne I Want It All (jak dla mnie highlight tras z Paulem), mistrzowskie I’m in Love with My Car oraz Bad Company i zaskakująco dobrze brzmiące na żywo Surf’s Up… School’s Out (na tamtym etapie trasy już całkowicie rozbudowane). Pamiętam też wielkie emocje i wzruszenie podczas Love of My Life (zawsze robi ogromne wrażenie, ale ten pierwszy raz jest niezapomniany) oraz Bijou i piękną oprawę wizualną przy Last Horizon. Pamiętam zażenowanie i śmichy chichy polskich fanów podczas We Believe i Say It’s Not True, w mniemaniu naszego „sektora” największych gniotów na The Cosmos Rocks, których nie omieszkaliśmy zadedykować Bizonowi (miny zdziwionych Czechów w reakcji na nasze rozbawienie tymi - w założeniu - wzruszającymi utworami były bezcenne). W końcu pamiętam też czeską publiczność, która nad zabawę przedkładała spożywanie dużych ilości naraz piw – każdemu według potrzeb ;).

Ponad dwie godziny upłynęły nad wyraz szybko, a czasu na kontemplację i ociąganie się nie było niestety zbyt wiele, gdyż bus do Polski nie planował czekać wiecznie. Udało się jeszcze odwiedzić stanowisko z merchem, gdzie poczyniłem chyba największe zakupy w mym koncertowym życiu, nabywając program (w zasadzie złożony wyłącznie ze zdjęć z koncertów i sesji do The Cosmos Rocks, jednej wzmianki o oficjalnym fanklubie oraz Mercury Phoenix Trust, z listy płac i reklam We Will Rock You oraz Brianowych gitar – ogółem nic ciekawego) oraz koszulkę… z Frankiem, który na obecnej trasie przeżywa swój renesans. Chyba jakiś obrzydliwy kubek (z okładką płyty) na prezent również został zakupiony ;).

Potem już tylko Wrocław Główny i… czekanie do 6 rano na najbliższy pociąg, bo oczywiście wcześniejszy odjechał na minutę przed dotarciem busa (błogosławiony Marcin z Polic, który przez jakiś czas mi towarzyszył w tej niedoli), a następnie powrót do domu w promieniach jesiennego porannego słońca. Szczęście, spełnienie, wspomnienia na całe życie…

Skład:

Paul Rodgers - wokal, fortepianino, harmonijka ustna, gitara
Brian May - gitary, wokal
Roger Taylor - perkusja, wokal, instrumenty perkusyjne
---
Jamie Moses - gitary, wokal wspomagający
Spike Edney - instrumenty klawiszowe, akordeon, wokal wspomagający
Danny Miranda - gitara basowa, elektryczny kontrabas, wokal wspomagający

Setlista:

Cosmos Rockin'/Surf's Up... School's Out! (intro) [taśma]
Hammer to Fall
Tie Your Mother Down
Fat Bottomed Girls
Another One Bites the Dust
I Want It All
I Want to Break Free
C-lebrity
Surf's Up... School's Out!
Seagull
Love of My Life
'39
Drum Solo
I'm in Love With My Car
A Kind of Magic
Say It's Not True
Bad Company
We Believe
Guitar Solo
Bijou
Last Horizon
Radio Ga Ga
Crazy Little Thing Called Love
The Show Must Go On
Bohemian Rhapsody
---
Cosmos Rockin'
All Right Now
We Will Rock You
We Are the Champions
God Save the Queen [taśma]


PS: Chciałbym pozdrowić wszystkich forumowiczów „starego forum Queen”, których dane mi było tego pamiętnego dnia poznać i spotkać. Wspaniałe jest to, że ze znaczną większością z Was kontakt mamy do dzisiaj.

PS2: Pozdrawiam również, w imieniu swoim i Bizona, piękną Czeszkę, która stała nieopodal nas, mam nadzieję, że nic się nie zmieniła ;).

27 października 2018

Greta van Fleet - Anthem of the Peaceful Army


Wydaje mi się, że nie ma na świecie fana muzyki rockowej, który przeszedłby obojętnie obok zespołu Greta van Fleet. Jedni ich kochają za nawiązania do najklasyczniejszych rockowych brzmień, inni nienawidzą, zarzucając odtwórczość i brak polotu. Nieco kontrowersji budzą też wypowiedzi młodych muzyków, którzy zaprzeczają, by jakoś szczególnie inspirowali się Led Zeppelin, choć samo nadanie im w środowisku miana „Led Zeppelin I” oczywiście im schlebia.

Osobiście bardzo upodobałem sobie Gretę po usłyszeniu EP-ki Black Smoke Rising, a Highway Tune oraz utwór tytułowy na długo trafiły do moich playlist. Nieco mniejsze wrażenie wywarł na mnie wydany później From the Fires, który kompilował utwory zamieszczone na Black Smoke Rising, z czterema premierowymi kompozycjami, z czego dwie były coverami Sama Cooke’a i Fairport Convention. Niestety, najbardziej przypadły mi wtedy do gustu utwory, które już znałem z debiutanckiej EP-ki. Anthem of the Peaceful Army chyba studzi moje zamiłowanie jeszcze bardziej, choć nie mogę jednoznacznie stwierdzić, by była to zła płyta.


Anthem of the Peacful Army to klasyczny krążek rockowy, o w klasycznej długości 45 minut, podzielonych na 11 piosenek, których słucha się bardzo przyjemnie. Całość materiału jest oryginalna, nie ma powtórek z już wydanych EP-ek, a zdecydowana większość utworów została napisana podczas dwutygodniowej sesji w 2018 r. (początkowo zespół planował wykorzystać kompozycje stworzone przez lata swojego istnienia).  W zasadzie na tym mógłbym zakończyć, ale myślę, iż te dwie osoby, które czasem mnie czytają mogłyby się na mnie obrazić, zatem rozwinę wątek.

To co bardzo podoba mi się na debiucie Grety, to fakt, że Panowie na pewno spróbowali uciec od łatki naśladowników Zeppelinów. Oczywiście, inspirację nadal słychać, zwłaszcza wtedy, gdy Greta puszcza oko do słuchaczy (fragment tekstu Age of a Man „…lands of ice and snow…” – zdecydowanie nie jest przypadkowy), ale słuchając albumu jako całości nie ma szans by pomylić „Kiszki” ze starszymi kolegami, co w przypadku EP-ek nie było takie pewne. Cieszy mnie też, że muzycy mieli czas, żeby trochę poeksperymentować z brzmieniem i skorzystać z takich dobrodziejstw jak lap steel guitar (chyba jedyne polskie tłumaczenie to elektryczna gitara hawajska, od wcześniejszego nazewnictwa instrumentu) czy efektów, które pozwoliły uzyskać brzmienie sitara (chociaż tutaj rodzi się pytanie – dlaczego zatem nie sitar?).

Jeśli chodzi o same kompozycje, to obok pełnych riffów rockerów, mamy okazję usłyszeć także kawałki bardziej spokojne, nastrojowe. Wśród tych pierwszych, najbardziej w ucho wpadają dwa męczone w radiu do granic wytrzymałości single, czyli When the Curtain Falls oraz Lover, Leaver (Taker, Believer), który – przynajmniej w wersji na Spotify – pojawia się również w krótszej wersji, jako Lover, Leaver. Z piosenek spokojniejszych największe wrażenie zrobił na mnie Watching Over – utwór wolny, ciężki i majestatyczny, automatycznie przywodzący na myśl Planta i spółkę, może głównie za sprawą „oszukanego” sitara. Po przeciwnym biegunie mamy Mountain of the Sun, który instrumentalnie jest z jednej strony leniwy, ale zarazem skoczny, aranżacyjnie zaś bardzo radiowy i taki… „wakacyjny”. Na uwagę zasługuje również otwierający album Age of Man, nie tylko ze względu na cytat z Immigrant Song, ale także z uwagi na ciekawe partie gitary oraz minimalistyczne, ale jednak bardzo budujące klimat całego utworu klawisze. Pozostałe utwory z Anthem of the Peacful Army, choć technicznie świetnie zagrane, niektóre z udanymi riffami i melodiami, jakoś nie potrafią zapaść mi na dłużej w pamięć.
Nie do końca przekonuje mnie też twierdzenie zespołu, by Anthem of the Peacful Army był albumem koncepcyjnym opowiadającym o ekologii, chciwości, nienawiści i złu tego świata, ale być może inaczej niż zespół pojmuję „koncepcyjność” albumów albo nie wsłuchałem się w główne „przesłanie”.

Teoretycznie pełnowymiarowy debiut Grety van Fleet ma wszystko co mieć powinien – młodzieńczą energię, bardzo dobrą produkcję, świetne technicznie wykonawstwo (choć miejscami Josh mniej śpiewa, a bardziej się drze ;) ). Jednak po kilkukrotnym przesłuchaniu Anthem of the Peacful Army cały czas czuję jakiś niedosyt. Być może to nadmuchany balonik o muzycznym objawieniu, które zmieni oblicze muzyki rockowej spowodował, że zwyczajnie oczekiwałem czegoś więcej, efektu „wow”, przełomu? A może chodzi o doskonała debiutancką EP-kę, której teraz ciężko jest dorównać, o przebiciu nie mówiąc? Tak czy inaczej, trzeba pamiętać, że Greta van Fleet to zespół bardzo młody, z ogromnym potencjałem, zatem cała długa kariera jest jeszcze przed nimi. Jest nieźle, może być tylko lepiej. Czekam na więcej oraz na koncert w Polsce, o.

01. Age of Man
02. The Cold Wind
03. When the Curtain Falls
04. Watching Over
05. Lover, Leaver (Taker, Believer)
06. You're the One
07. The New Day
08. Mountain of the Sun
09. Brave New World
10. Anthem


10 października 2018

CO-OP - CO-OP


Muzykujące dzieci znanych artystów mają niewątpliwie łatwiej, zarówno pod kątem finansowym, jak i organizacyjnym, bywa też tak, że mają nieograniczony dostęp do znanych znajomych rodzica, a w swej twórczości wprost nawiązują (kopiują?) do dokonań znanej mamy czy znanego taty. Muzykujące dzieci znanych artystów miewają też zdecydowanie trudniej w sytuacji, gdy ich twórczość w założeniu nie ma być zwykłą fanaberią i odcinaniem kuponów od nieswojej sławy. W tym drugim, trudnym wariancie mógł się znaleźć zespół CO-OP pod wodzą Dasha Coopera. Mógł, lecz się nie znalazł, ponieważ debiutancki krążek formacji jest naprawdę świetny, w oderwaniu od całej rodzinnej otoczki, która mogłaby mu towarzyszyć.


Wyjaśnijmy jednak to, co wprawnemu oku wydaje się już dość oczywiste – CO-OP to (obecnie) tercet z Phoenix w Arizonie, który tworzą: wspomniany już Dash Cooper (wokal), Jeremy Tabor (gitara) oraz Justin Swartzentruber (gitara basowa). Tak, Dash jest synem Alice’a Coopera, nazwa zespołu i zarazem tytuł debiutanckiego albumu to zręczna gra słów odnosząca się do kooperacji („co-operation”), ale i do przydomka ojca i syna („Coop”), a na krążku można usłyszeć po jednym utworze z gościnnym udziałem Alice’a i jego sławnego kolegi – Joe Perry’ego, o czym oczywiście obwieszcza spora naklejka umieszczona bezpośrednio na pudełku (dlaczego nie na folii?). Oprócz tego zespół niewątpliwie skorzystał na promowaniu syna w audycji radiowej ojca (swoją drogą, jeśli nigdy nie słyszeliście „Nights with Alice Cooper, to serdecznie polecam!), możliwości supportowania takich zespołów jak Mötley Crüe, Hollywood Vampires czy Kiss oraz na dostaniu się pod skrzydła EMP Label Group, czyli wytwórni Davida Ellefsona z Megadeth. Niemniej muzycznie jest to zdecydowanie samodzielna i doskonale brzmiąca jednostka, czerpiąca inspiracje od najlepszych, ale posiadająca własny wypracowany styl.

Choć muzyka CO-OP swe korzenie czerpie z klasycznego rocka, to jednak słuchając debiutanckiego albumu grupy mamy możliwość zanurzyć się przede wszystkim w brzmieniach stonerowych i grunge’owych, z mnóstwem ciężkich riffów, ale także rytmu i melodii. Dlatego też pierwsze skojarzenia muzyczne to bardziej Soundgarden i Alice in Chains, a nie Alice Cooper czy Aerosmith. Jest też oczywiście dość klasycznie, gdyż zespół proponuje 10 utworów trwających łącznie nieco ponad 48 minut, z czego najkrótszy Overdrive trwa niewiele dłużej niż 3,5 minuty, a najdłuższy Sleep niespełna 7 minut.

Jeśli zastanawiacie się czy wokal Dasha Coopera przypomina brzmieniem bądź techniką śpiew jego taty, to uspokajam, że nic z tych rzeczy. Najdobitniej dowodzi tego utwór Old Scratch, w którym Dash prezentuje swój silny, głęboki i lekko zachrypnięty głos, a uzupełniany jest przez klasycznego Alice’a, doskonale wcielającego się w postać znaną z jego albumów. Swoją drogą bardzo zmyślnym pomysłem było, żeby Cooper Senior zaśpiewał piosenkę razem z Cooperem Juniorem i aby to Dash zdominował cały utwór. Jest to na pewno ciekawsze, niż oddanie pola Alice’owi, gdyż w takim wypadku otrzymalibyśmy po prostu kolejny utwór Alice’a Coopera tyle, że z nowym zespołem wspomagającym. A tak, Old Scratch jest czymś zupełnie innym, świeżym i nowym. Podobnie zresztą jest w Howl, na którym Joe Perry zagrał chyba najcięższe partie gitary od lat.

Niemniej, w mojej ocenie najsilniejszymi momentami krążka są utwory niezawierające gości, a w każdym razie gości specjalnych. Wprawny Czytelnik zauważył bowiem zapewne, że CO-OP jest obecnie tercetem z wakatem na stanowisku perkusisty. Tym samym udział muzyków niebędących formalnie członkami zespołu okazał się niezbędny. Co ciekawe, nie zdecydowano się na różnych perkusistów, we wszystkich dziesięciu kawałkach możemy usłyszeć jednego człowieka, w osobie Marka Savale’a, który notabene jest współkompozytorem 90 % materiału. Jak na ironię wydaje mi się też najsolidniejszym instrumentalistą z całego składu, gra potężnie, ale i finezyjnie, nie tracąc przy tym rytmu, co perkusistom stonerowym jednak się zdarza, zwłaszcza przy dłuższych kompozycjach. Oczywiście nie jest tak, że nie doceniam właściwego składu. Jeremy Tabor świetnie łączy umiejętność grania ciężkich riffów oraz przemyślanych, pełnych pasji i uczucia solówek (choć, gwoli sprawiedliwości, na albumie wspomagają go jeszcze – oprócz Perry’ego – Kolby Peoples oraz Court Stumpf). Z kolei Justin Swartzentruber to bardzo istotny element sekcji rytmicznej, ale jest też kilka utworów, w których może pokazać swój kunszt, jak np. w dynamicznym Overdrive, przebojowym Desert Dreams czy zwłaszcza intrygującym Theme for Ignorance.

Co do samych utworów, to nie znajduję tak naprawdę słabego punktu. Najmniejsze wrażenie robią na mnie wspomniany już Howl, w którym jest zbyt duża ściana dźwięku i trochę za mało melodii oraz Never Whisper the Truth, który trochę za bardzo brzmi jak radiowy przebój z lat ’90. Najciekawiej jest natomiast wtedy, gdy Panowie starają się trochę odejść od tradycyjnego brzmienia. Theme for Ignorance zawiera bardzo ciekawe, niemal orientalne partie gitary i fantastyczny groove, z kolei najdłuższy na krążku Sleep doskonale ukazuje kunszt wszystkich muzyków, ale również kunszt kompozytorski, a to za sprawą wielu zwrotów i przełamań, które sprawiają, że siedem minut upływa w mgnieniu oka. Bardzo przyjemne są także słusznie wybrany na singiel N.O.W. oraz pędzący niczym pociąg Secret Scars.

Jedyne do czego tak naprawdę mogę się przyczepić ma wymiar pozamuzyczny. Chodzi o namiastkę książeczki w postaci spojonych ze sobą trzech kartek z podziękowaniami i listą płac. O ile brak tekstów piosenek jestem w stanie przeżyć, o tyle miejscami rozmyty i nieczytelny tekst wygląda po prostu szpetnie oraz sprawia wrażenie, że oprawa płyty została wykonana po kosztach. Nie umiem przy tym nawet powiedzieć czy to jest błąd drukarski, który trafił się akurat w moim egzemplarzu czy kwestia zastosowanej czcionki. Ot, taki drobny, ale dla mnie jednak istotny mankament.

Miło, gdy dzieci idą w ślady rodziców. Jeszcze milej, gdy potrafią zachować przy tym swoją tożsamość. Dash Cooper zdecydowanie to potrafi, a współpracujący z nim w ramach CO-OP muzycy też nie są zgrają przypadkowych chłopaków. Pozostaje jedynie żałować, że w naszym pięknym kraju praktycznie się o tej płycie nie mówi.

01. N.O.W.
02. Old Scratch (feat. Alice Cooper)
03. Howl (feat. Joe Perry)
04. Desert Dreams
05. Theme for Ignorance
06. Sleep
07. Condemned
08. Secret Scars
09. Never Whisper the Truth
10. Overdrive







1 września 2018

The Vintage Caravan - Gateways

Długo, bo aż trzy lata, The Vintage Caravan kazał czekać na swój czwarty. Inna sprawa, że było to do przewidzenia, gdyż dotychczasowy cykl wydawniczy był właśnie trzyletni. Niezorientowanych informuję, że The Vintage Caravan tworzy trzech przesympatycznych Islandczyków, zainspirowanych klasycznym i psychodelicznym rockiem lat ’60. i ’70., który lubią oprawiać zmyślnymi riffami oraz nowoczesnym brzmieniem. Z końcem sierpnia 2018 r. oczekiwanie wreszcie się zakończyło i światu objawiło się najnowsze wydawnictwo grupy – Gateways.

fot.: discogs.com

Sam zespół uważa najnowszą płytę za swoje najbardziej dojrzałe osiągnięcie, jednak oczywiście nie ma tu mowy o drastycznej zmianie w charakterze i strukturze utworów zamieszczonych na Gateways. Na podstawową wersję albumu składa się 10 trwających około 48 minut kawałków. Na trzon wyznaczający główny klimat krążka składają się przede wszystkim rytmiczne rockery naznaczone ciężkimi riffami Óskara Logi Ágústssona. O ile jednak wspólnym mianownikiem Gateways jest groove (dla mnie to jednak coś więcej niż sam rytm, stąd brak polskiego słowa), to już poszczególne piosenki różnią się między sobą, w każdej z nich artyści umieścili inne inspiracje.

Z jednej strony otrzymujemy bowiem nieco garażowe brzmienia The Way, by za chwilę usłyszeć wyraźnie stworzone na potrzeby występów na żywo utwory – wręcz stadionowy All This Time (te chóralne zaśpiewy, te ciepło brzmiące solówki) oraz przebojowy, nieco funkowy Hidden Streams. Klasycznego brzmienia dopełnia bardzo hendrixowski Reset, zaś zupełnie odmienny biegun stylistyczny prezentuje najbardziej zaskakujący i jak dla mnie najlepszy utwór na płycie, czyli psychodeliczna, nastrojowa i zarazem narastająca Nebula, ze snującymi się klawiszami i świetną linią basu Alexandra Órna Númasona. Podstawową wersję albumu wieńczy natomiast ponad 6,5 minutowy bluesowy Tune Out. Dla miłośników ekskluzywnych wersji albumów ( ;) ), zespół zaoferował jeszcze bonus w postaci hard rockowego coveru przeboju Fleetwood Mac – The Chain. O ile wersja ta pasuje do ogólnego klimatu krążka, słucha się jej przyjemnie, to jednak wydaje się, że taki bonus jest zwyczajnie zbędny i nie wnoszący niczego ciekawego. Ale skoro już jest, to można go posłuchać. 

Jedyny zarzut jaki mam wobec Gateways to jednak częściowo produkcja (z której sami Panowie są bardzo dumni). Głos Ágústssona w zasadzie w każdym utworze jest mocno schowany i ginie, czy to za warstwą instrumentalną, czy to za chórkami, a w skrajnych przypadkach za rozmaitymi efektami nałożonymi na wokal. Czasami jest trochę lepiej, jak na przykład w On the Run, Nebula, Farewell czy Tune Out, jednak przez większość albumu, mocny przecież wokal Óskara nie jest w stanie przebić się przez produkcję. Szkoda, bo nieco zakłóca to przyjemność odbioru całości.

Myślę jednak, że zarówno fani dotychczasowych dokonań The Vintage Caravan, jak i po prostu fani nowocześnie brzmiącego, acz klasycznego hard rocka z odrobiną psychodelii powinni być usatysfakcjonowani Gateways. Podróż trzech Islandczyków jest bowiem bardzo fascynująca i na pewno jeszcze nie dobiegła końca!

01. Set Your Sights
02. The Way
03. Reflections
04. On The Run
05. All This Time
06. Hidden Streams
07. Reset
08. Nebula
09. Farewell
10. Tune Out
---
11. The Chain


12 sierpnia 2018

Muzozoic - Jazock?


Z łódzkim zespołem o wdzięcznej nazwie Muzozoic zetknąłem się po raz pierwszy (i do niedawna po raz ostatni) w 2016 r. podczas Prog the Night 2 organizowanego w Łódzkim Domu Kultury, gdzie wystąpili obok takich grup jak Art. of Illusion, AnVision czy Retrospective. Nie ukrywam, że wtedy właśnie najbardziej w pamięci utkwił mi występ tria z Muzozoic, w składzie Konrad Maryniak (gitara), Tomasz Maryniak (bas, warr guitar) oraz Łukasz Świderski (perkusja), z ich ciekawą mieszanką jazzu, fusion i rocka progresywnego. Ich fantazja wreszcie znalazła wyraz na debiutanckim krążku – wydanym póki co wyłącznie w formie cyfrowej – Jazock?.

fot.: https://muzozoic.bandcamp.com

Album swój tytuł zawdzięcza jednemu z dwóch żartobliwych określeń używanych dla określenia stylu zespołu – fuzock oraz jazock właśnie. Sami artyści twierdzą, że nie sposób inaczej nazwać tej mieszanki, gdyż „słychać tu rockowe korzenie, jazzowe inspiracje, odrobinę klasyki i wyraźne echa nowoczesnych brzmień i rytmów”. To wszystko prawda, zaś znak zapytania w tytule według mnie tylko dowodzi tego, iż muzyki Muzozoic nie da się jednoznacznie zaszufladkować do jednego gatunku muzycznego, a samym twórcom najwyraźniej jest z tym dobrze.

Jeśli chodzi o najważniejsze, czyli o zawartość, to łodzianie serwują nam 50 minut muzyki podzielonej na 8 z grubsza instrumentalnych utworów (tu i ówdzie znajdziemy wokalizy, w tym jedną w gościnnym wykonaniu Marty Krysiak, stąd „z grubsza”), których długość waha się od 4,5 minuty do nieco ponad 8. minut, dając średnią około 6 minut na utwór. Wśród nich słuchacz znajdzie rzeczy naprawdę różnorodne, od kawałków określanych przeze mnie mianem eksperymentalnych, jak np. rozbudowany Metropolis, przez te bardziej nastrojowe (Reflections, Counting-out Rhyme) oraz te, które spodziewałbym się znaleźć na solowym albumie Nathana Easta lub fragmentarycznie przywodzące na myśl muzykę z trybu budowy w starych grach ekonomicznych, czyli Postcard from Paris (z gościnnymi klawiszami Piotra Matuli) czy How Am I for Age?, aż po te z wyraźnym rockowym pazurem, jak ciężki, basowy Mastodont czy całkiem dynamiczny i nieco bardziej gitarowy Change of the Seasons.

Ogółem, ta różnorodność Muzozoic stanowi chyba ich największy atut. O ile nie należę do największych fanów jazzu i fusion czy ich rozmaitych odmian, to jednak muzyka łodzian naprawdę wciąga. Z jednej strony jest bardzo wielowarstwowa, z mnóstwem łamańców rytmicznych, co można zgłębiać przy każdym odsłuchu, a z drugiej strony bardzo przyjemnie słucha się jej jako muzyki tła, może nie podczas sprzątania, ale podczas prac biurowych już na pewno tak.

Muzozoic zaintrygował mnie już przy pierwszym poznaniu, zaś ich debiut tylko wzmógł mój apetyt na jeszcze więcej. Trzymam za nich kciuki i w napięciu czekam na wydanie Jazock? na formatach fizycznych, zaś czytających te słowa zachęcam serdecznie do zapoznania się ze światem tego utalentowanego trio, niezależnie od tego do jakiego gatunku chcielibyście ich zakwalifikować.



4 sierpnia 2018

Guns N' Roses/Vlobeat/Tyler Bryant & The Shakedown - Stadion Ślądki, Chorzów, 9.07.2018




Choć dzisiaj ciężko już o nich mówić „najniebezpieczniejszy zespół świata”, to jednak do tej pory Guns N’ Roses w swoich rozmaitych wcieleniach wzbudza wiele emocji wśród publiczności całego Świata. Czy Axl schudł czy przytył? Czy zespół tylko odbębnia koncerty i jedzie do domu? Czy za pojednaniem Slasha i Axla stoi rozwód tego pierwszego? Czy Dizzy Reed stanie kiedyś w świetle reflektorów? I wreszcie – where the fuck is Izzy? Odpowiedzi na większość pytań nie znajdziecie w tym tekście, ale jeśli macie Państwo ochotę wrócić na chwilę wspomnieniami do 9 lipca roku bieżącego (a zatem – na moment powstawania tego tekstu – do czasów niezbyt odległych) i zapoznać się z refleksjami piszącego te słowa, to zapraszam. Będzie mi bardzo miło.

W niniejszej relacji pominę przygody i perypetie związane z samym pobytem oraz noclegiem w Chorzowie i Katowicach (choć wrażenia należały do tych niezapomnianych), parę słów poświęcę natomiast supportom w postaci amerykańskiego Tyler Bryant & The Shakedown i duńskiego Volbeat (oba usłyszałem w Chorzowie po raz pierwszy).

Tyler Bryant & The Shakedown


fot.: rockandbluesmuse.com

Pierwszy z „rozgrzewaczy” to zespół The Shakedown, na czele którego stoi młody i zdolny gitarzysta oraz wokalista Tyler Bryant (jakby ktoś się nie domyślił). Pochodząca z Nashville w stanie Tennessee kapela powstała w 2009 r. i od tamtej pory tworzy w niezmienionym składzie (co się chwali) klasyczną, choć nowocześnie brzmiącą, rock‘n’rollową muzykę.

W Chorzowie udało im się w 40 minut zaprezentować nie tylko materiał z dwóch pełnowymiarowych albumów (Wild Child z 2013 r. oraz Tyler Bryant & The Shakedown), ale także zahaczyli o swoją jedyną EP-kę The Wayside z roku pańskiego 2015, z której pochodzi ciężka i powolna jak walec, ale również bardzo klimatyczna wersja utworu Got My Mojo Working (w wydaniu grupy zatytułowana po prostu Mojo Workin’), dobitnie ukazująca korzenie zespołu.
Na szczególną uwagę zasługuje kawałek Lipstick Wonder Woman (chociaż w pamięci najbardziej utkwił mi Don’t Mind the Blood), podczas którego zespół pokusił się o solo na bębnie basowym (wprawdzie to bardziej ciekawostka zastępująca „typowe” solo perkusyjne i nie tak dobre jak Marian Lichtman grający na statywach i podłodze, ale i tak fajnie ;) ) oraz rozbudowaną część instrumentalną. Próby zaangażowania w występ grupy licznie zgromadzonej publiczności, która jak wiadomo nie mogła już się doczekać głównej gwiazdy, też należy zaliczyć do plusów – nie było to nachalne, ale okazało się raczej skuteczne.
Tyler Bryant & The Shakedown to całkiem ciekawy i utalentowany zespół. Jeśli macie wolną chwilę (bo dostęp w dobie platform streamingowych macie na pewno!), to polecam zapoznanie się z – mam nadzieję, że jak na razie – dość krótką dyskografią grupy. Sądzę, że nie będziecie żałować.

Skład:
Tyler Bryant – wokal, gitara
Caleb Crosby – perkusja
Graham Whitford (zbieżność nazwisk z Bradem Whitfordem z Aerosmith nie jest przypadkowa) – gitara
Noah Denney – gitara basowa, wokal wspomagający

Setlista:
Weak & Weepin'
Criminal Imagination
House on Fire
Don't Mind The Blood
Mojo Workin’
Lipstick Wonder Woman

Volbeat

fot.: bravewords.com

Zespół Volbeat pochodzi z Danii, został założony w 2001 r., w ramach swojego repertuaru gra mieszankę heavy metalu z hard rockiem oraz rockabilly. Niech to dziwne zestawienie wyjaśnią inspiracje, na które grupa wskazuje na swoim Facebookowym profilu: Elvis Presley, Johnny Cash, Metallica, Slayer, Social Distortion. Mieszanka wybuchowa, która jednak do pewnego stopnia się sprawdza.

Najbardziej oczywistym przykładem jest utwór Sad Man’s Tongue grany w hołdzie Johnny’emu Cashowi, a który osoby niezaznajomione z dyskografią Casha czy Volbeat mogłyby śmiało wziąć za cover. Oprócz tego jaskrawego przykładu, w pozostałych utworach kapeli wyraźnie słychać rock’n’rollową przebojowość, jak choćby w chyba największym hicie Volbeat, czyli Black Rose.

Z Duńczykami mam jednak pewien problem, gdyż o ile instrumentalnie wszystko mi się spina i pasuje, to jednak bardzo drażni mnie wokal Michaela Poulsena, który bardziej słyszałbym w jakimś synth-popowym duecie albo – o zgrozo – w kompozycjach w stylu Nickleback. Cóż, najwyraźniej u wokalistów szukam czego innego i zapewne jestem w mniejszości – z doniesień wynika bowiem, że koncert, który Volbeat grał 10 lipca 2018 r. był sporym sukcesem.

Tak czy owak, Volbeatowi zdecydowanie nie można odmówić umiejętności oraz energii, zaś Poulsenowi charyzmy. Kontakt z publicznością był niewątpliwie świetny, a zgromadzeni na Stadionie Śląskim zostali porządnie rozruszani. Zadanie wykonane.

Skład:
Michael Poulsen – wokal, gitara
Jon Larsen – perkusja
Rob Caggiano – gitara
Kaspar Boye Larsen – gitara basowa

Setlista:
The Devil's Bleeding Crown
Lola Montez
Sad Man's Tongue
Dead but Rising
A Warrior's Call/I Only Want to Be With You
Black Rose
Seal the Deal
Pool of Booze, Booze, Booza
Still Counting

Guns N’ Roses




Cóż, napisać, że było długo i świetnie, to jakby nie napisać nic. Opisanie tego występu w kategoriach zero-jedynkowych też nie byłoby pewnie uczciwe. Na wstępie wypada mi zaznaczyć, że był to mój pierwszy koncert Gunsów, na których byłem, czy to w składzie Not in this Lifetime czy to w wydaniu Axl’n’Roses, o dwóch najbardziej klasycznych składach nie wspominając. Dlatego też nie będę odwoływał się – przypomnień w kwestii wykonań poszczególnych utworów – do występu w Gdańsku i Rybniku, bo nawet jeśli oglądałem coś w Internecie, to ma to się nijak do przeżyć na żywo. Marudzenie, że kurła, kiedyś to było, w latach dziewińćdzisiątych to było, nie to co tera też nie ma większego sensu, wszyscy wszak wiemy, ze kiedyś to było… ;).

Napięcie tuż przed koncertem miała zbudować prezentacja multimedialna z czołgiem przetaczającym się po zwłokach, obklejony logo i symbolami zespołu i tego typu klimaty. Pewnie sprawdziłoby się to całkiem nieźle, gdyby te półtorej minuty nie zostało zapętlone w kółko i odtwarzane przez co najmniej piętnaście minut przed rozpoczęciem występu. Ale kiedy maszyna już ruszyła, kiedy wybrzmiały pierwsze nuty, emocje sięgnęły zenitu… A następnie odbył się chyba najdłuższy koncert mojego życia – niemal 3,5 godziny muzyki bez większych przerywników.




Myślę, że śmiało można powiedzieć, że od samego początku setlista była mniej więcej znana i że będzie nawiązywać swoim stylem i objętością do koncertów Gunsów z lat ’90. I tak, obok największych przebojów Guns N’ Roses pojawiły się także covery, zarówno w wersjach pełnych, jak i w formie instrumentalnych wstępów do innych kawałków. Można było usłyszeć kompozycje wykonywane przez zespół od bardzo dawna (Whole Lotta Rosie, New Rose, wstęp z Only Women Bleed czy motyw z Ojca Chrzestnego), ale i te stosunkowo nowe, jak choćby wykonywane ku pamięci Chrisa Cornella Black Hole Sun. Cieszy bardzo też to, że Panowie (i Pani) w swym repertuarze nie zatrzymali się na 1993 r. i w program włączono utwory z Chinese Democracy, zaś miłym ukłonem w stronę Slasha i Duffa był cover Velvet Revolver.

Jeśli chodzi o oprawę wizualną, to utrzymane zostały standardy realizowane przez wielkie zespoły posiadające wielką produkcję. Praktycznie każdy utwór miał swoją indywidualną towarzyszącą mu animację i jak wiadomo, część z nich była bardziej stonowana, część bardziej żywiołowa, niektóre prezentowały się pięknie (najlepiej chyba wizualizacje do kawałków z „chińszczyzny”, zwłaszcza wyświetlane napisy podczas Madagascar, ale niemałe wrażenie zrobiło na mnie także You Could Be Mine i Nightrain, sporo działo się przy Coma), inne nieco gorzej (Don’t Cry do bólu sztampowe, This I Love miało zwyczajnie nudną oprawę, Patience bazowało w zasadzie na jednym efekcie pękniętego szkła). Całości dopełniła przyzwoita pirotechnika.


Wiele osób narzekało na nagłośnienie. Oczywiście mogę wypowiadać się jedynie ze swojej perspektywy początku GA2, ale poza początkową, ciężkostrawną falą zlanego dźwięku i kilkoma momentami w trakcie koncertu, kiedy moje uszy odmawiały posłuszeństwa przy natężeniu, było naprawdę dobrze, dość selektywnie, przyjemnie.

Departament klawiszowy – Nie za bardzo mam pojęcie, po co zespół potrzebuje dwóch klawiszowców i co takiego, oprócz wzbogacenia chórków, robi Melissa Reese, czego sam nie mógłby zrobić Dizzy Reed, ale skoro grupa twierdzi, że Melissa wzbogaca ich brzmienie, to mnie pozostaje im wierzyć – oni na pewno słyszą i wiedzą więcej. Poza tym w latach ’90. też było dwóch klawiszowców, więc może to kolejny ukłon w stronę tamtych złotych czasów. Mój sceptycyzm nie zmienia tu faktu, że Reese raczej dobrze wpasowała się w zespół i na scenie widać z jej strony pełną radość i zaangażowanie. Nigdy nie zrozumiem też tego, że choć Dizzy technicznie jest – obok Axla – najdłużej występującym muzykiem pod szyldem Guns N’ Roses, to niemal zawsze jest schowany gdzieś z tyłu, w ciągu 3,5 godziny pokazując się może 2-3 razy podczas jakiegoś intro i w ramach nieśmiertelnego „Ladies and gentleman, Mr. Dizzy Reed”. Cóż, taki los ;).



Frank Ferrer to chyba najbardziej krytykowany członek obecnego składu Guns N’ Roses. Czy zasłużenie? Oczywiście, spełnieniem marzeń byłoby zobaczyć za perkusją Stevena Adlera czy jeszcze lepiej pod względem muzycznym Matta Soruma, jednak obecny bębniarz – choć czasami brzmienie miał dość płaskie, a finezji wyraźnie mu brakuje – wypełniał swoje zadanie całkiem przyzwoicie, a i bijąca od niego energia należała do tych pozytywnych. Nie sposób jednak nie zgodzić się z tym, że był najsłabszym ogniwem koncertu. Co innego Richard Fortus, który zachowuje się i brzmi, jakby w Guns N’ Roses grał jeszcze w latach ’90. (nie umniejszam tu roli Izzy’ego jako jednego z głównych kompozytorów grupy, żeby była jasność). Słów krytyki kierowanych pod jego adresem nie jestem w stanie pojąć. Idealnie uzupełniają się ze Slashem, gitarzysta bardzo dobrze sprawdza się zarówno w roli drugich skrzypiec, jak i wtedy kiedy dostaje szansę grania solówek (co ciekawe i miłe, nie tylko w utworach z Chinese Democracy).




Siłą rzeczy o głównej trójce napiszę najmniej, bo co tu napisać, co nie trąciłoby o banał? Duff McKagan to najbardziej zdumiewająca postać z oryginalnego składu Gunsów – w doskonałej formie fizycznej (on ma coś z Benjamina Buttona, mówię Wam) i muzycznej oraz wokalnej, wyluzowany, ale z jednoczesną aurą pełnego profesjonalizmu. Naprawdę, jestem pod wrażeniem, jeszcze biorąc pod uwagę tradycyjną mobilność „podstawowych” członków zespołu, pomykających z lewej na prawą, do tyłu i wprzód, a i zapewne w górę i w dół również.

Prawdziwym bohaterem był jednak dla mnie Slash, który poza staniem się bardziej prostokątną wersją siebie, nie stracił nic ze swojej energii i umiejętności – jego partie były fenomenalne praktycznie w każdym utworze, a jak jeszcze dodamy do tego wspaniałą współpracę z Fortusem, to nic tylko się zachwycać. Jedynie osobne solo Slasha mogłoby być bardziej melodyjne, a mniej onanistyczne, ale nie można mieć wszystkiego.




No i wreszcie Axl, który moim zdaniem był w naprawdę dobrej formie. Oczywiście, jeśli ktoś oczekiwał, że nagle Rose będzie brzmiał jak w 1991 r., to mógł się rozczarować, ale realnie patrząc, Axl znacznie poprawił swój wokal od czasów uskutecznianej przez niego Myszki Miki. Sądzę, że dużo mu przy tym dała współpraca z AC/DC i sam… hm… prestiż trasy Not in This Lifetime, który spowodował, że wokalista wziął się za siebie. Fajnie też, że zorientował się, że jak się biega, to ma się problemy ze śpiewaniem i trochę ograniczył ten proceder ;). Poza tym dobitnie zrozumiałem, że poglądy na temat wokalu mogą być różne przy okazji This I Love – osobiście uważam, że wypadło Rudemu bardzo dobrze, a kilka osób koło mnie zaczęło delikatnie marudzić, że tak śpiewać nie powinien. Cóż, może osoby te nie do końca pamiętały, jak brzmi This I Love na albumie, a może to ja jednak jestem głuchy i zbyt oczarowany koncertem, kto wie? Oczywiście nie twierdzę też, że wszystko poszło genialnie Równie ważne jest także to, że po Axlu widać, że podczas występów bardzo dobrze się bawi i ma naprawdę dobry kontakt z publicznością – tym bardziej nie rozumiem zarzutów, że Gunsi przyjechali, odbębnili koncert (o ile 3,5 godziny można odbębnić) i nara, lecimy dalej. Dobra, może zabrakło jednego momentu na przywitanie z licznie zgormadzoną publicznością i okaleczenie języka polskiego, ale nawet ja, nie stojąc w cale w strefie Golden Circle Early Entrance Blowjob from Roadie, a i tak byłem w stanie zaobserwować kontakt, jaki Rose łapał z pierwszymi rzędami, samo przechwycenie transparentu jest dość znamiennym sygnałem, że muzycy zwracali uwagę na to, co się dzieje poza sceną. Ostatnia ważna rzecz na temat Axla i ogólnie tej trasy – niezależnie od tego czy decyzja o pojednaniu zapadła z przyczyn czysto biznesowych (mówi się bowiem o tym, że Slash wyciągnął rękę do Rose’a, bo potrzebuje kasy w związku z przechodzonym rozwodem), czy jednak również z pobudek niematerialnych, naprawdę świetnie było zobaczyć jak Axl W. Rose się uśmiecha (ukazując przy tym swoje – jak mniemam – nowe ząbki) i wydaje się być rozluźniony na scenie (żarcik z zapomnieniem o Slashu podczas prezentacji zespołu, choć jest stałym elementem każdego występu, jest naprawdę uroczy). Przyjemny widok, świetna atmosfera.




Na zakończenie krótko o utworach, które zrobiły na mnie dobre i gorsze wrażenie. Zaskakująco dobrze wypadł Nightrain, świetne wrażenie robiły You Could Be Mine oraz odkurzony niedawno Shadow of Your Love, zespół fajnie brzmi w Black Hole Sun. Knocking on Heaven’s Door to oczywiste ciarki na plecach przy chóralnym śpiewie całego stadionu. Również większość „chińszczyzny” brzmi dobrze, zwłaszcza Madagascar, ale to chyba wiąże się z tym, że Axlowi głosowo najbliżej do tamtych czasach. Z drugiej zaś strony, za najbardziej rozjeżdżający się utwór, tak muzycznie jak i wokalnie trzeba chyba uznać przekombinowany Better, z utworu Coma też chyba wypadałoby zrezygnować, Whole Lotta Rosie także rozczarował wokalnie.

Więcej grzechów nie pamiętam, tradycyjnie napiszę, że kto mógł być, a nie był, ten trąba. Jeśli ktoś bojkotuje zespół, bo nie ma Izzy’ego i Stevena… cóż, mam nadzieję, że za parę lat nie będzie żałował swojej decyzji. Osobiście też wolałbym zobaczyć pełny reunion, ale skoro jeszcze niedawno ten częściowy wydawał się niemożliwy… Obecne występy Guns N’ Roses to prawdziwy spektakl, tak dla oczu, uszu, jak i dla ducha. Axl Rose przeszedł bardzo długą drogę od bardzo nieudanych koncertów w ramach „Axl N’ Roses” do poziomu prezentowanego obecnie – na pewno nie tak wysokiego, jak w latach ’90., ale bądźmy realistami. Jest naprawdę bardzo dobrze.



Skład:
Axl W. Rose – wokal, fortepian
Slash – gitary
Duff McKagan – gitara basowa, wokal, wokal wspomagający
---
Melissa Reese – instrumenty klawiszowe, wokal wspomagający
Dizzy Reed – instrumenty klawiszowe, instrumenty perkusyjne, wokal wspomagający
Richard Fortus – gitary, wokal wspomagający
Frank Ferrer – perkusja

Setlista:
Intro
It's So Easy
Mr. Brownstone
Chinese Democracy
Welcome to the Jungle
Double Talkin' Jive
Better
Estranged
Live and Let Die
Slither
Rocket Queen
Shadow of Your Love
You Could Be Mine
You Can't Put Your Arms Around a Memory (intro)/New Rose
This I Love
Civil War
Yesterdays
Coma
Slash Guitar Solo
Speak Softly Love (Love Theme From The Godfather)
Sweet Child O' Mine
Wichita Lineman
Don't Cry
Used to Love Her
Wish You Were Here
Layla (intro)/November Rain
Black Hole Sun
Only Women Bleed (intro)/Knockin' on Heaven's Door
Nightrain
---
Melissa (intro)/Patience
Whole Lotta Rosie
Madagascar
The Seeker
Paradise City
"Heroes" [taśma]



Wypada mi jeszcze pozdrowić Panów Wojciecha i Tomasza, którzy towarzyszyli mi w Gunsowej wyprawie.

Już na sam koniec pomarudzą jak stary dziad z kijem w dupie, a co mi tam:

PS: Nie rozumiem ludzi, których głównym celem wydaje się być przybycie na koncert, w czasie supportów natrzaskanie się dość znacznie, a potem – koniecznie tuż przed samym występem głównej gwiazdy – muszą przepchnąć się taranując wszystko na swojej drodze pod same barierki, by potem po piątej piosence zaliczyć zgon i do końca występu opierać się na swoim bardziej trzeźwym koledze. Oczywiście, ktoś może powiedzieć, że co mi do tego. A no to mi do tego, że taki jegomość zwyczajnie zatruwa życie wszystkim, dookoła których się znajdzie. I ja nie mam nic przeciwko spożywaniu alkoholu na koncertach, sam to robię, no ale zlitujcie się…

PS2: Podobnie nie rozumiem jegomości, którzy koniecznie muszą sobie zapalić w tłumie i nawet nie próbują jakoś zabezpieczyć tego papierosa przed przypalaniem czegoś/kogoś i nie raczą nawet skierować dymu gdzieś w górę (bo nie przeczę, były i takie osoby, które zapaloną fajkę osłaniały ręką i zważały na to, gdzie wydychują powietrze).

PS3: Większość zamieszczonych fotografii sporządziłem osobiście aparatem ZiemniakonP9Lite. Nie sądzę, żeby ktoś chciał je udostępniać, ale jeśli tak, to będzie mi miło, jeśli ów ktoś zalinkuje bloga$$ka ;).