1 marca 2016

The Winery Dogs/Martina Edoff - Progresja 20.02.2016 r.

Z tego, że Mike Portnoy cieszy się w Polsce niesłabnącą popularnością dość dobrze zdawałem sobie sprawę. Mało tego, mam wrażenie, że współczynnik fanów perkusisty rośnie wprost proporcjonalnie do spadku formy Dream Theater (ktoś ostrzy sobie ząbki na grę The Astonishing?). Jednak absolutnie nie spodziewałem się, że warszawski koncert The Winery Dogs – zespołu czy też supergrupy współtworzonej przez Portnoya, basistę Billy’ego Sheehana oraz wokalistę i gitarzystę Richiego Kotzena – zostanie wyprzedany. Patrząc z perspektywy czasu absolutnie przestaję się temu dziwić, chociaż pewien niedosyt jednak pozostał…

fot.: rockville.pl

Martina Edoff

Rozgrzanie publiczności przed występem głównej gwiazdy przypadło w udziale Martinie Edoff – szwedzkiej wokalistce w średnim wieku, o której przed koncertem udało mi się dowiedzieć tylko tyle, że brała udział w trzeciej edycji reality show Fame Factory (mieszanka Idola z Big Brother) oraz współpracowała z Dr-em Albanem. Udało mi się także przesłuchać jej dwóch solowych albumów – Martina Edoff z 2014 r. oraz zeszłorocznego Unity. Oba stanowią sporą dawkę hard rocka brzmieniowo i kompozycyjnie stylizowanego na lata ’80, którą owszem, można posłuchać z nieskrywaną przyjemnością, ale który absolutnie nie zostaje w pamięci. Krótko pisząc – nic nowego, ale daje radę.

Samego występu Martiny i jej grupy też pewnie nie zapamiętam na dłużej. Na niezbyt pozytywny odbiór muzyki prezentowanej przez wokalistkę i jej zespół znamienny wpływ miał niewątpliwie fakt, iż instrumenty klawiszowe były praktycznie niesłyszalne, podobnie zresztą jak gitarzysta, chociaż w jego wypadku kilka solówek przebiło się w miksie. Czyżby zatem pozostałe momenty, w których Pan wioślarz dzielnie szarpał struny nie wybrzmiały celowo? Tak czy inaczej, przez większość czasu moje uszy pieściła całkiem przyzwoita sekcja rytmiczna (jak się później dowiedziałem, basista Martiny – Nalle „Grizzly” Påhlsson – jest także basistą Theriona) oraz silny, niski i melodyjny wokal Pani Edoff (szkoda tylko, że śpiewający banały pokroju „I wanna live before I die” ;)). Cóż, być może to kwestia miejsca na widowni, w którym się znajdowałem, gdyż muszę przyznać, że zdecydowana większość publiczności zdawała się być mniej marudna ode mnie i podczas około godzinnego setu została porządnie rozruszana. Po bodajże dziesięciu utworach zespół zniknął ze sceny… w zasadzie bez ukłonu, bez słowa i bez pozostawienia we mnie jakichkolwiek większych emocji.

Setlista (przypuszczalna)

Unity
Never Let You down
The World Has Gone Mad
Spirit Of Light
Seduce Your Mind
On The Top
Caught In The Middle
Before I die
I Am Mining
Come Alive



The Winery Dogs

Niedługo potem na scenę wkroczyli ONI i od pierwszych chwil widać było, że mamy do czynienia z prawdziwymi gwiazdami – te nonszalanckie wymachy pałeczkami Portnoya, to kręcenie gitarą basową przez Sheehana, te dresy z krokiem na wysokości kolan Kotzena… ;). Na szczęście nie skończyło się na gwiazdorzeniu. Zespół zaserwował licznie zgromadzonej publiczności wybuchową mieszankę składającą się w całości z kompozycji pochodzących ze swoich dwóch płyt studyjnych – The Winery Dogs oraz Hot Streak – rezygnując z granego jeszcze w styczniu ku czci Davida Bowiego coveru Moonage Daydream (niestety) czy też repertuaru z poprzednich projektów muzyków. Postanowili „bronić” się tym co wspólnie stworzyli i wyszło im to zdecydowanie na dobre. Dominowały utwory dynamiczne, z przebojowymi Oblivion, Empire czy moim ulubionym Time Machine na czele, jednak nie zabrakło miejsca dla spokojniejszych numerów pokroju Fire (gdzie Richie sięgnął po gitarę akustyczną) czy pięknego Regret (gdzie wokalista zamienił Telecastera na stojącego nieco na uboczu Wurlitzera).

Cały występ został zagrany bardzo technicznie, każdy z muzyków imponował kunsztem jaki posiadł, jeśli chodzi o grę na swoich instrumentach, z kolei Richie Kotzen bardzo pozytywnie zaskoczył mnie brzmieniem swojego wokalu w warunkach „na żywo”, naprawdę nie spodziewałem się, że zaśpiewa aż tak dobrze! Niemniej jednak wisienką na torcie były solówki Portnoya (w tym także bębnienie po parkiecie oraz okolicznych „sprzętach”) czy zwłaszcza Billy’ego Sheehana – to co ten człowiek wyprawia z gitarą basową nie mieści się w głowie (absolutnie przestają mnie dziwić historie o sztuczce z drugim basistą chowającym się za sceną ;)). Warto również podkreślić, że całą trójkę łączy też niesamowita chemia. Widać, iż cieszy ich to co robią i że czerpią energię z reakcji publiczności.  

Jeśli miałbym wskazać jeden nieco poluzowany trybik w tej pędzącej maszynie, to chyba jednak byłby nim Richie Kotzen – spokojniejszy od pozostałych, momentami wydawał się być wyraźnie zmęczony trasą. Być może też nie czuł się najlepiej, wszak już po następnym koncercie nabawił się przeziębienia. Inna sprawa, że wpisy na jednym z najpopularniejszych portali społecznościowych dość dobitnie wskazują na to, że usposobienie Richiego odbiega od tego prezentowanego przez pozostałą dwójkę (np. wpis „W Szwecji czekając na próbę dźwięku… jeszcze dwa koncerty…” okraszony zdjęciem wyciągniętych na blacie nóg). Niemniej jednak cieszę się, że Kotzen zdaje się odbiegać od Mike’a i Billy’ego li tylko temperamentem, gdyż talentem bez wątpienia im dorównuje.

Reasumując – ogień zdecydowanie był, chociaż Richie Kotzen mógł być nieco bardziej żwawy. Tak czy inaczej, zdecydowanie nabrałem apetytu na więcej!  

Setlista

Oblivion
Captain Love
We Are One
Hot Streak
How Long
Time Machine
Empire
Fire
Think it Over
The Other Side
Bass Solo
Ghost Town
I'm No Angel
Elevate
---------------
Regret
Desire


GALERYJA ZDJĘCIOWA BIZONA: KLK! 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz