28 lutego 2017

Meat Loaf - Braver than We Are

Trudno powiedzieć, żebym należał do grona największych fanów Meat Loafa. Bardzo lubię i cenię Bat out of Hell oraz Bat out of Hell II, część trzecia także przypadła mi do gustu, z pozostałych albumów przypadały mi do gustu raczej pojedyncze piosenki. Czyli nie dość, że nie jestem PRAWDZIWYM FANEM* (aczkolwiek dotyczy to każdego zespołu), to wychodzi na to, iż jestem Janusz-fanem Meat Loafa. Ostatnie jego dzieła – Hang Cool Teddy Bear i Hell in a Handbasket – jakoś w ogóle nie zapadły mi w pamięć. Premierę omawianego albumu, która miała miejsce we wrześniu 2016 r. też zupełnie przegapiłem. Nadszedł jednak czas, by przekonać się jaki jest krążek, na którym Meat udowadnia nam, że jest dzielniejszy niż my wszyscy?



Zacznijmy od tego, że Braver than We Are to powrót do pełnej – choć korespondencyjnej – współpracy z Jimem Steinmanem, kompozytora dzięki któremu dzisiaj w ogóle jeszcze kojarzymy kim jest Meat Loaf. Wszystkie utwory na albumie są jego autorstwa, z małym współudziałem znanego na cały świat tekściarza Dona Blacka oraz Andrew Eldritcha z The Sisters of Mercy. W każdym z nich odnajdziemy też typowe dla Steinmana motywy – musicalowe brzmienia, potężne duety, mnóstwo fortepianina czy też – moje ulubione – kawałki, które spokojnie mogłyby trwać cztery-pięć minut, ale są rozwleczone do ponad ośmiu-dziesięciu. Ponadto tradycyjnie udało się zaprosić kilka Pań do użyczenia swoich wokali. Okładka również sugeruje, że w zasadzie mamy do czynienia z czwartą częścią Bat Out of Hell, choć twórcy zarzekali się, iż tak nie jest. Teoretycznie wszystko powinno zadziałać… Teoretycznie… Tak naprawdę nie działa tu prawie nic.

Po pierwsze – żadna z kompozycji nie została napisana specjalnie na potrzeby nowego wydawnictwa, wszystko stanowi wykopaliska z szafy Kiszczaka Steinmana, sięgające wstecz do 1972 r. oraz musicali The Dream Engine i Neverland. W porządku, już tak wcześniej bywało, niemniej jednak dobór materiału jest dość zaskakujący i raczej nie sprawdza się jako całość. Czy jest bowiem sens wydawać na nowo wielki hit, jakim był w wykonaniu Bonnie Tyler i Todda Rundgrena utwór Loving You Is a Dirty Job (But Somebody's Gotta Do It)? Jaka idea stała za odgrzewaniem wykonywanej przez The Sisters of Mercy kompozycji More – też nie wiem. Tym bardziej, że w wykonaniu Meat Loafa oba nagrania brzmią jak z baru karaoke (ale o tym później)… Z kolei otwierający album, dziwaczny i kakofoniczny Who Needs the Young – jedna z pierwszych kompozycji jakie Jim napisał (i to trochę słychać) oraz wałkujący w kółko skądinąd znaną frazę „turn around – bright eyes!” pompatyczny kawałek Skull of Your Country można traktować w kategorii ciekawostek, z tym, że dość trudnych w odbiorze i zwyczajnie mało interesujących. Może gdyby udało zaprosić się do współpracy Bonnie Tyler, to Loving You Is a Dirty Job oraz Skull of Your Country miałyby trochę więcej racji bytu na Braver than We Are. Faktem jest, że takie plany były, jednak zarówno Tyler, jak i  Lorraine Crosby – żeński wokal w I'd Do Anything for Love (But I Won't Do That) – z którą także planowano Reunion, ostatecznie nie znalazły się na albumie. Udało się natomiast zaprosić do współpracy Ellen Foley i Karlę DeVito (odpowiednio studyjny i koncertowy wokal w Paradise by the Dashboard Light), a także Stacy Michelle i Cian Coey, w okresie powstawania krążka członkinie koncertowej grupy Meat Loafa The Neverland Express.

Powyższe to jednak jeszcze nic – na Braver than We Are są wszak także dobre kompozycje (Going All the Way (A Song in 6 Movements) i Souvenirs to typowy, wybitny Steinman), a wymienione wyżej wokalistki, choć nie tak sławne jak Bonnie Tyler, śpiewają pięknie, pełną piersią i tak naprawdę ratują tę płytę. Najsłabszy punkt programu pojawia się po upływie niespełna półtorej minuty. Wtedy właśnie możemy usłyszeć „wokal” Meat Loafa, pozbawiony wszelkich gór, chwiejny, brzmiący jak przeciętny John Smith w knajpie z karaoke (pojawiający się w utworze Who Needs the Young wers: „My voice just isn't what it was (…) Is there anyone left who can sing?” staje się wręcz autoironiczny!). Tym bardziej staje się to wyraźne w zestawieniu z fantastycznymi żeńskimi wokalami. Z drugiej zaś strony, to właśnie utwory, gdzie pojawia się spotęgowany chór, jak również panie Ellen Foley i Karla DeVito – Going All the Way (A Song in 6 Movements – oraz Stacy Michelle – Speaking in Tongues i Loving You Is a Dirty Job (But Somebody's Gotta Do It) – wypadają najlepiej, zwyczajnie dlatego, że udział Meat Loafa jest zdecydowanie mniejszy, bądź też jego niedoróbki są zagłuszone. Słuchając tego albumu przestaję się dziwić, że „Pulpet” zaczął namiętnie używać playbacku podczas swoich występów. Nie usprawiedliwiam tego, nie uznaję, ale przestaje mnie to dziwić…

Najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, że sam artysta zdaje się – nie po raz pierwszy już zresztą – nie widzieć żadnego problemu, sprzedając fanom bajki pod tytułem: „Jim powiedział mi, żebym nie bał się swojego niskiego głosu, że mój niski głos jest piękny i jest moją siłą” czy też „ten album miał tak brzmieć”, zaś komentarz na wszelką krytykę sprowadzał się do „musicie przesłuchać tego albumu kilka razy, by go docenić”. Osobiście przesłuchałem go już chyba pięć razy i nie czuję się na siłach, by poświęcić mu choćby minutę więcej.

Z kolei smutny aspekt jest taki, że to ma być pożegnalny album Meat Loafa. Od razu przychodzi mi na myśl Forbidden, który przez długi czas był ostatnim albumem Black Sabbath. Tyle tylko, że w przypadku krążka z 1995 r. nie było chęci twórczych i położono produkcję, natomiast w przypadku Braver than We Are istniał spory potencjał, lecz zabrakło możliwości wokalnych. Oczywiście, naturalnym jest, że 69-letni schorowany wokalista nie ma już takiego głosu, jak trzydzieści lat temu. Zdarza się także w ogóle stracić panowanie nad wokalem. Niemniej jednak udawanie, że wszystko poszło zgodnie z planem nie przystoi artyście z pewnym dorobkiem. Trzeba też wiedzieć kiedy zejść ze sceny… Meat zdecydowanie tego nie wie.

*Prawdziwy Fan - ukute na pewnym forum pewnego zespołu na Q (ten wąsacz, co śpiewał) określenie odnoszące się do fanów, którzy zachwycają się byle pierdnięciem swojego ulubionego artysty, niedający złego słowa o owym artyście powiedzieć, bo "co z ciebie za fan, skoro krytykujesz". 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz