17 grudnia 2018

Glenn Hughes – Progresja, 29.10.2018


Glenn Hughes to postać nietuzinkowa, tak muzycznie (jak miałem okazję się wielokrotnie przekonać), jak i osobowościowo (jak sądzę). Przez dekady czarował swoją grą oraz głosem zarówno jako członek dziś już kultowych zespołów (Deep Purple, solowa odsłona „Black Sabbath, najwierniejsi fani na pewno kojarzą Trapeze), jako lider kapel nowożytnych (California Breed, Black Country Communion), a także jako artysta solowy. Oczywiście, miał swoje chudsze lata muzyczne oraz rozmaite życiowe zakręty, na których omawianie nie wystarczyłoby miejsca, jednak ostatnie lata są dla niego wyjątkowo szczodre (dobre płyty, dobra forma wokalna). Pomimo tego, że Pan Hughes stosunkowo często odwiedza Polskę, to dopiero ostatnio udało mi się go „złapać” na żywo… i to od razu podczas dość wyjątkowej trasy, zatytułowanej Glenn Hughes Performs Classic Deep Purple.


Kiedy ludzie myślą o klasycznym Deep Purple, w podświadomości zapewne rozbrzmiewa im znajomy riff, zaś pierwsze tytuły albumów, jakie przychodzą na język to najprawdopodobniej Machine Head, In Rock, Made in Japan, może Fireball. Ogólnie, z klasyką kojarzą się zazwyczaj składy Mark II i Mark VI/VII. Naturalnie, biorąc pod uwagę, że zespół Deep Purple funkcjonuje, nagrywa i koncertuje, Glenn nie zdecydował się na sięganie po taką klasykę, Pan Hughes postanowił zaprezentować słuchaczom przede wszystkim klasykę z okresu jego bytności w grupie (logiczne posunięcie), a zatem z czasów składów trzeciego i czwartego, czyli albumów Burn, Stormbringer i dziś już mocno zapomnianego, a zarazem fantastycznego Come Taste the Band, z utalentowanym Tommym Bolinem na gitarze.

Co warte odnotowania, koncert Hughesa w „klasycznym” repertuarze Deep Purple nie stanowi ot, zwykłego zebrania do kupy piosenek z lat 1973 – 76 i ich mniej lub bardziej dokładnego odegrania w wersji live. Występ Glenna w ramach trasy Classic Deep Purple to próba przeniesienia publiczności w czasie, z dbałością o drobne detale, tak wizualne: począwszy od strojów stylizowanych na te z epoki, poprzez długość piór (Hughes ponownie zapuścił włosy), aż po światła, jak i muzyczne. Nie tylko odwzorowano setlistę z tamtych lat, uwzględniając grany wtedy medley Smoke on the Water/Georgia on My Mind (w wydaniu Glenna trochę tak sobie) oraz przebój z czasów Gillanowskich w postaci Highway Star (tu już cudownie). Sięgnięto bowiem również do sposobu, w jaki Deep Purple wtedy wykonywał swoje utwory, tak różny od tego, co można usłyszeć podczas obecnych – moim zdaniem i tak świetnych – koncertów Purpli.

Mogłoby się bowiem wydawać, że około 12-utworowy set, przy pomyślnych wiatrach zamknie się w 60., może 75. minutach. Nic bardziej mylnego. W zasadzie każda z kompozycji została wydłużona względem wersji studyjnych, pojawiły się rozbudowane, fantastyczne jamy, nie zabrakło miejsca dla solówek każdego z muzyków (o solówkach jednak za chwilę). A tych Hughes dobrał fantastycznych, zdecydowanie mają oni w sobie ducha lat ’70. i zwyczajnie czują bluesa. Zwłaszcza klawisze w wydaniu Jespera „Bo” Hansena zrobiły na mnie piorunujące wrażenie. Jeśli zaś chodzi o same utwory, to osobiście najbardziej wyczekiwałem Mistreated – nie zawiodłem się – ale już otwieracz w postaci Stormbringera zapowiadał świetne show, zaś kończące show oraz gremialnie odśpiewane Burn i Highway Star poderwały do zabawy całą Progresję. Świetna robota, chłopaki, czapki z głów!

Jest też niestety kilka kwestii, które sprawiły, że odbiór całego występu był trochę mniej przyjemny, niż mógł być. Po pierwsze, konferansjerka Glenna. Oczywiście, miło jest, gdy artysta zapewnia fana o swojej bezgranicznej miłości względem niego i zagaduje zgromadzoną publiczność co tam u niej słychać, aczkolwiek kiedy następuje to po PRAKTYCZNIE KAŻDEJ PIOSENCE, to staje się to z początku śmieszne, później męczące, a ostatecznie nie brzmi zbyt szczerze… chociaż z drugiej strony, wszak Hughes sam o sobie mówi „pisarz miłości”, zatem może taką konwencję werbalną uważa za właściwą. Po drugie, solowe popisy członków zespołu Glenna (chodzi o klasyczne solo spoty, nie o świetne jammowanie) były dla mnie absolutnie nieprzekonujące, wynudziłem się jak mops. Nie zrozumcie mnie przy tym źle, jak już wyżej pisałem – zespół jest świetny, ale na solo chyba pomysłu trochę nie było, koncept każdego z muzyków sprowadzał się w zasadzie do „byle szybciej, byle głośniej”, strasznie tego nie lubię (bardziej nie znoszę chyba tylko „unikatowych” Guitar Solo Briana Maya). Po trzecie – nie rozumiem idei w zasadzie ciągłego oświetlania publiczności, dla mnie burzy to trochę klimat i atmosferę występu.

Czym są jednakże te niewielkie mankamenty wobec świetnych kompozycji w świetnym wykonaniu? Glenn Hughes jest w doskonałej formie i na pewno w najbliższym czasie nie zwolni obrotów, zatem jeśli kochacie tzw. deep cuts Purpli albo najzwyczajniej w świecie jesteście fanami klasycznego brzmienia i chcielibyście na chwilę przenieść się w klimat rockowych koncertów połowy lat ’70., to musicie koniecznie wpaść na koncert Glenna. Tym bardziej, że Hughes zapowiedział odwiedziny co roku!



PS: Serdeczne dzięki dla Rockserwis.fm [KLIK] i Bizona [KLIK] za umożliwienie mi pojawienia się na tym koncercie.

PS2: Fotki u Bizona [KLIK]

Skład:

Glenn Hughes – wokal, gitara basowa
Soren Anderson – gitara
Jesper „Bo” Hansen – instrumenty klawiszowe
Jesper Lind – perkusja

Setlista:

Stormbringer
Might Just Take Your Life
Sail Away
Gettin' Tighter
You Keep on Moving
Keyboard Solo
You Fool No One
Guitar Solo
Mistreated
Smoke on the Water / Georgia on My Mind
---
Burn
Highway Star

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz