6 stycznia 2017

Taylor Hawkins - KOTA

Dziś kilka słów o albumie, na który wpadłem niemal przypadkowo i o którym - gdyby nie ów przypadek - pewnie nigdy bym nie usłyszał, pomimo kilku wpisów wywiadowczo-prasowych krążących po sieci. Stałoby się tak pewnie dlatego, że krążek szumnie określany "pierwszym solowym albumem" Taylora Hawkinsa to całe 6 utworów trwających łącznie 19 minut (z czego najdłuższy to niespełna 4 minuty).


Taylor Hawkins niewątpliwie jest już na tym etapie kariery, gdy może sobie pozwolić na robienie tylko i wyłącznie tego co chce. Pokazały to już zresztą jego poprzednie poboczne względem Foo Fighters projekty - Taylor Hawkins and the Coattail Riders oraz The Birds of Satan. Tym razem jednak muzyk postanowił pchnąć wszystko jeszcze dalej - KOTA sygnowana jest wyłącznie jego nazwiskiem, ponadto Taylor śpiewa i gra na w zasadzie wszystkich instrumentach (z niewielką pomocą "towarzyszy broni"). Efekt? Szalona aranżacyjnie i jednocześnie surowo brzmiąca mini-płytka.

W niespełna 20 minutach otrzymujemy bowiem dość wybuchową mieszankę brzmień przywodzących na myśl tak odległych od siebie twórców jak Dio ("Southern Bells") czy The Darkness ("Rudy"), okraszonych bardzo delikatną nutą rock'n'rollowego oblicza Queen (jak mogłoby być inaczej), z drugiej zaś strony czuć pewną prostotę i niedopracowanie typowe dla większości kapel garażowych, gdzie próżno szukać jakiejś głębszej myśli w tekstach i samych kompozycjach ("Bob Quit His Job", "Tokyo No No").

"Niedopracowanie" stanowi tu chyba słowo-klucz. W zasadzie w każdej kompozycji słychać przynajmniej zalążek ciekawszego pomysłu, który zostaje brutalnie urwany po około trzech minutach (wtedy też najczęściej kończy się utwór). Potwierdzeniem tego może być też to, że Taylor planował również zamieścić utwór tytułowy, rozwijający KOTA do "King of the Assholes", jednak... nie zdążył go ukończyć... jakby się gdzieś spieszył... Ponadto sam Hawkins bez ogródek przyznał: "Staram się tworzyć najlepszą muzykę, jaką potrafię, ale lubię robić ją szybko, co eliminuje proces myślenia nad nią (...). Czerpanie przyjemności z procesu to najważniejszy dla mnie aspekt, ponieważ i ja to wiem i ty to wiesz, że ten projekt nie wyżywi moich dzieci, więc naprawdę nie muszę się tym przejmować. Nie muszę myśleć w tych kategoriach" [źródło: http://consequenceofsound.net]. Cóż, w takim układzie przestaje dziwić, że inspiracje dla utworów Hawkins czerpał z takich wydarzeń, jak telefon od kumpla, który po kilkudziesięciu latach pracy na budowie postanowił ją rzucić, czy też sam fakt mieszkania w sąsiedztwie Kardashianów i innych celebrytów, co perkusiście nigdy się nawet nie śniło.

Co ciekawe, w KOTA najbardziej urzekły mnie skrajne utwory - garażowe, bezkompromisowe i nieco bezsensowne "Bob Quit His Job" i "Tokyo No No" oraz najbardziej rozbudowany "Rudy". Niemniej jednak całość - choć słucha jej się bardzo przyjemnie (tupanie nóżką i machanie główką pojawia się automatycznie) - wyparowuje dość szybko. Nie pomaga też poczucie niedosytu i pełna świadomość - w świetle wypowiedzi samego twórcy - że to mógł być pełnoprawny, pełnowymiarowy, dopracowany i bardzo przyjemny album. Niestety - nie jest.

Przekonajcie się sami, czy jesteście fanami Taylora solo ;)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz