Kiedy zdarza mi się pisać relacje
z koncertów, to zawsze mam ambiwalentne odczucia. Z jednej strony to bardzo
przyjemne zajęcie, jeśli wziąć pod uwagę, że swoją przygodę z chodzeniem na
koncerty rozpocząłem zdecydowanie zbyt późno, a i większość zespołów, których
słucham niedługo umrze, więc każde wyjście na koncert dinozaurów rocka jest
WYDARZENIEM przyćmiewającym wszelkie niedociągnięcia. Tu właśnie pojawia się
druga strona medalu – jeszcze większy, niż normalnie, subiektywizm (bo przy
pisaniu o muzyce trudno mówić o istnieniu obiektywizmu). Ze Scorpionsami było
trochę inaczej… Pewnie dlatego kilka słów o koncercie z okazji 50-lecia hitle
niemieckiego zespołu pojawia się tak późno (chociaż głównie dlatego, że totalnie
nie chciało mi się pisać tego tekstu). Urodziny Klausa stanowią jednak niezły
pretekst, by wreszcie coś naskrobać.
Klaus Meine i spółka nigdy nie
należeli do moich wielkich faworytów. Ot, za młodu (ehu-kehu) słuchało się z
przyjemnością kilka(naście) największych hitów, oczywiście wszystkie – za wyjątkiem
This Is My Song i We’ll Burn the Sky – zarejestrowane po 1980 r. Pamiętam też,
że Hurricane 2000 robiło na mnie ogromne wrażenie (i nadal robi). Niemniej
jednak nigdy jakoś bardziej w Scorpionsów się nie wciągnąłem. Stąd w ogóle
decyzja o pójściu na ich występ nastąpiła w niemal ostatniej chwili, przy czym
nie towarzyszyły temu żadne emocje. Uznałem, że przejdę się, bo blisko i pewnie
to już naprawdę ostatnia okazja, żeby zobaczyć – było nie było – legendę. Inna
sprawa, że w ciągu ostatniej dekady tych rzekomo ostatnich razów było co
najmniej kilka. Dodatkowym czynnikiem zniechęcającym była masakrycznie słaba
najnowsza płyta grupy, Return to Forever (ten Pan już nie po raz pierwszy
odczytał moje myśli: Muzyczny Nawracacz Zagubionych Owieczek), z której w dodatku podczas obecnej trasy grają aż
cztery kawałki. Poza tym wiedziałem, iż nie mam co liczyć na zbyt wiele – dla mnie
w wielu wypadkach nowych i pięknych – pozycji z lat ’70., za to na mnóstwo
rzewnych hitów, którymi zespół zasłynął. No, ale cóż – jak już się ten bilet
kupiło, to trzeba było pójść. Absolutnie nie żałuję swojej decyzji.
Wprawdzie początek w postaci
Going Out with a Bang nie zwiastował niczego dobrego – to chyba najgorszy
opener koncertowy, jaki było mi dane usłyszeć (zdetronizował nawet wykastrowane
Hammer to Fall), niby ciężki i rockowy, ale jednocześnie absolutnie pozbawiony mocy
– to z każdym kolejnym utworem było tylko lepiej. Zespół ewidentnie się
rozkręcał i wkrótce muzycy niemal fruwali po scenie, w tym zwłaszcza panowie
Schenker, Jabs i Kottak (ten akurat dosłownie unosił się nad ziemią –
platforma, na której znajdował się zestaw perkusyjny była przywieszona do
rusztowań za pomocą łańcuchów). Klaus, choć momentami dało się słyszeć znużenie
w jego głosie, także był w wyśmienitej formie.
Jednak największe owacje należą
się Scorpionsom za to, że przypomnieli (kto wie, może niektórym dopiero
pokazali!), iż drzewiej grali hard rocka z krwi i kości. Kompozycje pokroju The
Zoo, Raised on Rock, zwariowanego Dynamite, Blackout (chyba mój faworyt) czy
medleya w postaci Top of the Bill/Steamrock Fever/Speedy's Coming/Catch Your
Train zabrzmiały energetycznie, świeżo i soczyście. W ogóle można stwierdzić,
iż zgromadzona w Atlas Arenie publiczność doświadczyła jednego wielkiego guitar
solo* - Schenker i Jabs dawali bowiem pierwszorzędne popisy nie tylko w obrębie
samych utworów, ale także podczas rozbudowanych segmentów instrumentalnych.
Naturalnie nie zabrakło także
znaku firmowego Scorpionsów – wielkich power ballad. I choć takie twory jak
Wind of Change, Send Me an Angel i Still Loving You wychodzą mi już bokiem i
raczej omijam je szerokim łukiem we wszelkich playlistach, to jednak bycie
częścią tłumu, który jak jeden mąż śpiewa nie tylko refreny, ale także i
zwrotki, w dodatku nie tylko w miejscach, gdzie Pan Wokalista przewidział
oddanie palmy pierwszeństwa publiczności, zawsze na mnie działa, wzrusza i zapada
w pamięci. Tak było w wypadku Love of My Life podczas tras „zreformowanego”
Queen, tak było przy Africa i Hold the Line na występie Toto, tak samo było 9. maja
w wypadku wspomnianych wyżej kawałków, w tym zwłaszcza Wind of Change
(oczywiście).
O dziwo, nawet kawałki ze
znienawidzonego przeze mnie Return to Forever, zwłaszcza Rock ‘n’ Roll Band,
wypadły lepiej niż na płycie, chociaż wspomniane już Going Out with a Bang było
dość niemrawe, Eye of the Storm rozdzielające epickie i sztandarowe Always
Somewhere oraz Send Me an Angel musiało wypaść blado (ale bez tego też jest
słabe jak kampania prezydenta Komorowskiego), a We Built This House, z
towarzyszeniem zaprezentowanej podczas koncertu wizualizacji, wydawało się
jeszcze bardziej singlowo-cukierkowe.
Muzyka została w naprawdę świetny
sposób dopełniona wizualizacjami. Oczywiście zdarzały się czasem nieco
gofrowate efekty wybuchów, czy słodzieniaszny klip podczas We Built This House,
ale przeważnie wyświetlane efekty, przemieszane z obrazami z kamer
nagrywających to, co akurat działo się na scenie, robiły piorunujące wrażenie.
Za bardzo ciekawe i trafne rozwiązanie uważam zastosowanie trzech rzędów lekko
pofalowanych telebimów.
Jeśli miałbym wskazać na słabe
punkty koncertu, to znalazłbym chyba trzy. Po pierwsze, jednak dość
przewidywalna setlista. Wprawdzie parę rzeczy odkurzono, dodano też nowe (to
akurat źle :P), ale jednak był to set Greatest Hits. Powiesz, drogi Czytelniku,
że przecież na 50-lecie trzeba grać taki set. Zgadzam się, ale myślę, iż taki
set mógł być bardziej przekrojowy, a nie koncentrujący się na czterech
albumach. Po drugie – Kottak Attack, czyli solowy popis perkusisty Jamesa
Kottaka. O ile podczas koncertu jego wygłupy oglądało się nawet przyjemnie
(także za sprawą oprawy graficznej), to jednak już li tylko słuchając jego „solówki”
uszom ukazuje się mimo wszystko dość bezładny łomot. Kolejny dowód na to, że
drum solo ma służyć głównie odpoczynkowi pozostałych muzyków ;). Trzeci… chyba
jednak Klaus. Nie, nie wypadł źle, jak już wyżej pisałem – wokalnie naprawdę
Meine był w formie, jednak mam wrażenie, że został nieco stłamszony i
przytłumiony przez pozostałych. Wydawał się też mieć najmniej energii.
Koncert Scorpions w łódzkiej
Arenie na pewno nie był najlepszym w moim życiu. Nie był też jednym z
najbardziej wyczekiwanych. Niemniej jednak był to przyjemny wieczór spędzony w
sentymentalnej podróży poprzez utwory, które gdzieś zawsze obok były. Rzadko na
pierwszym planie, ale jednak kołatały się w głowie. W dodatku była to podróż
energetyczna i pełna dobrych wibracji. Wśród pokoncertowych rozmów udało mi się
nawet usłyszeć, iż zespół był w o wiele lepszej formie, niż około trzy lata
temu we Wrocławiu. To też dobra widomość. Jeżeli rzeczywiście trasa na 50-lecie
okaże się być tą ostatnią, to panowie z Niemiec żegnają się ze swoją
publicznością w naprawdę dobrym stylu.
*Thanks, daga.
*Thanks, daga.
Skład:
Klaus Meine - wokal, gitara
Rudolf Schenker - gitara
Matthias Jabs - gitara
Paweł Mąciwoda - gitara basowa
James Kottak - perkusja
Setlista:
Going Out with a Bang
Make It Real
Is There Anybody There?
The Zoo
Coast to Coast
Top of the Bill/Steamrock Fever/Speedy's Coming/Catch Your Train
We Built This House
Delicate Dance
Always Somewhere/Eye of the Storm/Send Me an Angel
Wind of Change
Raised on Rock
Dynamite
In the Line of Fire
Kottak Attack
Crazy World
Rock 'n' Roll Band
Blackout
----
Still Loving You
Big City Nights
Rock You Like a Hurricane
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz