25 maja 2015

Scorpions - Atlas Arena 9.05.2015 r.


Kiedy zdarza mi się pisać relacje z koncertów, to zawsze mam ambiwalentne odczucia. Z jednej strony to bardzo przyjemne zajęcie, jeśli wziąć pod uwagę, że swoją przygodę z chodzeniem na koncerty rozpocząłem zdecydowanie zbyt późno, a i większość zespołów, których słucham niedługo umrze, więc każde wyjście na koncert dinozaurów rocka jest WYDARZENIEM przyćmiewającym wszelkie niedociągnięcia. Tu właśnie pojawia się druga strona medalu – jeszcze większy, niż normalnie, subiektywizm (bo przy pisaniu o muzyce trudno mówić o istnieniu obiektywizmu). Ze Scorpionsami było trochę inaczej… Pewnie dlatego kilka słów o koncercie z okazji 50-lecia hitle niemieckiego zespołu pojawia się tak późno (chociaż głównie dlatego, że totalnie nie chciało mi się pisać tego tekstu). Urodziny Klausa stanowią jednak niezły pretekst, by wreszcie coś naskrobać.

Klaus Meine i spółka nigdy nie należeli do moich wielkich faworytów. Ot, za młodu (ehu-kehu) słuchało się z przyjemnością kilka(naście) największych hitów, oczywiście wszystkie – za wyjątkiem This Is My Song i We’ll Burn the Sky – zarejestrowane po 1980 r. Pamiętam też, że Hurricane 2000 robiło na mnie ogromne wrażenie (i nadal robi). Niemniej jednak nigdy jakoś bardziej w Scorpionsów się nie wciągnąłem. Stąd w ogóle decyzja o pójściu na ich występ nastąpiła w niemal ostatniej chwili, przy czym nie towarzyszyły temu żadne emocje. Uznałem, że przejdę się, bo blisko i pewnie to już naprawdę ostatnia okazja, żeby zobaczyć – było nie było – legendę. Inna sprawa, że w ciągu ostatniej dekady tych rzekomo ostatnich razów było co najmniej kilka. Dodatkowym czynnikiem zniechęcającym była masakrycznie słaba najnowsza płyta grupy, Return to Forever (ten Pan już nie po raz pierwszy odczytał moje myśli: Muzyczny Nawracacz Zagubionych Owieczek), z której w dodatku podczas obecnej trasy grają aż cztery kawałki. Poza tym wiedziałem, iż nie mam co liczyć na zbyt wiele – dla mnie w wielu wypadkach nowych i pięknych – pozycji z lat ’70., za to na mnóstwo rzewnych hitów, którymi zespół zasłynął. No, ale cóż – jak już się ten bilet kupiło, to trzeba było pójść. Absolutnie nie żałuję swojej decyzji.

Wprawdzie początek w postaci Going Out with a Bang nie zwiastował niczego dobrego – to chyba najgorszy opener koncertowy, jaki było mi dane usłyszeć (zdetronizował nawet wykastrowane Hammer to Fall), niby ciężki i rockowy, ale jednocześnie absolutnie pozbawiony mocy – to z każdym kolejnym utworem było tylko lepiej. Zespół ewidentnie się rozkręcał i wkrótce muzycy niemal fruwali po scenie, w tym zwłaszcza panowie Schenker, Jabs i Kottak (ten akurat dosłownie unosił się nad ziemią – platforma, na której znajdował się zestaw perkusyjny była przywieszona do rusztowań za pomocą łańcuchów). Klaus, choć momentami dało się słyszeć znużenie w jego głosie, także był w wyśmienitej formie.

Jednak największe owacje należą się Scorpionsom za to, że przypomnieli (kto wie, może niektórym dopiero pokazali!), iż drzewiej grali hard rocka z krwi i kości. Kompozycje pokroju The Zoo, Raised on Rock, zwariowanego Dynamite, Blackout (chyba mój faworyt) czy medleya w postaci Top of the Bill/Steamrock Fever/Speedy's Coming/Catch Your Train zabrzmiały energetycznie, świeżo i soczyście. W ogóle można stwierdzić, iż zgromadzona w Atlas Arenie publiczność doświadczyła jednego wielkiego guitar solo* - Schenker i Jabs dawali bowiem pierwszorzędne popisy nie tylko w obrębie samych utworów, ale także podczas rozbudowanych segmentów instrumentalnych.

Naturalnie nie zabrakło także znaku firmowego Scorpionsów – wielkich power ballad. I choć takie twory jak Wind of Change, Send Me an Angel i Still Loving You wychodzą mi już bokiem i raczej omijam je szerokim łukiem we wszelkich playlistach, to jednak bycie częścią tłumu, który jak jeden mąż śpiewa nie tylko refreny, ale także i zwrotki, w dodatku nie tylko w miejscach, gdzie Pan Wokalista przewidział oddanie palmy pierwszeństwa publiczności, zawsze na mnie działa, wzrusza i zapada w pamięci. Tak było w wypadku Love of My Life podczas tras „zreformowanego” Queen, tak było przy Africa i Hold the Line na występie Toto, tak samo było 9. maja w wypadku wspomnianych wyżej kawałków, w tym zwłaszcza Wind of Change (oczywiście).

O dziwo, nawet kawałki ze znienawidzonego przeze mnie Return to Forever, zwłaszcza Rock ‘n’ Roll Band, wypadły lepiej niż na płycie, chociaż wspomniane już Going Out with a Bang było dość niemrawe, Eye of the Storm rozdzielające epickie i sztandarowe Always Somewhere oraz Send Me an Angel musiało wypaść blado (ale bez tego też jest słabe jak kampania prezydenta Komorowskiego), a We Built This House, z towarzyszeniem zaprezentowanej podczas koncertu wizualizacji, wydawało się jeszcze bardziej singlowo-cukierkowe.

Muzyka została w naprawdę świetny sposób dopełniona wizualizacjami. Oczywiście zdarzały się czasem nieco gofrowate efekty wybuchów, czy słodzieniaszny klip podczas We Built This House, ale przeważnie wyświetlane efekty, przemieszane z obrazami z kamer nagrywających to, co akurat działo się na scenie, robiły piorunujące wrażenie. Za bardzo ciekawe i trafne rozwiązanie uważam zastosowanie trzech rzędów lekko pofalowanych telebimów.

Jeśli miałbym wskazać na słabe punkty koncertu, to znalazłbym chyba trzy. Po pierwsze, jednak dość przewidywalna setlista. Wprawdzie parę rzeczy odkurzono, dodano też nowe (to akurat źle :P), ale jednak był to set Greatest Hits. Powiesz, drogi Czytelniku, że przecież na 50-lecie trzeba grać taki set. Zgadzam się, ale myślę, iż taki set mógł być bardziej przekrojowy, a nie koncentrujący się na czterech albumach. Po drugie – Kottak Attack, czyli solowy popis perkusisty Jamesa Kottaka. O ile podczas koncertu jego wygłupy oglądało się nawet przyjemnie (także za sprawą oprawy graficznej), to jednak już li tylko słuchając jego „solówki” uszom ukazuje się mimo wszystko dość bezładny łomot. Kolejny dowód na to, że drum solo ma służyć głównie odpoczynkowi pozostałych muzyków ;). Trzeci… chyba jednak Klaus. Nie, nie wypadł źle, jak już wyżej pisałem – wokalnie naprawdę Meine był w formie, jednak mam wrażenie, że został nieco stłamszony i przytłumiony przez pozostałych. Wydawał się też mieć najmniej energii.

Koncert Scorpions w łódzkiej Arenie na pewno nie był najlepszym w moim życiu. Nie był też jednym z najbardziej wyczekiwanych. Niemniej jednak był to przyjemny wieczór spędzony w sentymentalnej podróży poprzez utwory, które gdzieś zawsze obok były. Rzadko na pierwszym planie, ale jednak kołatały się w głowie. W dodatku była to podróż energetyczna i pełna dobrych wibracji. Wśród pokoncertowych rozmów udało mi się nawet usłyszeć, iż zespół był w o wiele lepszej formie, niż około trzy lata temu we Wrocławiu. To też dobra widomość. Jeżeli rzeczywiście trasa na 50-lecie okaże się być tą ostatnią, to panowie z Niemiec żegnają się ze swoją publicznością w naprawdę dobrym stylu.

*Thanks, daga.


Skład:

Klaus Meine - wokal, gitara
Rudolf Schenker - gitara
Matthias Jabs - gitara
Paweł Mąciwoda - gitara basowa
James Kottak - perkusja

Setlista:

Going Out with a Bang 
Make It Real 
Is There Anybody There? 
The Zoo 
Coast to Coast 
Top of the Bill/Steamrock Fever/Speedy's Coming/Catch Your Train 
We Built This House 
Delicate Dance 
Always Somewhere/Eye of the Storm/Send Me an Angel 
Wind of Change 
Raised on Rock 
Dynamite 
In the Line of Fire 
Kottak Attack 
Crazy World 
Rock 'n' Roll Band 
Blackout 
----
Still Loving You 
Big City Nights 
Rock You Like a Hurricane 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz