Długo zastanawiałem się, jak
rozpocząć niniejszą recenzję, bowiem pod palcami układały się słowa dość
podobne do tych, które napisałem na początku opisu debiutanckiego krążka
Nathana Easta [KLIK] – konsekwencje wydania albumu przez artystę, który do tej
pory - przez miliony lat - był głównie „statystą” mogą być różne. O ile przy
Nathanie (basiście) można było spodziewać się dosłownie wszystkiego, o tyle w
wypadku, gdy gitarzysta Howard Leese – przez 22 lata stojący za plecami sióstr
Wilson w zespole Heart oraz przez 10 lat stanowiący prawą rękę Paula Rodgersa w
jego „solowym zespole” oraz nieco krócej lewą rękę Micka Ralphsa w
zreformowanym Bad Company – zdecydował się wreszcie zarejestrować własny
materiał, myśli powędrowały w jednym kierunku: „gitarowy onanizm”. Nic bardziej
mylnego.
Okazało się bowiem, że krążek
Leese’a nie jest typowym albumem nieśpiewającego gitarzysty. Znalazło się na
nim miejsce dla wielu stylów – od hard rocka z nutką grunge’u (Alive Again, Hot to Cold) przez blues-rock (I’ve
Been Living You) i jazz-fusion (33
West Street), aż po mocno radiowe ballady (Heal the Broken Hearted, The
Vine). To dość eklektyczny album, składający się z 12 utworów, w tym pięciu
instrumentalnych i jednego coveru.
Oczywiście
spoiwem dla całej tej mieszaniny oraz tajną bronią całego projektu jest gitara
Howarda. Niemniej jednak muzycy towarzyszący – Lynn Sorensen (bas; Paul
Rodgers, Bad Company – a jakże), Jeff Kathan (perkusja) czy też zwłaszcza Mark
Shulman (perkusja; ostatnio Cher) – również włożyli dużo serca w realizację
tego albumu i nie stanowią wyłącznie tła dla popisów Leese’a, co mogło wyjść
całemu krążkowi jedynie na dobre.
Były
gitarzysta Heart nie podjął się zaśpiewania ani zgłoski na własnym krążku
(chwała Innosowi!). Zamiast tego zaprosił do współpracy rozmaitych gości.
Bardzo mnie cieszy, że oprócz mniej lub bardziej, ale jednak znanych artystów,
takich jak Joe Lynn Turner (Deep Purple), Paul Rodgers, Jimi Jamison i „Duke
Fame” (ktoś jeszcze pamięta Spinal Tap? ;)), Leese sięgnął także po mniej znane
w Europie nazwiska – warto przy tym wspomnieć, że Deanna Johnston (głównie
znana z programu RockStar: INXS), Keith St. John (Montrose, Burning Rain) czy
Andrew Black (wokalista „atlanckiej” sceny muzycznej :P) w niczym nie odstają
od swoich sławniejszych kolegów, a niektórych nawet przyćmiewają. Ponadto swój
ślad zostawili również instrumentaliści – Keith Emerson (fortepianino w
miniaturce French Quater) oraz Paul
Reed Smith, który okazał się być nie tylko świetnym lutnikiem, ale i
uzdolnionym gitarzystą (tworzą z Leesem piękny duet w 33 West Street).
Nie, nie będę udawał, że Secret Weapon to album idealny. Obok
rzeczy naprawdę świetnych, jak Alive
Again, I’ve Been Leavin’ You (brawo
Andrew Black!), czy przebojowym i chyba zarazem moim ulubionym Hot to Cold (gdzie J. L. Turner i D.
Johnston tworzą piękny duet wokalny), pojawiają się tez kawałki zbędne – French Quater (co z tego, że gra tam
Emerson, skoro całość trwa 44 sekundy i z racji wyciszenia nie jest nawet
wstępem do następnego utworu) lub zwyczajnie nudne – Heal the Broken Hearted (wybacz Paul ;_;), gdzie nawet główny motyw
gitarowy wydaje się auto-zrzynką ze wstępu do Feel Like Makin’ Love, który Leese od ładnych paru lat gra na Rodgersowych
koncertach. Rada’s Theme oraz Vermilion Border, pomimo nastrojowych
melodii i naprawdę sympatycznych dla ucha gitar, również nie zapadają w pamięć.
Natomiast nie do końca wiem, jak potraktować The Vine, którego każda sekunda brzmi jak potencjalny radiowy hit,
zarówno w warstwie muzycznej, tekstowej i wokalnej. Myślę bowiem, że
nieprzypadkowo właśnie ten utwór zaśpiewał Jimi Jamison ;). Jest w tym sporo
sztampy i lukru, niemniej jednak ta konwencja przypadła mi do gustu. Poza tym
kawałek ten jest i tak milion razy lepszy od czegokolwiek z krążka Kimball/Jamison, nad którym pewnie
niedługo będę się pastwił :P.
Reasumując
– warto. Choćby po to, żeby w pełni docenić kunszt Howarda Leese’a, którego w
większości znamy z odgrywania w kółko tych samych przebojów Free i Bad Company
oraz z intra do Barracuda. Poza tym
to naprawdę ciekawa, różnorodna płyta, której można posłuchać z nieskrywaną
przyjemnością (o ile słuchacz oczekuje melodii, a nie gitarowych onanizmów).
PS: Czytajcie Rock Axxess [KLIK], niech fakt, że zostałem tam opublikowany świadczy o wysokim poziomie tego fantastycznego rock-stylowego magazynu (nadal nie wiem, co oznacza ten termin, ale brzmi świetnie!) !!!!111oneone!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz