27 maja 2019

Lenny Kravitz/Annahstasia – Atlas Arena, 8.05.2019


Lenny Kravitz to jeden z tych artystów, którego w sumie zawsze lubiłem, ale do którego nigdy specjalnie mnie nie „ciągnęło”. Zawsze miło było mi go usłyszeć w radiu, znam jego dyskografię, podoba mi się bardziej rockowa odsłona jego twórczości (zwłaszcza pierwsze cztery-pięć albumów + Strut; ukłony dla redaktora Bizona), ale to w zasadzie tyle. Nigdy szczególnie nie śledziłem ani biografii, ani poczynań Pana Kravitza. Niemniej od mniej więcej 5 lat – od ostatnich pokoncertowych relacji z Atlas Areny – korciło mnie, żeby udać się na koncert Lenny’ego, głównie za sprawą opisywanej atmosfery, ale także w miarę przekrojowego repertuaru i nietuzinkowych, rozbudowanych aranżacji. Kolejne dwie wizyty Kravitza w Polsce przepuściłem, jednak tym razem już nie mogłem sobie na to pozwolić i – pomimo że promowany w tym roku najnowszy krążek Raise Vibration nie przypadł mi specjalnie do gustu (delikatnie pisząc) – zasiliłem szeregi 12-tysięcznej publiczności. Nie mogę powiedzieć, żebym żałował.




No tak. Z supportami bywa trojako. Artysta może w ogóle nie mieć wpływu na to, kto wystąpi przed nim i wtedy w 90% przypadków gra Grzegorz Kupczyk i CETI ;). Dwa pozostałe warianty wyglądają tak, że główna gwiazda decyduje o tym, kto zagra i w takim wypadku może stać się tak, że wystąpi muzyk ze zbliżonego gatunku i klimatu, może być też tak, iż support będzie z zupełnie innej bajki. Annahstasia Enuke była chyba taką inną bajką. Wprawdzie 23-letnia wokalistka koncentruje się na twórczości soulowej, do której Kravitzowi nie jest znowu aż tak daleko, jednak prezentowany przez nią materiał z debiutanckiego krążka Sacred Bull (świeżynka – marzec 2019 r.) był również okraszony dużą dozą elektroniki. O ile sam przed koncertem miałem okazję przesłuchać album wokalistki i wiedziałem, czego się spodziewać oraz że to, co usłyszę średnio przypadnie mi do gustu, o tyle odniosłem wrażenie, że zgromadzona w Arenie publiczność była w najlepszym wypadku dość zaskoczona, a sama Annahstasia raczej nie wywołała zbyt dużego entuzjazmu. Niewątpliwie najciekawszym momentem był utwór kończący koncert, czyli cover Smells Like a Teen Spirit, w wersji artystki zatytułowany po prostu Teen Spirit, a który dla mnie wypełnił definicję idealnego coveru – Annahstasia zdecydowanie odcisnęła w tej piosence swoje piętno, ale jednocześnie nie doprowadziła do tego, żeby stała ona się nierozpoznawalna. Jestem natomiast w stanie uwierzyć, że „prawdziwi fani” Nirvany czy też szeroko rzecz ujmując muzyki rockowej, mogli być zszokowanie ;).



Lenny Kravitz

fot. kulturalnemedia.pl

Mniej więcej wiedziałem, czego spodziewać się po występie Lenny’ego Kravitza. Nie spodziewałem się natomiast aż takiej euforii zgromadzonej w Atlas Arenie publiczności, gdy ten tylko pojawił się na scenie. Jednak 12 tysięcy gardeł robi swoje. Cały koncert był przeżyciem bardzo energetycznym, zaś przekrojowa setlista, obejmująca aż dziewięć z jedenastu albumów Lenny’ego (choć repertuar obejmował przede wszystkim obecnie promowany Raise Vibration oraz Lenny z 2001 r.) mogła zadowolić sympatyków różnych oblicz muzyka. Osobiście jednak cierpię, że zabrakło czegokolwiek ze Strut, jednak nie można mieć wszystkiego, prawda?

To co najbardziej zaskakujące u Kravitza – oprócz tego, że facet ma 55 lat, a wygląda na 30 – to z jednej strony perfekcyjny wokal, który momentami brzmiał zupełnie tak, jak w wersjach studyjnych utworów, a z drugiej strony wspaniałe koncertowe aranżacje, często bardzo wydłużone, ale tak naprawdę bez żadnej zbędnej nuty. Jeśli dodamy do tego znane u Lenny’ego patenty, jak schodzenie do publiczności (z obejściem całej płyty włącznie), podpisywanie autografów czy wciąganie ludzi na scenę (pomijam już na ile ustawione, a na ile nie), to otrzymujemy naprawdę unikatowe show, podczas którego czuje się specyficzną więź występującego z bardzo liczbą publicznością. Najważniejsza jednak w tym wszystkim jest muzyka.

Ta z kolei wykonana została na najwyższym poziomie, ale tak naprawdę nie mogło być inaczej. Sam Kravitz, jak już wspomniałem, był w świetnej formie wokalno-instrumentalnej, ale nie da się ukryć, że bez muzyków, którymi dysponuje, wszystko nie byłoby aż tak spektakularne. A Lenny dysponuje naprawdę potężnym składem – czyniąca cuda na basie wieloletnia współpracownica Davida Bowiego Gail Ann Dorsey, bębniący między innymi dla Steviego Wondera Franklin Vanderbilt oraz idealnie współgrający z Kravitzem gitarzysta Craig Ross są gwarancją sukcesu. A do tego jeszcze świetna sekcja dęta (Harold Todd, Michael Sherman i Ludovic Louis) i czyniący cuda na klawiszach George Laks (z pochodzenia Polak, co spotkało się z ogromnym entuzjazmem ze strony publiczności ;)).

Repertuar, o czym już była mowa, przekrojowy. Obok materiału z nowej płyty, w tym radiowego Low i takich kawałków jak Who Really Are the Monsters? czy We Can Get It All Together, nie zabrakło oczywiście największych hitów muzyka, wśród nich znalazły się m.in. Fly Away, American Woman, It Ain't Over 'Til It's Over i Stillness of Heart, ale na szczęście znalazło się także miejsce dla utworów z wcześniejszych płyt, dzisiaj może już trochę zapomnianych, jako tych bardziej rockowych. Niemniej miło było usłyszeć takie kawałki jak Mr. Cab Driver, Freedom Train oraz Bank Robber Man. Całość okraszona była bardzo przemyślanym pokazem świetlnym, działającym zarówno w wymiarze tradycyjnych reflektorów, jak i znajdującej się za zespołem świetlnej sceny (miła odmiana po koncertach pełnych wizualizacji, których jakość bywa różna). Jednak najbardziej spektakularnie zaprezentował się finał – prawie 40-minutowy bis złożony w zasadzie trzech kawałków, czyli Here to Love, Let Love Rule oraz Again. Publiczność szalała, Lenny szalał, na scenie działo się wszystko… Zdecydowanie szczególny moment.

Minusy? Mój osobisty minus to naturalnie brak czegokolwiek z albumu Strut (ale jestem w stanie to zrozumieć – wszak album był wałkowany przez ostatnie parę lat) oraz proporcja kawałków funky i popowych względem utworów rockowych, na niekorzyść tych drugich. Do niedogodności, które mógłbym podciągnąć do tych bardziej ogólnych, to niektóre przerwy między utworami, kiedy Pan Artysta brał łyk wody, były troszeczkę zbyt długie i zaburzały nieco dynamikę koncertu. Od razu tłumaczę, że nie mam pretensji o łyk wody, mam trochę pretensję o to, że w tym czasie nie działo się nic muzycznie (jakieś solo, jakieś intro), a panująca względna cisza tworzyła dziwną atmosferę. Druga uciążliwość, to brak choćby jednego telebimu przy 12-tysięcznej publiczności (szerszy komentarz jest chyba zbędny).

Pomimo tych drobnych zarzutów, występ był naprawdę bardzo udany, Lenny w świetnej formie, atmosfera niesamowita, przede wszystkim dlatego, że Kravitz wydaje się być naprawdę szczery w tym co mówi, co robi i co śpiewa. Jeśli będzie jeszcze okazja – a wszystko wskazuje na to, że Amerykanin Polskę lubi – to raczej nie będę sobie zadawał szekspirowskiego pytania „iść czy nie iść?” ;).

Skład:
Lenny Kravitz – wokal, gitara
Craig Ross – gitara
Gail Ann Dorsey – gitara basowa
George Laks – instrumenty klawiszowe
Franklin Vanderbilt – perkusja
Harold Todd – saksofon
Michael Sherman – saksofon
Ludovic Louis - trąbka

Setlista:

We Can Get It All Together
Fly Away
Dig In
Bring It On
American Woman
Get Up, Stand Up
Fields of Joy
Freedom Train
Who Really Are the Monsters?
Stillness of Heart
It Ain't Over 'Til It's Over
Can't Get You Off My Mind
Low
I Belong to You
Mr. Cab Driver
Bank Robber Man
Where Are We Runnin'?
Are You Gonna Go My Way/Love Revolution
---
Here to Love
Let Love Rule
Again



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz