20 sierpnia 2012

The Voice – I like it, can we do it one more time?

Gdyby ktoś jeszcze nie tak dawno powiedział, że po koncercie Queen + Paul Rodgers w Pradze, 31. października 2008 r., będzie mi dane ponownie ujrzeć Briana, Rogera i Paula, to pewnie stwierdziłbym, że jest to nawet możliwe, o ile zainwestuję w podróż do Anglii albo odpalę DVD Return of the Champions ;). Natomiast, gdyby ktoś powiedział, że jednych jak i drugich zobaczę w Polsce – z marszu bym wyśmiał taki koncept. Jednak okazuje się, że czasem na tym świecie cuda się zdarzają. Co prawda Queen + Paul Rodgers nie zobaczę już nigdy (poza wspomnianym DVD), niemniej zarówno Queen (+ Adam Lambert), jak i Paul (bez plusa) postanowili odwiedzić nasz piękny kraj i w dodatku wybrali naprawdę śliczne miejsca :). O Queen i Adasiu Lambercie już pisałem (klik!), teraz czas na Pana Rodgersa…
fot.: Dagmara Szymańska

Kiedy The Voice został ogłoszony gwiazdą sierpniowej edycji 6. Festiwalu Legend Rocka w Dolinie Charlotty (cóż, Strzelinko było kiepską marketingowo nazwą) nie mogłem w to uwierzyć, długo myślałem, że to jakiś żart, plotka albo że po prostu nie ma szans by to wypaliło. Jednak, gdy Słupsk, Poland zawidniało na oficjalnej stronie Paula wiedziałem jedno – musiałem tam być. Niemniej nie wszyscy byli tak samo zachwyceni jak ja. Na last.fm pojawiały się głosy w stylu: Nie wiem jak inni, ale ja jestem trochę rozczarowany tym, że główną gwiazdą festiwalu będzie Paul Rodgers, a nie Ian Anderson (…); Paul Rodgers mi też dupy nie urwał :-). Cóż, nie każdy musi się znać na muzyce ;).

Przygody związane z koncertem rozpoczęły się dla mnie jeszcze w Łodzi – pan w kasie PKP nie bardzo umiał zlokalizować Strzelinko i stwierdził, że wie pan co, najpierw wydrukujemy panu bilet do Słupska, a za chwilę będziemy się martwić. Szczęśliwie wszystko się udało. Natomiast znacznie gorsza niespodzianka czekała na mnie w przedziale. Otóż w okresie wakacyjnym w pociągach obowiązuje rezerwacja miejsc. Wsiadłem więc do swego wagonu, odsunąłem drzwi przedziału i… szybciutko je zasunąłem. Naprawdę nie mam uprzedzeń do łysej młodzieży w dresie i białych skarpetach, niemniej wizja wspólnej dziesięcioipółgodzinnej podróży z trzema takimi osobnikami skutecznie wywołała dyskomfort psychiczny. Zająłem więc wolny przedział, z którego szczęśliwie mnie nie wyrzucono, a nawet zyskałem dwoje towarzyszy, którym również przeszkadzali współpasażerowie w ich nominalnych przedziałach (w tym miejscu pragnę Was pozdrowić). W tym oto przedziale uchodźców dotarliśmy cało i zdrowo na miejsce (tzn. ja dotarłem do Słupska, moi towarzysze jechali do Koszalina, więc nie wiem czy dotarli żywi… ale o żadnym wypadku słuchy mnie nie doszły).

Na miejscu odebrał mnie Henry, któremu po raz kolejny dziękuję za nocleg, wikt, wycieczkę po Słupsku (skubany dobrze oprowadza, bo spodobało mi się strasznie w tym mieście – zwłaszcza urzekające były Mordownia i smród z fabryki płatków śniadaniowych) oraz rozmowę. W Słupsku również dołączyła do nas Daga, a przebywał już dłuższy czas Mefju (który pomimo naszego czwartego spotkania nadal miał wątpliwości kim jestem :P). Do Doliny wyruszyliśmy już jednak wyłącznie z Dagą, a w niej spotkaliśmy Marlenę i Danny'ego oraz (koczujących na Paula) Kłina i Macka.

Na niezły początek wystąpił warszawski zespół Chemia. Jak sami twierdzą, grają rocka i wszelkie jego odmiany, co w zasadzie jest zgodne z prawdą. Troszkę po angielsku, troszkę po polsku. Bez szału, ale przyjemne granie (zdecydowanie przyjemniejsze niż Mona we Wrocławiu). Jedyny zarzut, to chęć pana wokalisty do wspólnych śpiewów, mimo że publiczność niekoniecznie miała na to ochotę. Co gorsza pan wokalista nie dał za wygraną i kontynuował zabawę, dopóki nie osiągnął zadowalającego efektu. Cwaniak ;).

Następnie, po krótkiej przerwie, scenę zawojował Perfect dając niesamowity, niemal dwugodzinny koncert będący mieszaniną hitów, nowych utworów oraz jamowania. Powiem Wam jedno – nowe kawałki Perfectu biją na głowę nowe kawałki Lady Pank. Markowski natomiast od lat wygląda tak samo i jest w świetnej formie wokalnej. Pan Kozakiewicz (aka Urban) też w wyśmienitej dyspozycji. Do pełni szczęścia zabrakło tylko polskiego Erica Claptona – Zbyszka Hołdysa ;). Przy okazji Markowski dziwił się niesłychanie, że dzieci, które mają maksymalnie 16 lat znają wszystkie teksty wszystkich hitów. Chociaż trzeba przyznać, że jeśli chodzi o publiczność, to zdominowali ją ludzie w wieku moich rodziców, którzy chcieli przypomnieć sobie swoją młodość (z ostrym wstawieniem się włącznie). Nawet mieliśmy zaszczyt podziwiać państwa po 40-tce odstawiających striptiz (on miał PRL-owski dres, ona białe barchany). Nie da się też ukryć, że sporo osób przyszło głównie dla polskich gwiazd i zanim mikrofon przejął The Voice troszkę się przerzedziło…

W końcu zgasły światła, słońce również poszło już spać, w Dolinie zrobiło się strasznie zimno, ale ta część publiczności, która zajęła miejsce pod samą sceną była już rozgrzana i pełna emocji oczekiwała gwiazdy wieczoru. Naszą wesołą grupką ustawiliśmy się tuż przed statywem przeznaczonym dla wokalisty. W końcu z głośników popłynął Tom Petty (tu wierzę na słowo koledze, który stwierdził, że jesteśmy za młodzi by znać takie rzeczy :P) – chyba najdłuższy utwór jaki mogli wykombinować – następnie któryś z utworów Paula (zabijcie mnie, ale nie przypomnę sobie który). Po ok. 10 minutach mogliśmy dostrzec jak perkusista zajmuje miejsce za swoim zestawem, chwilę później zabrzmiały pierwsze takty Can’t Get Enough, na scenę wbiegł uśmiechnięty Paul, rzekł How are you doin’? i… przez półtorej godziny byłem w innym świecie, wpatrzony w zespół jak w obrazek. Rodgers jest w rewelacyjnej formie wokalnej i fizycznej, brzmi tak jak 40 lat temu (jeśli nie lepiej). W dodatku widać było, że świetnie się bawił na scenie, łapał kontakt wzrokowy z publicznością, odwzajemniał gesty (tego cholernie brakowało podczas koncertu Queen + Adam Lambert – tam muzycy byli w pracy… i nie czerpali z niej radości). Ponadto The Voice parę razy zdziwił się, iż Polacy potrafią z nim zaśpiewać coś więcej niż refren All Right Now (który naturalnie spotkał się z najlepszym przyjęciem), podobało mu się również spontaniczne hey! w trakcie Feel Like Makin’ Love. Równie rewelacyjny okazał się zespół – muzycy czerpali przyjemność z grania, w czasie solówek puszczali oczka i posyłali zawadiackie uśmieszki w stronę publiczności. Ponadto każdy mógł się wykazać w dłuższym solo, inteligentnie wplecionym w poszczególne utwory. Podsumowując – ciarki od początku do końca. A to jeszcze nie był koniec mojej Rock ‘N’ Roll Fantasy

Po koncercie, tylko i wyłącznie dzięki Dadze, dostąpiliśmy zaszczytu spotkania z Paulem w jego garderobie. Niesamowite przeżycie, które zapamiętam do końca życia (cytując Dagę: Radość i strach Mike’a przed spotkaniem – coś pięknego). Oprócz Dagi i mnie za kulisami znalazły się dwie szalone Niemki podróżujące za Rodgersem po całym świecie i jeszcze dalej. Sam Paul jest bardzo sympatycznym człowiekiem i nawet jeśli prowadził z nami tylko i wyłącznie kurtuazyjną wymianę zdań – był bardzo otwarty i w 100 % niegwiazdorski. Krótka rozmowa, autografy i wspólna sweet focia = radość na baaardzo długo. Powiecie, że to dziecinne… może i tak, ale dla mnie to przede wszystkim spełnione marzenie (dziękuję Dagmaro =*).

Zdecydowanie 12. sierpnia 2012 r. był magicznym wieczorem, porównywalnym jedynie z Pragą 2008 r. O wiele bardziej klimatycznym niż wrocławski jarmark w wykonaniu Briana Maya, Rogera Taylora i Adama Lamberta, z którego tak naprawdę zapamiętam tylko 30 tysięcy gardeł śpiewających Love of My Life… Piękny moment, ale to już nie jest zasługą muzyków.

Setlista:

01 Can't Get Enough
02 Honey Child
03 Feel Like Makin' Love
04 Mr. Big
05 
Run With the Pack 
06 Satisfaction Guaranteed

07 Fire and Water
08 Burnin' Sky

09 The Stealer
10 Bad Company
11 
With Our Love
12 Gone, Gone, Gone 
13 Shooting Star
14 Rock 'N' Roll Fantasy/Ticket to Ride

---
15 Walk In My Shadow
16 All Right Now

Personel:
fot.: Dagmara Szymańska


Paul Rodgers – wokal, harmonijka w Feel Like Makin’ Love, fortepian w Run with the Pack i Bad Company

Howard Leese – gitara, mandolina w Feel Like Makin’ Love

Markus Wolf – gitara, gitara akustyczna

Todd Ronning – gitara basowa

Rick Fedyk – perkusja

Na koniec chyba najbardziej magiczny utwór tamtego wieczoru - Shooting Star :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz