8 kwietnia 2017

Brian May + Kerry Ellis - Golden Days

Brian May jest mistrzem udawania tego, że jest zaangażowany w mnóstwo projektów, podczas gdy od wielu, wielu lat nie robi znowuż tak dużo... zwłaszcza muzycznie. A to nadzoruje przygotowania fotografii Queen w "3-D", a to macza palce w przygotowaniach Monopoly w wersji Queen, a to z przerwami od pięciu lat gra w kółko to samo z Adamem Lambertem i Rogerem Taylorem. Wreszcie, przez ostatnie dwa lata brał udział w nagrywaniu wspólnego albumu z Kerry Ellis, roboczo zatytułowanego "Anthems II".

Po dwóch latach prac możemy cieszyć się gotowym produktem, nazwanym jednak Golden Days - od jednej z premierowych kompozycji Maya (EDIT: jednak napisanej w 1986/87 r. xD). Album od 7 kwietnia 2017 r. powinien być dostępny w rozmaitych sklepach, a także dobrych Spotifajach muzycznych (jak również w serwisie Deezer).


Oczywiście, nie szata zdobi człowieka, a książki nie ocenia się po okładce. Podobnie zresztą jest z płytami - każdy zapewne znajdzie album z paskudną oprawą graficzną i fantastyczną zawartością. Niemniej jednak, okładka Golden Days była dla wielu osób tak zastanawiająca, że nie mogę jej przemilczeć. Na pierwszy rzut oka widać, iż najprawdopodobniej maczał przy niej palce nadworny grafik zespołu Queen, Richard Gray, który tak (nomen omen) koncertowo zmasakrował okładki Rock Montreal, Live in Budapest, Live in Ukraine czy A Night at the Odeon (na okładkę The Cosmos Rocks spuśćmy zasłonę milczenia). Stawiam dolary przeciw orzechom, iż to również on (albo przynajmniej jego wierny naśladowca) ustawił naszą parę przed pozbawioną abażuru lampą, którą następnie pokrył złotą kulą okraszoną tytułem krążka.

O co chodziło w tym koncepcie? Tego aż do oficjalnego rozpakowania albumu przez Briana nie wiedział chyba nikt. Zagadka jednak została wyjaśniona. Ma to być nawiązanie do Georgesa de La Toura, barokowego malarza, znanego przede wszystkim z obrazów utrzymanych w nocnych klimatach z udziałem światła świecy. No cóż... trochę nie wyszło:


Jak jednak przedstawia się zawartość? W sumie dwa lata to nie w kij dmuchał, można zrobić naprawdę wiele ciekawych rzeczy. Sami artyści zapowiadali, że "nauczyliśmy się razem pracować i inspirować się nawzajem, by tworzyć wyjątkowe występy i muzykę" oraz iż "to nasz najlepszy produkt i godna spuścizna trzynastu lat wiary". Na 48-minutowym krążku znalazło się miejsce dla czterech premierowych utworów (z czego trzy już ukazywały się na singlu lub miały swój debiut na żywo) oraz dziewięciu coverów (przy czym trzy bardzo dobrze znane w tym wykonaniu). Wszystko w oszczędnej, głównie akustycznej aranżacji, gdzieniegdzie z przebłyskami Red Special. Album zapewne miał w swym założeniu być studyjnym odzwierciedleniem akustycznych i intymnych koncertów Briana i Kerry. Ponownie - trochę nie wyszło.

Nowe kompozycje w zasadzie niczym nie zaskakują i brzmią dokładnie tak, jak wszystko do tej pory sygnowane wspólnymi nazwiskami May/Ellis. Największe nadzieje wzbudzał we mnie utwór tytułowy, a dokładnie jego pierwsze dwadzieścia sekund, gdzie na pierwszym planie wybrzmiewa nieco orientalna gitara. Niestety zaraz potem wchodzi rytmiczny automat perkusyjny (tzn. tak sądzę, bo jeżeli to jest żywa perkusja, to totalnie schrzanili produkcję) i typowe zaśpiewy Ellis. W Love in a Rainbow dostajemy natomiast musicalową balladę z chóralnymi zaśpiewami, z kolei Roll with You oraz The Kissing Me Song to typowe AOR-owe kawałki z prostym rytmem i chwytliwym refrenem (w dodatku ten drugi brzmiał lepiej w wersji wypuszczonej 5 lat temu). Niby przyjemnie, niby można się pobujać/poklaskać, ale takich utworów są miliony... 10-sekundowa solówka na Red Special tego nie zmieni.


Jeśli natomiast chodzi o covery, to mamy tu takie dzieła jak I Who Have Nothing, Amazing Grace, Can't Help Falling In Love czy Parisiene Walkways - utwory same w sobie wielkie i wspaniałe, których coverowanie wydaje się mieć sens jedynie przy drastycznej ich modyfikacji (choć to też mogłoby spowodować falę niezadowolenia). Tutaj nie mamy większych zmian, za to syntezator i automat perkusyjny w I Who Have Nothing brzmią jak żywcem wyjęte z 1980 r. i nie jest to komplement. Na plus zasługuje za to Parisiene Walkways, gdzie wreszcie możemy posłuchać więcej gitary Maya. Jest też odgrzane Born Free, a także promowany podczas ostatniej trasy One Voice, w którym Brian udziela się również wokalnie i gdzie ogółem sympatycznie narastają wokale (niesympatyczne jest za to udawanie "koncertowości" kawałka przez wstawki typu "now" czy "everybody") - tu pytanie brzmi, czy ktoś by o tych utworach w ogóle usłyszał, gdyby nie nasz duet.

Miało być w dużej mierze akustycznie, intymnie, emocjonalnie i twórczo. Wyszło w dużej mierze akustycznie, dość monotonnie i nijako. Kerry jak zawsze wypada poprawnie, ale swoim głosem nie czaruje, ani nie porywa. Brian już od dawna sprawia wrażenie, jakby granie na gitarze nie sprawiało mu już takiej przyjemności, pomysłowość też gdzieś uleciała. Przeraża, że jak na dwa lata przygotowań powstały raptem cztery nowe kompozycje. Wiadomo oczywiście, że Ellis i May pracowali w przerwach między projektami, ale jednak...

Nie mogę napisać, że się rozczarowałem, bo i niewiele oczekiwałem po tym albumie. Cóż, w sumie niewiele koniec końców dostałem...

Reasumując: Trochę nie wyszło.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz