3 czerwca 2016

Ghost – Stodoła 30.05.2016 r.

Pewnie już kiedyś na łamach tego niezwykle poczytnego bloga (ta) wspominałem, że uwielbiam teatr w muzyce (nie mylić z muzyką w teatrze, chociaż tę również cenię). Nawet jeśli nie wspominałem, to wystarczy jedno spojrzenie na sekcję o mnie oraz słowa „Alice Cooper”, by wiedzieć, iż lubię. Przychylam się do zdania, że to właśnie ta grupa zapoczątkowała nurt scenicznego spektaklu z elementami makabreski, z wykorzystaniem rekwizytów i budzących grozę makijaży. Faktem natomiast jest, że od lat ’70. zaczęło przybywać zespołów wykorzystujących ten patent, zwłaszcza wśród reprezentantów cięższych odmian metalu, których zazwyczaj nie potrafię rozróżnić, więc się nie będę wymądrzał. Jednakże wydaje mi się, że większość grup nie była w stanie wykorzystać potencjału drzemiącego w owej makabresce. Powiewem świeżości okazał się tu szwedzki zespół Ghost.


fot.: http://hiddenjamsmusic.com

Obok Szwedów nie da się przejść obojętnie. Zawdzięczają to nie tylko swojemu wizerunkowi scenicznemu – upadłego Papy Emeritusa oraz zastępu wiernych bezimiennych i pozbawionych twarzy ghuli – oraz skrywaniu tożsamości przez wszystkich członków zespołu (no, tutaj „trochę” namotał Nergal :P), ale także (co bardzo cieszy) muzyce. Dawno nie urzekła mnie tak bardzo mieszanka melodyjnego, często skocznego okołometalowego grania z satanistyczno-okultystycznymi tekstami. W dodatku doskonale widać i słychać, że zespół robi to wszystko z przymrużeniem oka, choć zarazem profesjonalnie. Taki koncept musi się sprawdzać, gdyż z każdym dniem Ghostowi przybywa fanów, zaś o rosnącej popularności grupy na własnej skórze przekonali się polscy fani, którym z uwagi na przyznanie Szwedom nagrody Grammy w kategorii „Best Metal Performance” przełożono koncert. Potem przełożono go ponownie, ale wreszcie pod koniec maja licznie zgromadzona publiczność wypełniła mury Stodoły.

Ostatnie dni maja były zarazem dniami pierwszych razów dla piszącego te słowa – pierwszy raz Ghost na żywo (niestety, kapelą zainteresowałem się na poważnie dopiero na krótko przed wydaniem Meliory), pierwszy raz w Stodole, pierwszy raz od dłuższego czasu niemal wyprzedany klubowy koncert. Była to też wyprawa pełna obaw, gdyż o ile studyjne wcielenie Ghosta bardzo lubię, o tyle do show byłem sceptycznie nastawiony, a to za sprawą obejrzenia na tzw. „jutubach” jednego, mało energetycznego występu festiwalowego. Cóż, byłem dość głupi, ale na swoje usprawiedliwienie dodam, że to był pro – shot! ;) Niemniej po kolei.

źródło: Live Nation Polska

Oczywiście jako profesjonalny recenzent, do klubu dotarłem pod koniec setu supportu, grającej (jak twierdzą) „dark electronic doom blues” szwedzkiej grupy Dead Soul. Wobec tego nie powinienem się o nich wypowiadać, nadmienię jednak, że zdziwiło mnie bogactwo brzmień wydobywających się z li tylko wokalisty i dwóch gitarzystów ;). Potem spotkałem się z komentarzem, że i co do gitar były wątpliwości, czy są na żywo. Tak czy inaczej, w wydaniu studyjnym (na koncie mają dwa krążki studyjne i jeden koncertowy) Dead Soul rzeczywiście prezentuje się jako mieszanka elektroniki i loopów z gitarowym brzmieniem, a wszystko to okraszone nieco mrocznym klimatem. Niemniej jednak po kilku kawałkach da się odczuć monotonię.

Przejdźmy zatem do gwiazdy wieczoru. Już pierwsze dźwięki intra oraz ekstatyczne reakcje publiczności zaczęły rozwiewać moje obawy odnośnie do jakości nadchodzącego występu. Z kolei przy pierwszych taktach Spirit wyzbyłem się ich już zupełnie (chociaż nie, na początku byłem przerażony, gdyż wokal całkowicie ginął w miksie. I tu brawa dla dźwiękowców, którzy w porę dostrzegli problem i postanowili coś z nim zrobić). Naprawdę, nie sądziłem, że już same kostiumy zrobią na mnie takie wrażenie (zupełnie nieporównywalne do oglądania fotografii czy zapisów z koncertów), w tym oczywiście zwłaszcza szaty Papy Emeritusa III, który od początku do samego końca trzymał publiczność w garści, zręcznie dyrygując nią podczas chóralnych śpiewów lub też zawadiacko lekceważąc nonszalanckim gestem. Wprawdzie papieskie odzienie szybko musiało zostać zrzucone, gdyż skutecznie ograniczało papamobilność Tobiasa Emeritusa, lecz w jego miejsce pojawił się całkiem lekki i gustowny frak, który wraz z fryzurą wokalisty pięknie przywodził na myśl Hrabiego Kaczulę.

Zespół zagrał bardzo energetyczny i przekrojowy set (chociaż Opus Eponymous został potraktowany po macoszemu) składający się wyłącznie z materiału zarejestrowanego przez Ghosta na trzech studyjnych albumach. Cóż, chociaż na pewno miło by było usłyszeć covery typu Here Comes the Sun, If You Have Ghosts czy I'm a Marionette, to chyba jednak dobrze, że całe miejsce poświęcono autorskiemu materiałowi. Całości dopełniła zabawna konferansjerka Papy Emeritusa III i niech o mocy tego człowieka świadczy fakt, że nawet jego długie przemowy nie zaburzyły dynamiki i odbioru koncertu, ba – stanowiły integralną część show. Nikt nie pokrzykiwał, jak do Morrisseya i nikt się nie obraził tak, jak on ;).

Moim zdaniem na uwagę zasługują nieco spokojniejsze utwory pokroju Body and Blood, He Is czy finałowego Monstrance Clock. Nie tylko zastosowano przy nich całkiem efektowną grę świateł, ale można było usłyszeć w pełnej krasie zaangażowaną w śpiewanie publiczność (swoją drogą, sam byłem zaskoczony ile tekstów Ghosta znam). Nie ukrywam, że choć moim ulubieńcem z występu był najcięższy numer grupy – Mummy Dust, to jednak tuż za nim uplasowały się właśnie wspomniane wyżej, bardzo nastrojowe i klimatyczne kawałki (no i jeszcze Ghuleh/Zombie Queen).

Na wielką pochwałę zasługuje też zastęp ghuli. To naprawdę profesjonalni muzycy, którzy wiedzą jak używać swoich instrumentów. Zresztą kilkukrotnie mieli możliwość do instrumentalnych popisów i świetnie te okazje wykorzystali. Sam Papa również był w przedniej formie, choć czasami śpiewał, ekhm, „dwugłosem” ;).

No właśnie. Jeżeli już do czegoś miałbym się przyczepić, to może do nadmiernego korzystania z wokali „z klawisza”, w miejscach, gdzie to nie było potrzebne. Oczywiście nikt nie oczekuje, że Ghost będzie woził ze sobą chór i orkiestrę, zaś utwory pozbawione tych elementów w oprawie koncertowej byłyby zwyczajnie uboższe. Niemniej jednak podwajanie w niektórych miejscach głównego wokalu było raczej zbędne. Tak czy inaczej – ta drobnostka absolutnie nie wpłynęła na fantastyczny odbiór całości występu.

Podsumowując – było fantastycznie, chcę jeszcze, Ghoście wracaj!

PS: Podziękowania za wspólną wyprawę Panom prowadzącym Nie Dla Singli w Studenckim Radiu Żak [KLIK], Panu prowadzącemu Lepszy Punkt Słyszenia w rockserwis.fm [KLIK] (notabene, to jeden ze współprowadzących Nie Dla Singli, więc nadal dziękuję dwóm, a nie trzem osobom), nieocenionemu Ksardowi oraz poznanemu w trasie (choć głównie śpiącemu :P) Piotrowi.




Setlista:

Masked Ball (intro, taśma)
Spirit
From the Pinnacle to the Pit
Stand by Him
Con Clavi Con Dio
Per Aspera ad Inferi
Sisters of Sin Introduction/Body and Blood
Devil Church
Cirice
Year Zero
Spöksonat (taśma)
He Is
Absolution
Mummy Dust
Ghuleh/Zombie Queen
Ritual
---
Biology Class/Monstrance Clock


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz