…długo byliśmy w trasie promującej Falling in Between. Potem Mike zachorował i musiał odejść. Następnie odszedł też David, a ja zostałem ostatnim oryginalnym członkiem zespołu. Zacząłem pracować z muzykami, z którymi wcale nie miałem ochoty pracować. (…) Bez żadnego z braci Porcaro i Paicha trudno było to nazywać Toto. Oczywiście, muzycy z którymi grałem byli fantastyczni. Greg Phillinganes i Leland Sklar to ciągle moi bliscy przyjaciele, ale to nie było Toto. (…) po kilku latach zadzwonił do mnie David i powiedział, że Mike potrzebuje naszej pomocy (…). Nie wiedziałem, że z nim aż tak źle. Powiedziałem więc: Pewnie, pojedźmy w letnią trasę, ale Steve będzie też musiał wrócić do zespołu i Joseph Williams znowu musi stanąć na froncie. I tak się stało. Pojechaliśmy w jedną trasę (…) Okazała się gigantycznym sukcesem, mieliśmy dużo więcej przyjemności z grania niż przez ostatnie dwadzieścia lat. Znowu poczułem się jak w szkolnych czasach z moimi kumplami.
- fragment wywiadu Michała Kirmucia ze Stevem Lukatherem, Teraz Rock, nr 6/2014, s. 80.
Luke najwyraźniej nie kłamie,
skoro to, co rozpoczęło się latem 2010 r. ciągnie się po dziś dzień i przybrało
formę światowej trasy z okazji 35. rocznicy powstania Toto. Swoistym
ukoronowaniem tego tournée jest piąte wydawnictwo koncertowe grupy, z mojej
perspektywy istotne poczwórnie. Po pierwsze – i najbardziej oczywiste –
dokumentuje ono trasę na 35-lecie Toto. Po drugie, jest to ostatni album Toto,
na którym możemy zobaczyć i usłyszeć Simona Phillipsa, który po 22 latach za
zestawem perkusyjnym (zastąpił zmarłego w 1992 r. Jeffa Porcaro) postanowił
powrócić do swoich solowych projektów (czyżby kolejny album Protocol?). Po
trzecie wreszcie, koncert zarejestrowano w Polsce, a po czwarte – byłem tam, o
czym moi stali czytelnicy (te dwie, trzy osoby) doskonale wiedzą.
Pisałem już o wrażeniach z samego koncertu [KLIK],
dlatego też teraz postaram się raczej skupić na walorach samego wydawnictwa,
czyli 35th Anniversary Tour – Live in
Poland.
1. Musicianship
Obiecałem sobie nie nawiązywać do okresu Falling in Between i słynnej wśród fanów
trasy Bobby Kimball Auto-tune Tour,
ale… przytoczony wyżej fragment rozmowy z Lukatherem poniekąd mnie sprowokował
do poruszenia kwestii niejednokrotnie odgrzebywanej przez samego Luke’a –
musicianship (nie znajduje dobrego polskiego odpowiednika). Steve zawsze
powtarzał, że Toto to zespół braci. Da się jednak wyraźnie odczuć, że
niektórych kompanów gitarzysta uważa za braci „rodzonych”, innych za „przyrodnich”.
Wystarczy porównać najnowsze wydawnictwo z dwiema poprzednimi koncertówkami,
gdzie głównym wokalistą był Bobby. Moim zdaniem są one o wiele mniej
energetyczne od łódzkiego występu, a muzycy zachowują się, jakby grali
wyłącznie z obowiązku (warto przy tym zauważyć, że podczas 25-lecia w
Amsterdamie Kimball był w niezłej formie, a skład był w zasadzie tak samo
bliski oryginałowi, jak obecnie). Podczas 35-lecia w ogóle tego nie czuć, widać
natomiast fantastyczną zabawę i chemię między wszystkimi członkami zespołu
(także tymi dokooptowanymi do „oryginału”). To oczywiście tylko moja osobista i
krótka obserwacja, z którą wcale nie trzeba się zgodzić ;).
Pierwszym
powodem, dla którego warto nabyć koncertowe wydawnictwo Toto, jest ich
staranność w przygotowanie uczty dla uszu. Na scenie nie dzieje się zbyt wiele
– świateł raczej niewiele, z tyłu logo zespołu, odświeżone na okoliczność
rocznicowej trasy (podczas Hold the Line zostaje zastąpione przez okładkę
debiutu grupy), na scenie muzycy… i w zasadzie tyle. Tylko czego chcieć więcej?
Temu zespołowi ewidentnie chodzi o muzykę. W dodatku obok hitów, „za które
zostalibyśmy zabici, gdybyśmy ich nie zagrali” (Africa, Rosanna, Hold the Line,
Pamela) można usłyszeć także rzadziej grane utwory, takie jak Goin’ Home, Wings of Time (nadal mój faworyt) czy Falling in Between. W dodatku większość z tych utworów jest grana w
innych wersjach, niż na albumie, częstokroć dłuższych i okraszonych mnóstwem
drapieżnych solówek. To bardzo dobre rozwiązanie, które nie tylko ukazuje
kunszt muzyków, ale także sprawia, że nawet wałkowany tysięczny raz kawałek
brzmi świeżo (zwłaszcza zwraca uwagę akustyczna aranżacja 99, 10-minutowa wersja Africa - z wokalnymi i basowymi popisami Easta, czy
też medley On the Run/Child’s Anthem/Goodbye
Elenore). Znalazło się nawet miejsce dla nowej, wzniosłej, instrumentalnej
kompozycji The Muse. Jedyne czego mi
zabrakło, to chociaż jednego utworu reprezentującego erę Isolation i Tambu.
Po
wtóre, w przeciwieństwie do Falling in
Between Live, koncert został w zasadzie nietknięty. Oczywiście, niezbędny
był stosowny mix, tu i tam pogłośnienie wokali, wzmocnienie chórków, ale raczej
nie ma tu mowy o auto-tuningu. Prawie na pewno łatano White Sister i Pamela,
ale przynajmniej wykorzystano do tego materiał zagrany na żywo, jako swoisty
drugi bis. Niestety trochę pocięto „wydarzenia” między piosenkami, ale
obstawiam, że jest to niezauważalne.
Lukather
podkreśla, że bohaterem tego wydawnictwa jest Joseph Williams. Nie sposób się z
tym nie zgodzić. Tak, jak wspominałem prawie rok temu – Joe przeniósł się w
czasie do 1986 r. i trasy promującej Farenheit, nawet jeśli przy większości gór
musiał być wspierany przez Amy Keys i Mabvuto Carpenter. W dodatku wokalista
sprawdził się doskonale jako frontman, przez cały czas bije od niego energia i
szczery entuzjazm. Co prawda notoryczne „kręcenie młynków” i zagrzewanie
publiczności może niektórych drażnić, ale na pewno jest to lepsze, niż
schodzenie ze sceny co 30 sekund lub popijanie wody co dwa słowa piosenki (eh,
znowu to robię… :P). Moim osobistym bohaterem jest jednak David Paich, który
widać, że przyłożył się do tej trasy. Oczywiście jego gra na klawiszach była
niezmiennie świetna (chociaż kilka pomyłek – zostawionych w końcowym miksie –
można spokojnie wychwycić), jednak widać, że przed trasą mocno popracował nad
swoim wokalem, który brzmi o wiele lepiej, niż 10 lat wcześniej w Amsterdamie.
Brawo! No i ten taniec… Steve Lukather oczywiście również był klasą samą w
sobie, tak instrumentalnie, jak i wokalnie, choć niekiedy jego śpiew
przypominał parodię Stanisława Soyki w wykonaniu Maćka Stuhra (wsłuchajcie się
w delikatny bełkot w Better World). Steve Porcaro, Simon Phillips i Nathan East
oczywiście też nie zawiedli, każdy miał okazję do swoich indywidualnych
popisów. Świetne wrażenie robi też Amy Keys, która swój kunszt wokalny
eksponuje w duecie z Williamsem podczas Hold
the Line, dużo gorzej natomiast wypada Carpenter, którego chórki w Stop Loving You brzmią po prostu
koszmarnie (choć możliwe jest to, iż to wynik post produkcji, bo jakoś nie
wierzę, że można w taki sposób śpiewać na żywo, ba – nie odnotowałem tego
zgrzytu będąc w Atlas Arenie).
3. Wideo
Realizacja wizji generalnie również zasługuje na
pochwałę. Bardzo sprytnie zakamuflowano fakt, że w Atlas Arenie nie było aż
takich tłumów, jak mogłoby się wydawać, poza tym wizja całość ogląda się z
przyjemnością, praca kamery jest adekwatna do tego, co akurat działo się na
scenie. W dodatku obraz jest krystalicznie czysty, kolory pełne, w tej kwestii
absolutnie nie ma się do czego przyczepić. Niemniej jednak widać, że jest to
amerykańska produkcja zrobiona z wielkim rozmachem, a to za sprawą rozmaitych
filtrów obrazu rodem z Pinnacle Studio albo Sony Vegas Music Studio (dobrze
chociaż, że nie z Movie Makera ;)). To już niestety czasami mierzi, bo o ile
dzielenie obrazu w niektórych miejscach, by pokazać zbliżenia niemal wszystkich
muzyków albo celowe zniekształcenie obrazu w odpowiednim momencie Hydry jest
naprawdę świetne, o tyle już czarno-biała nakładka w I’ll be Over You, czy co
gorsza – dzielony obraz, którego część jest kolorowa, a część czarno-biała w
It’s a Feeling – jest zarazem mocno tandetne („cheesy”) i męczące dla oka. Z
drugiej jednak strony genialnym pomysłem było umieszczenie kamery „na Simonie”,
dzięki czemu od czasu do czasu możemy oglądać występ z perspektywy perkusisty.
Bardzo podoba mi się także dodany w post produkcji „pokaz slajdów” wyświetlany
na kurtynie podczas intra. Wielka szkoda, że nie udało się tego zrealizować na
żywo, gdyż robiłoby to niesamowite wrażenie. Miło też, że realizatorzy nie
męczą oglądacza zbyt częstymi migawkami publiczności (jak będę chciał oglądać
„Januszy”, to włączę sobie jakąkolwiek plenerową produkcję TVP, right? ;)).
4. Dodatki
Zacznę od tego, że zespół pokusił
się o piękną wersję deluxe albumu, naprawdę wartą swojej ceny. Oprócz zestawu
DVD + Blu-ray + 2 CD została ona wydana w formie 60-stronicowej książki
wypełnionej pięknymi, olbrzymimi zdjęciami z koncertu, konferencji prasowej
oraz z etapu przygotowania sceny, wszystkie (poza jednym) autorstwa Darka
Kawki. Prezentuje się to naprawdę imponująco [WIDEO].
Inny bonus, to naturalnie
kilkunastominutowe wideo „Behind the Scenes” (w istocie jednak jest to rozmowa
z Paichem, Lukatherem i Porcaro, przeplatana wstawkami zakulisowymi), które
ogląda się całkiem miło (poczucie humoru Luke’a <3), jednak raczej nic
ciekawego z niego nie wynika, no – może tyle, że nazwisko „Bobby Kimball” pada
tylko raz, z ust Steve’a Porcaro. Rzecz w zasadzie do jednorazowego obejrzenia
i zapomnienia.
Reasumując – naprawdę warto. Zgadzam się z Lukatherem,
że jest to najlepsze, najbardziej dopracowane wydawnictwo koncertowe zespołu, z
którym konkurować może jedynie 25th
Anniversary – Live in Amsterdam sprzed dziesięciu lat. Widać, że zespół
jest w pełni energii i gotowy na nowe przygody, które przed nim stoją. Przecież
jeszcze w tym roku ma się ukazać krążek z premierowym materiałem, niestety z
Keithem Carlockiem na perkusji (póki co – nie przekonał mnie). Mam też
nadzieję, że roboczy tytuł XIV
ulegnie jeszcze zmianie…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz