21 sierpnia 2016

Blues Pills - Lady in Gold

 fot. nuclearblast.de

Udany debiut w karierze jakiegokolwiek zespołu potrafi być jednocześnie błogosławieństwem, jak i przekleństwem. Korzyści płynące z dobrej płyty wydają się być oczywiste. Z kolei pewne niedogodności wiążą się z maksymą „apetyt rośnie w miarę jedzenia”, gdyż na początku kariery ciężko jest przebić pierwszy krążek, któremu poświecono mnóstwo czasu i energii. Poza tym oczekiwania zespołu, fanów i wytwórni są o wiele wyższe, niż gdyby poprzedni album przeszedł bez większego echa. Zawęża się także pole muzycznych eksploracji, bowiem pozyskana grupa sympatyków raczej oczekuje rozwinięcia już zaprezentowanego stylu, aniżeli zwrotu o 180 stopni.

Przed takimi dylematami stała grupa Blues Pills, która dwa lata temu wydała swoją pierwszą płytę, zatytułowaną po prostu Blues Pills. Jej (nie)spodziewany sukces sprawił, że zespół w zasadzie non stop przebywał w trasie koncertowej, a wszelkie przerwy poświęcał na pomieszkiwaniu w studiu i pracami nad nowym materiałem. Muzycy zgodnie twierdzą, iż pragnęli nagrać świetny album, co wcale nie było łatwe. Gitarzysta Dorrian Sorriaux twierdzi, iż presja spływała zewsząd – od nich samych, od wytwórni i od fanów. Chcąc dopiąć wszystko na ostatni guzik przegapili kilka narzuconych deadlineów oraz poczuli pierwsze objawy przemęczenia (bardzo możliwe, że stało się to inspiracją dla jednego z kawałków, o wymownym tytule Burned Out). Wreszcie, 5 sierpnia 2016 r., Lady In Gold trafiła do sprzedaży i… zaskoczyła wszystkich. Wprawdzie basista i jeden z głównych kompozytorów (wraz z Elin Larsson) zespołu Zack Anderson powtarzał, iż chcieli wznieść swój styl na wyższy poziom, niemniej jednak chyba nikt nie spodziewał się takiego zwrotu w muzyce grupy.

fot. tumblr.com

Pierwszą podstawową zmianą, która fanów zespołu akurat nie miała prawa zaskoczyć, jest ta dotycząca składu personalnego. Niedługo po wydaniu pierwszego krążka szeregi Blues Pills opuścił perkusista Cory Berry, który postanowił wrócić do Stanów Zjednoczonych. Zastąpił go Szwed André Kvarnström… i szczerze mówiąc nie słyszę szczególnej różnicy w stylu i brzmieniu obu Panów.

Prawdziwą rewolucją stało się natomiast delikatne odejście od blues rocka na rzecz soulu. Anderson wspominał, iż chcieli przelać na tworzony materiał inspiracje, jakich zaczerpnęli od wykonawców soulowych, w tym zwłaszcza od Arethy Franklin. W związku z tym skorzystano z usług muzyków sesyjnych, którzy zagrali na organach (Rickard Nygren), fortepianie (Per Larsson), mellotronie (Tobias Winterkorn), a nawet ksylofonie (Don Alsterberg). Wprawdzie i na debiucie korzystano z pomocy dodatkowego klawiszowca (Robert Wallin), ale nie na aż tak szeroką skalę. Na Lady in Gold instrumenty klawiszowe często wiodą zaciekły bój o prym z gitarą Doriana Sorriauxa, zdarza się im nawet tę batalię wygrać (jak chociażby w minimalistycznym I Felt a Change). Zack Anderson zapowiedział nawet, że Rickard Nygren wyruszy razem z zespołem w trasę koncertową, jako klawiszowiec oraz gitarzysta rytmiczny. Z kolei zupełną nowością jest wykorzystanie przez Blues Pills chórków, mających niebagatelny wpływ na brzmienie nowego albumu. Co ciekawe i tutaj skorzystano z pomocy profesjonalistów – Carla Lindvalla, Ellinor Svensson oraz Sofie Lee Johansson.

Powyższe sprawia, że na Lady In Gold pojawiły się utwory, których próżno by szukać na debiutanckim krążku grupy. Dominuje w nich pulsujący rytm perkusji i basu oraz linie melodyczne przywodzące na myśl wspomnianą już Arethę Franklin czy rythm and bluesa w stylu Etty James. Nie zabrakło także miejsca dla gospelowego feelingu w You Gotta Try. Również teksty stały się mniej… hm… metafizyczne? Ciężko powiedzieć, w każdym razie są na pewno mniej ciekawe i powiązane ze sobą. Niewątpliwie wiąże się to z tym, że poszczególne kompozycje powstawały w dość znacznych odstępach czasu, Elin zwróciła również uwagę na to, że – choć część piosenek jest bardzo osobista – to jednak przy drugim albumie pojawiło się zdecydowanie więcej fikcji literackiej. Cóż, generalnie teksty w zasadzie zawsze stały u mnie na drugim miejscu względem muzyki, dlatego zapewne w ogóle przemilczałbym kwestie z nimi związane, gdyby nie dwa utwory otwierające krążek, czyli kawałek tytułowy oraz Little Boy Preacher – w obu przypadkach duet autorski Larsson/Anderson ociera się o sztampę i lekką żenadę (aż przypomniał mi się stary dialog: „Sam to pisałeś, czy jakiś inny artysta ci pomagał?” „We dwóch pisaliśmy…” „Trudno się dziwić, samemu ciężko takie głupoty wymyślić” ;)).

Jednakże, podstawowe elementy, które uczyniły Blues Pills objawieniem, nie uległy modyfikacjom. Lady In Gold to nadal fantastyczny i potężny wokal Elin Larsson oraz – mimo wszystko – przybrudzone brzmienie gitary Doriana Sorriauxa. Elin jest jedną z tych piosenkarek, które tak czarują swoim głosem, że mogłyby z sukcesem porwać słuchaczy wyśpiewując książkę telefoniczną. Moim zdaniem to właśnie popis wokalny Larsson ratuje część kompozycji przed spisaniem na straty, w tym zwłaszcza instrumentalnie nudny I Felt a Change (choć tutaj pomaga też bezpośrednie przejście w Gone So Long) czy utwór tytułowy i Little Boy Preacher (tekstowo zbliżone do treści zawartych w książkach telefonicznych). Z kolei kompozycje, w których gitara Sorriauxa wybija się zza warstwy klawiszy na pierwszy plan należą do moich ulubionych na płycie. Takie kawałki jak Burned Out, You Gotta Try, Rejection czy bardzo udany i dynamiczny cover Elements and Things śmiało mogłyby konkurować z czymkolwiek nagranym na debiucie i przywracają elementy bluesowego brzmienia. Sam Dorian zdaje się zaś w tych utworach inspirować brzmieniem Paula Kossoffa, co zaliczam do zdecydowanych plusów.

W wersji deluxe Lady In Gold otrzymujemy także dodatkową płytę DVD z zapisem występu Blues Pills w Berlinie z 7 kwietnia 2015 r. Tu oczywiście też można się przyczepić, że po pierwsze – koncert nie ma zbyt wiele wspólnego z nowym krążkiem, gdyż wszystkie zarejestrowane utworu pochodzą z debiutu; po drugie – to występ z niemieckiej telewizji, który bez problemu można było już wcześniej znaleźć w Internecie. Nie zmienia to jednak faktu, że godzinny set został wykonany perfekcyjnie i jest bardzo przyjemny, tak dla oka, jak i ucha. Jedyny zarzut, to zgrzyt pikselowy na samym początku menu DVD (nie wiem jednak, czy to problem „globalny”, czy tylko mojej kopii) oraz dźwięk wyłącznie w wersji stereo.  

Blues Pills nagrali album, którego raczej nikt się po nich nie spodziewał. Na pewno bardziej komercyjny niż debiut, na pewno mniej bluesowy i bardziej soulowy. Część słuchaczy przyjęła tę zmianę z zadowoleniem, inni zaczęli odwracać się od zespołu. Ze swojej strony mogę stwierdzić, że pierwsza płyta zespołu o wiele bardziej przypadła mi do gustu, aniżeli Lady In Gold. Jednakże dostrzegam jasne strony drugiego krążka grupy, entuzjastycznie oczekuję nadchodzących koncertów w Polsce (a te już 23 i 24 sierpnia) i na pewno jestem daleki od złorzeczenia i wzywania do zmiany nazwy na Pop Pills, jak to czyni część malkontentów. Niemniej jednak z mniejszym zainteresowaniem będę wypatrywał albumu numer trzy. Po prostu – zobaczymy co przyniesie przyszłość.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz