W obliczu kolejnej trasy z Adamem
Lambertem, która rozdarła fanów na trzy frakcje (zagorzałych fanatyków
sympatyków, zdeterminowanych przeciwników oraz rozdartych w rozdarciu
niezdecydowanych) oraz niedawnych – moim zdaniem nie do końca taktownych –
wypowiedzi Briana i Rogera (akurat Adam zachowuje się w całej tej sytuacji
najbardziej w porządku), a także niezadowolenia z The Cosmos Rocks, które po
latach wyrażają sami jego twórcy, postanowiłem stanąć w obronie rzeczonego
wydawnictwa (samemu pisząc po sześciu latach od ostatniego publicznego
wyrażenia opinii o tym albumie). Tytuł zasługuje jednak na znak zapytania, gdyż
w mojej „obronie” dostrzegam jednak sporo zarzutów… Tak czy inaczej – do
dzieła!
Zanim jednak, drodzy Czytelnicy,
będziemy mogli w miarę rzetelnie prześledzić treści znajdujące się na The
Cosmos Rocks, musimy sobie uświadomić trzy rzeczy:
- To nie jest album Queen. Zespół tworzyły cztery indywidualności, z których każda miała bardzo dużo do powiedzenia w czasie procesu twórczego, więc każdy z nich zostawił jakąś część siebie w niemal każdym utworze, choć oczywiście nie były to udziały równe. Dlatego też trudno oczekiwać, by album Briana, Rogera i Paula brzmiał jak „klasyczny” Queen, chociaż wprawne ucho na pewno znajdzie pewne niuanse nawiązujące do źródeł.
- (i tu następuje pewna nowość) To nie jest album Paula Rodgersa. Do niedawna byłem przekonany, że to krążek BARDZO w stylu Paula, jednak krótka obecność na forum fanów jego twórczości (jak również samodzielne zgłębianie muzyki „Głosu” – po polsku ten pseudonim kiepsko brzmi) uświadomiło mi, że nic bardziej mylnego i że oni też dzielą się na trzy frakcje ;). Zatem, jeszcze raz – „To nie jest album Paula, piętno Queen jest wyraźnie odciśnięte!”.
- To album Queen + Paul Rodgers, czyli nowej grupy. Jeśli ktoś nie jest do tego przekonany, niech spróbuje zastąpić nazwę „Queen + Paul Rodgers” czymś innym, np. „Paul Maylor” – zupełnie nowy artysta, który naturalnie czerpie garściami ze swojej spuścizny, jednak stara się stworzyć nową markę, nową jakość, w założeniu będącą mieszanką tego, co u każdego z muzyków najlepsze.
Teraz,
z otwartym już umysłem, możemy przystąpić do obrony Kosmosu i kto wie, być może
uda nam się choć trochę mniej krytycznie spojrzeć na produkt starszych panów
trzech.
The Cosmos Rocks, pierwsza
wspólna studyjna płyta Briana i Rogera od ponad 13 lat, ukazała się 15 września
2008 r. po – jak to obecnie twierdzi May – mnóstwie czasu pełnym bólu, który
trójka spędziła w „sekretnej lokacji” (domowym studiu Taylora – Priory). To
fakt, pierwsze plotki o tym, że Queen + Paul Rodgers może nagrać solowy album
pojawiły się już wiosną 2006 r., podczas amerykańskiej części trasy Return of
the Champions. Nikt tym plotkom nie zaprzeczył, ba, Rodgers stwierdził, że
jeśli uda się stworzyć grafik wokół jego tras koncertowych w 2006 i 2007 r.
(znając Paula – jakieś pięć koncertów… łącznie), to on nie widzi żadnych
przeciwwskazań. W rezultacie muzycy wkroczyli do studia latem 2007 r. i
pracowali systemem przerywanym – gdy Brian akurat odpoczywał od jednego z
miliona pozamuzycznych projektów (doktorat, Bang!,
zwierzątka, stereofotografia) – przez większość roku 2008.
Pierwszy zwiastun gotowego albumu
poznaliśmy już w grudniu 2007 r., w postaci nowej-starej piosenki Say It’s Not
True, wydanej na singlu w Światowy Dzień Walki z AIDS w ramach akcji Nelsona
Mandeli 46664. Powstał nawet tematyczny teledysk [WIDEO]. Niemniej ciekawość została w pełni rozbudzona w kwietniu 2008 r., kiedy podczas występu
Queen + Paul Rodgers zadebiutował przyszły singiel C-lebrity [WIDEO]. Inną
wiadomością, która rozpalała wyobraźnie fanów stanowiła ta pochodząca z
czerwcowego numeru Classic Rock Magazine,
gdzie zapowiedziano zarejestrowanie przez muzyków coveru przeboju Dela Shannona
– Runaway. Można przyjąć, że na tym promocja The Cosmos Rocks się zakończyła. I
to był chyba gwóźdź do trumny tego wydawnictwa…
Jaki był zatem efekt końcowy
sesji nagraniowych? Sam brytyjski tercet egzotyczny wskazał na to, że słuchacze
będą mieli do czynienia z pełną radości płytą (Brian), chyba najbardziej
rockową w dotychczasowej karierze Queen, chociaż z cudownym bluesowym zacięciem
(Roger), zawierającą wspaniałe segmenty harmonii wokalnych, ale także pewną
dozę intymności (Paul). Taylor przyznał, iż wokalista trafił chyba na najbardziej
wybrednych i upartych muzyków w całej branży, którzy nie dość, że potrafili
siedzieć nad jednym małym fragmentem godzinami, to nawet postanowili uczyć
Paula śpiewać harmonie. Rodgersowi natomiast udało się zaszczepić w członkach
Queen odrobinę spontaniczności, kiedy przynosił do studia gitarę akustyczną i
inicjował wspólne jam session.
Upraszczając powyższe wypowiedzi
(i odzierając je z wszelkiego lukru oraz entuzjazmu ;)) można stwierdzić, iż
The Cosmos Rocks jest albumem dość różnorodnym. Trzeba również przyznać, że
choć nie jest to ani album Queen, ani album Paula, to jednak w poszczególnych
piosenkach niewątpliwie można odnaleźć fragmenty klasycznej Królowej, solowych
Maya czy Taylora, a także – oczywiście – Rodgersa, choć raczej z okresu Bad
Company, aniżeli Free. Za to jednego elementu brakuje w ogóle. Mowa oczywiście
o basie. Z jednej strony rozumiem, że Panowie chcieli tworzyć w trójkę (czyżby
próba usprawiedliwienia nazwy Queen?), ale nie oszukujmy się, Brian i Paul –
obaj sięgnęli po czterostrunową gitarę – nie są nawet dobrymi rzemieślnikami
tego instrumentu, a jeśli już nie chcieli angażować samego Mirandy, to mogli
zaprosić także Spike’a oraz Jamiego. Myślę, że nikt nie miałby o to większych
pretensji (ci, którzy by je mieli, pewnie i tak od początku sprzeciwiali się
studyjnemu albumowi). Mimo tego wyraźnego mankamentu, w rezultacie powstała dość
ciekawa, chociaż nierówna mieszanka, której jednak przez większość czasu słucha
się z przyjemnością.
Koniec końców, z ponad dwudziestu
kompozycji zdecydowano się wydać czternaście (w tym jedną repryzę), autorstwo
każdej z nich przypisano kolektywowi May-Taylor-Rodgers (w wersji europejskiej
„Queen + Paul Rodgers”, w wersji amerykańskiej nazwiska muzyków, począwszy od
pomysłodawcy utworu). Naturalnie, dociekliwe śledztwo, wnikliwe uszy i
wychwytywanie niuansów z wywiadów pozwoliło dość szybko ustalić rzeczywistych
autorów. Najbardziej płodny
okazał się Paul (Time to Shine, Warboys, Call Me, Voodoo, Through the Night),
na drugim miejscu uplasował się Roger (Cosmos Rockin’, Small i small reprise,
C-lebrity, Say It’s Not True, Surf’s Up… School’s Out!), najmniej czasu
na napisanie piosenek znalazł Brian (Still Burnin’, We Believe, Some Things
That Glitter).
Bardzo cieszy mnie fakt, że u
każdego z twórców znalazłem coś smakowitego. W wypadku Briana jest to
zdecydowanie Some Things That Glitter – urocza „fortepianinowa” ballada ze
ślicznym, choć może nieco banalnym tekstem, zdaje się jakby żywcem wzięta z
sesji do Another World (aż czasami żałuję, że nie wykonał jej Brian). Roger
zauroczył mnie Small, bardzo refleksyjnym i intymnym kawałkiem z piękną solówką
Maya (w tym wypadku doczekaliśmy się wersji zaśpiewanej przez Taylora
[POSŁUCHAJ] – cały czar prysł), na uwagę zasługuje także Surf’s Up… School’s
Out! Wbrew pozorom nie jest to mash up The Beach Boys i Alice’a Coopera a
bardzo Rogerowy kawałek, nawiązujący do pierwszych solowych płyt perkusisty.
Jest to zarazem najbardziej „świeża” pozycja na całym krążku.
Moim sercem zawładnęły jednak –
wiem, że dla niektórych może to być wręcz zdrada – kompozycje Paula Rodgersa.
Ubóstwiam barowo-depresyjny klimat Through the Night (to „fortepianino”!),
bluesowe Voodoo oraz drapieżne Warboys. Oczywiście nie bez znaczenia jest
udział Briana i Rogera w tych kompozycjach – zarówno Warboys, jak i Voodoo
można było usłyszeć podczas solowych występów Paula (trafiły nawet na albumy
koncertowe wokalisty, ten pierwszy na Live in Glasgow z 2007 r., drugi zaś na
Live At Hammersmith Apollo 2009. Próżno ich zaś szukać na Live in Ukraine…) i
moim zdaniem nie miały w sobie aż tyle mocy, choć przyznaję, iż Warboys w
solowej odsłonie Rodgersa ma całkiem interesującą aranżację [WIDEO].
Fascynujące jest też to, że były
muzyk Free i Bad Company skomponował utwór, który stylistycznie najbardziej
przywodzi na myśl Queen – Call Me. Jak to przyznał sam May: „Nie mówię, że to
Killer Queen, ale ma tę samą lekkość”. Nie da się temu zaprzeczyć – radosny,
melodyjny kawałek z chóralnie odśpiewanym refrenem i kilkoma przyjemnymi
zagrywkami Red Special ma zdecydowanie niewielki „ciężar gatunkowy”. Sam fakt,
że baza utworu – gitara akustyczna oraz perkusja – i (chyba) główny wokal
zarejestrowano za jednym-dwoma podejściami wiele mówi o tej piosence. Zawsze się dziwiłem, że fani mają
tendencję do wskazywania We Believe oraz Say It’s Not True jako najbardziej „queenowych”
utworów na The Cosmos Rocks. Dlaczego? Dlatego, że są grafomańsko wzniosłe, jak
niektóre potworki Queen z lat ’80? Dlatego, że w We Believe słychać zapożyczenia
z Las Palabras de Amor? Dlatego, że w Say It’s Not True zaśpiewali Brian i
Roger (swoją drogą, bardzo jestem ciekaw, który geniusz wpadł na pomysł, żeby
wokale Taylora i Maya przepuścić przez milion filtrów, podczas gdy Paul
zaśpiewał swoją część bez żadnych efektów)? Cóż, dla mnie są to akurat dwie
pięty achillesowe The Cosmos Rocks. We Believe to, jak ktoś z queenzone trafnie
zauważył, sześciominutowe streszczenie blogu Briana, z kolei Say It’s Not True…
cóż, dość powiedzieć, że wersja akustyczna z Return of the Champions oraz ta
nagrana na Fun On Earth z Jeffem Beckiem są o niebo lepsze.
Poza tym na albumie znalazły się
jeszcze typowe przeciętniaki, część z nich przyjemna, część trochę mniej. Mamy
rockowo-przebojowe Cosmos Rockin’, świetnie wypadające podczas koncertów,
przyjemnie riffujące C-lebrity, będące satyrą na programy typu Idol (oh,
really?), zmierzające donikąd Time to Shine (które swym stylem zbliża się
bardziej do U2, aniżeli Queen czy Rodgersa), totalnie pozbawione energii Still
Burnin’ z bezsensownymi samplami z We Will Rock You, całość zaś wieńczy kojące
small reprise – przyjemny pomysł.
Dziwi natomiast, że na krążku
ostatecznie nie znalazło się Runaway, które udostępniono jedynie jako bonus
iTunes, a które wyszło starszym panom trzem naprawdę zacnie – czuć w tym kawałku
mnóstwo energii i zabawy, Maylorowe chórki automatycznie wywołują uśmiech na
twarzy. Poza tym zabrakło także miejsca dla murowanego pewniaka fanów na The
Cosmos Rocks, jakim był grany podczas amerykańskiej części trasy Return of the
Champions nowy utwór Paula Take Love [WIDEO]. Może nie jest to dzieło wybitne, niemniej
znalazłbym paru kandydatów, których można by było z powodzeniem tym utworem
zastąpić. Natomiast miłą niespodzianką okazał się krążek DVD załączony do
wersji deluxe wydawnictwa, zawierający fragmenty Super Live in Japan – albumu koncertowego
wydanego jedynie w Japonii – wśród których znalazły się takie kąski jak Fire
and Water, Teo Torriatte czy akustyczna wersja I Was Born to Love You.
Jeśli już miałbym porównać The
Cosmos Rocks do którejś płyty Queen, to chyba najbliżej jest jej do tak samo
nierównej The Miracle. W obu
wypadkach, obok utworów świetnych (Through the Night, Warboys, Small – Was It
All Worth It? I Want It All, Scandal) i bardzo przyjemnych (Some Things That
Glitter, Voodoo – Breakthru, The Miracle), pojawiają się także
gofro-zapychacze, które zazwyczaj przerzucam w odtwarzaczu (We Believe, Say
It’s Not True – Party, Rain Must Fall). Jednocześnie do obu krążków mam
niewytłumaczalną słabość i zapewne oceniam je wyżej, niż zdrowy rozsądek
nakazuje. W każdym razie, na pewno nie mogę się zgodzić, że jest to najgorszy
album Briana i Rogera obok Flasha Gordona, tym bardziej nie do zaakceptowania
jest opinia niektórych fanów Paula, że May i Taylor nic nie wnieśli do „jego”
muzyki. Ludzie, przecież gitara Briana pięknie łka bluesa, zaś Simonowi
Kirke’owi – z całą sympatią do niego – do Taylora brakuje bardzo dużo.
Po tych wszystkich latach ciężko
jest bronić „Kosmosu” z jeszcze jednego powodu. Sami muzycy wyraźnie zaczęli
się odcinać od tego krążka. Dziwi to o tyle, że jakoś do niedawna wypowiedzi
albo nie było w ogóle, albo były całkiem ciepłe (dobrze się bawiliśmy, fajne
doświadczenie). Tymczasem Rodgers nagle stwierdza, że w sumie nagrali album, bo
Roger miał kilka żywiołowych piosenek, lecz generalnie mogło być lepiej (w
sumie – oczywiście, że mogło), Taylor narzeka na promocję (słusznie), niemniej
doszedł do wniosku, że Paul w sumie do nich nie pasował, a Dr May kreśli wizję
ślamazarnych i bolesnych sesji w studiu… przy czym sam zdaje się, że był
najmniej zaangażowany w powstawanie krążka. To wszystko jest jakieś takie
przykre i słabe…
Ze swojej strony na koniec
napiszę tyle – The Cosmos Rocks naprawdę da się lubić. Zapewne nie całościowo,
ale wydaje mi się, iż traktowanie tej płyty w kategoriach porażki jest
przesadzone i niesprawiedliwe. Inną sprawą jest to, że po TAKIM składzie można
było oczekiwać o wiele więcej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz