27 października 2015

Deep Purple - Atlas Arena 25.10.2015 r.


Zawsze, gdy po koncercie jakiejś żywej legendy/dinozaura rocka, w którym miałem przyjemność uczestniczyć, zasiadam do klawiatury, by podzielić się ze światem swoimi wrażeniami, zadaję sobie podstawowe pytanie – „czy powinienem pisać tę relację/recenzję?” (jeszcze częściej zastanawiam się nad tym, czy w ogóle powinienem bawić się w pisanie, ale to już zupełnie inna historia). Wątpliwości te powstają przede wszystkim dlatego, że jestem w takim wieku, który umożliwia mi zobaczenie wszystkich wielkich artystów dopiero po raz pierwszy, zatem przeżywane emocje często przyćmiewają zdroworozsądkowy ogląd sytuacji. Co za tym idzie – dość wątpliwym jest, by ktokolwiek chciał czytać wynurzenia pisane z perspektywy kogoś podekscytowanego jak trzynastolatka na koncercie Justina Biebera… Za każdym razem ostatecznie decydowałem się złożyć do kupy kilka słów, nie inaczej jest w wypadku niedzielnego koncertu w Atlas Arenie. Nieco inne jednak są okoliczności płodzenia tego tekstu – wygląda na to, że już trochę oswoiłem się z oglądaniem gwiazd na żywo, a i główny bohater tego koncertu – Deep Purple – nigdy nie był mi aż tak bliski, czy to sentymentalnie, czy to pod kątem namiętnego ich słuchania (myślę, że określenie „po prostu ich lubię” będzie najbardziej adekwatne). Dlatego też w dalszej części znajdziecie, Szanowni Czytelnicy, trochę słów krytyki. Po kolei…

O występującym przed Purplami polskim zespole CETI nie chcę się zbyt długo rozpisywać, bynajmniej nie dlatego, że uważam koncerty supportów za mało istotne (wręcz przeciwnie – jeśli tylko takowe są, to zawsze z zaciekawieniem się im przysłuchuję). Po prostu z dwóch powodów byłbym drastycznie nieobiektywny w swej ocenie. Pierwszym z nich jest fakt, iż pierwotnie przystawką przed koncertem gwiazdy wieczoru miała być amerykańska Rival Sons – objawienie ostatnich lat i jeden z moich ulubionych młodych zespołów. Prawda jest taka, że była to jedna z decydujących przyczyn, dla których zdecydowałem się wybrać do Atlas Areny… znamienne jest także to, że sporo osób zwróciło bilety dowiedziawszy się, iż Rival Sons jednak nie wystąpią. Drugą przyczyną jest bolączka niemal każdego supportu – fatalne nagłośnienie. Trudno jest oceniać coś, co słyszy się w niezbyt zadowalającej formie. Trzeba jednak przyznać, że Grzegorz Kupczyk robił co mógł, żeby rozgrzać publiczność, a na dodatek robił to całkiem skutecznie, zaś chyba najbardziej znany utwór Turbo – Dorosłe Dzieci, zaczarował całą Atlas Arenę.

Jeśli natomiast chodzi o zespół Deep Purple, to z jednej strony wiedziałem, czego mogę się spodziewać, po zapoznaniu się z dwoma najświeższymi wydawnictwami koncertowymi grupy, czyli From the Setting Sun… oraz …To the Rising Sun, z drugiej zaś nawet najlepiej wyprodukowany album koncertowy nigdy nie odda klimatu i przeżyć związanych z uczestniczeniem w występie na żywo. Niemniej jednak część nadziei, ale także niektóre obawy, potwierdziło się w łódzkiej Arenie.

Mówi się, że znak czasu najszybciej odciska swoje piętno na wokalistach oraz na perkusistach. Cóż, w wypadku Deep Purple prawda ta sprawdza się połowicznie. Słuchając wymienionych wyżej koncertówek odnosiłem wrażenie, że Ian Gillan ma spore problemy z przebiciem się przez partie instrumentalne. W Atlas Arenie niestety się to potwierdziło, zwłaszcza w kilku początkowych utworach (nie była to raczej kwestia nagłośnienia). Widać też, że wokalista z frontmana staje się powolutku ozdobą dla pozostałych muzyków. Często znikał za zastawką, ewentualnie chwytał za tamburyn, ustępując pola instrumentalistom. Z setlisty zniknęło też sporo utworów, niegdyś  sztandarowych podczas koncertów… ale to akurat bardzo roztropna decyzja, którą popieram w stu procentach! O wiele lepszym pomysłem jest uwzględnienie w secie mniej wymagających dla Gillana piosenek, aniżeli zmuszanie go do forsowania się i przy okazji zarzynania takich klasyków jak Highway Star. Nie chcę też tutaj twierdzić, że wokalista był wyłącznie piątym kołem u purpurowego wozu, co to to nie. Jego „pojedynek” ze Stevem Morsem podczas końcówki Strange Kind of Woman był fantastyczny (wokalizy wybrzmiały niemal jak za dawnych lat), bardzo energetycznie i drapieżnie wybrzmiały także Vincent Price (chyba mój ulubiony kawałek, jeśli chodzi o nowszych Purpli), The Mule, Silver Tongue czy Hell to Pay (generalnie – im dalej w las, tym Ian bardziej się rozkręcał). Poza tym nie można absolutnie odmówić 70-latkowi charyzmy oraz zwyczajnej radości z występowania. Wiele bym dał, by w wieku Gillana pozostawać w tak dobrej kondycji…

Z kolei absolutną antytezą piętna czasu okazał się być 67-letni Ian Paice, który za zestawem wyprawiał prawdziwe cuda, których zwieńczeniem było świetne solo (a zaprawdę powiadam Wam, że nie jestem zbytnim fanem solówek perkusyjnych i uważam je zazwyczaj za zbędny przerywnik koncertowy). Wydaje się, że jedynie świecące w ciemności pałki zrobiły mniejsze wrażenie, niż w założeniu miały zrobić. Ot, fajny gadżet, ale osobiście bardziej imponowały mi płonące pałki Erica Singera lub sam fakt wiszenia kilka metrów nad sceną przez Jamesa Kottaka (czego od Paice’a absolutnie nie oczekiwałem ;)). Bardzo jasnymi punktami koncertu były także popisy Steve’a Morse’a, zarówno w wytyczonych piosenkami ramach, jak i podczas rozbudowanych wariacji instrumentalnych oraz solidna gra Danny’ego Rogera Glovera, który także doczekał się swojej potężnej solówki. Pomimo tego (dla mnie) największym bohaterem niedzielnego wieczoru okazał się Don Airey, wirtuoz, mistrz… Jeżeli ktokolwiek miał wątpliwości, czy Airey jest godnym następcą Jona Lorda, to po usłyszeniu i zobaczeniu tego rockowego Weterana w akcji, zwyczajnie musiał zmienić zdanie. Pewnie, to zupełnie inny niż Lord muzyk, ale chyba właśnie grą we własnym niepowtarzalnym stylu Don imponuje najbardziej i pozwala na nowo odkryć przeboje zespołu. W dodatku klawiszowcowi przez cały występ nie schodził uśmiech z twarzy i zdaje się, że jego pozytywna energia oddziaływała także na resztę zespołu, jak i zgromadzoną publiczność. Ta ostatnia została zresztą absolutnie zaczarowana fragmentami Chopina i Mazurka Dąbrowskiego, zręcznie wplecionymi przez muzyka do swojej klawiszowej solówki. Oczywiście, mam świadomość, iż nie była to spontaniczna potrzeba chwili, a działanie „z premedytacją”, które Airey praktykuje od dawna, ale i tak byłem pod wielkim wrażeniem i – co tu dużo mówić – wzruszyłem się.


Reasumując, występ zespołu Deep Purple na pewno nie był dla mnie koncertem życia. Niemniej jednak bawiłem się przednio, pomimo pewnych niedociągnięć. Bardzo mnie cieszy, że zespół jest świadomy upływu czasu i dostosowuje setlistę pod obecne możliwości członków zespołu (no, z wyjątkiem Smoke on the Water, którego oczywiście nie mogło zabraknąć. Swoją drogą – to aż smutne, że wtedy Arena uaktywniła się najbardziej i że wszystkie telefony poszły wtedy w górę). Moim zdaniem świadczy to tylko o profesjonalizmie i dojrzałości grupy, a także stanowi gwarancję występu na najwyższym poziomie. Wprawdzie ja też żałuję, że nie usłyszałem Child in Time, Highway Star, Perfect Strangers czy Lazy, ale z drugiej strony… ostatnie grane wersje koncertowe tych kawałków były naprawdę wymęczone, a przecież nie o to w tym wszystkim chodzi. Zatem pozostaje mi napisać to, co na koniec niemal każdego tekstu – warto było! 

Setlista:

Mars, the Bringer of War (intro tape)
Après Vous
Demon's Eye
Hard Lovin' Man
Strange Kind of Woman
Vincent Price
Morse's Guitar Solo
Uncommon Man
The Well-Dressed Guitar
The Mule/Paice's Drum Solo
NEW SONG
Silver Tongue
Hell to Pay
Airey's Keyboard Solo
The Battle Rages On
Space Truckin'
Smoke on the Water
---------------------------
Hush
Glover's Bass Solo
Black Night

Skład:

- Ian Gillan - wokal
- Ian Paice - perkusja
- Roger Glover - gitara basowa
- Steve Morse - gitara
- Don Airey - instrumenty klawiszowe

Na deser cudowne solo :).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz