26 października 2020

Blue Öyster Cult – The Symbol Remains

Studyjny powrót Blue Öyster Cult od chwili jego zapowiedzenia był zarazem czymś, czego nie mogłem się doczekać, jak i również stanowił źródło dość dużych obaw. Myślę, że wszyscy wiemy, jak to bywa z powrotami (większość z nich, w najlepszym wypadku, przechodzi bez echa), a dodatkowo w ostatnich latach forma Erika Blooma pozostawiała wiele do życzenia. Poza tym ewidentnie ciągnący zespół w XXI wieku Richie Castellano nigdy nie był moim faworytem. Tak czy inaczej, chcąc nie chcą, 9 października 2020 r. ukazał się 15. studyjny album Cultów – „The Symbol Remains”.


Panowie postanowili zaserwować słuchaczom 14 trwających nieco ponad godzinę utworów. Dla mnie taki czas trwania albumu jest oczywiście zbyt długi, osobiście najprzyjemniej słucha mi się klasycznych 40 – 45 minutowych krążków. Z drugiej jednak strony rozumiem, że po 19-letniej przerwie Muzycy chcieli zaprezentować jak najwięcej świeżego materiału, tym bardziej, że tylko pierwotnie opublikowany w 2015 r. przez Bucka Dharmę „Fight” pochodzi z jawnego recyklingu ("Nightmare Epiphany" i "Secret Road" istniały w wersjach demo Bucka z końca lat '80.). Pozostałe utwory to w pełni premierowy materiał. Kolejna sprawa – nie jestem wśród tych kilkunastu utworów wskazać ewidentnego zapychacza, co już samo w sobie jest dobrym zwiastunem.

Tak jak już wspomniałem, najbardziej zastanawiała mnie forma wokalna nominalnego głównego wokalisty BÖC, czyli Erika Blooma. Zespół chyba też wziął to pod uwagę, bowiem Bloom pojawia się w pięciu utworach, wprawdzie tych najbardziej hard-rockowych i progresywnych („That Was Me”, „Edge of the World”, „Stand and Fight”, „There’s a Crime” oraz „The Alchemist”), ale jednak. Podkreślić przy tym niemniej trzeba, że nawet w czasach klasycznego składu zespołu, wszyscy jego członkowie w mniejszym lub większym stopniu udzielali się wokalnie i nie było niczym nadzwyczajnym to, że Bloom pojawiał się np. w połowie piosenek. Cieszy też to, że w zaśpiewanych przez siebie utworach Eric wypada naprawdę dobrze i szczęśliwie można było zrezygnować ze zbyt drastycznych sztuczek produkcyjnych mających na celu podrasowanie wokalu, co niestety ma ostatnio często miejsce na albumach dinozaurów (tu przede wszystkim na myśl przychodzi Ozzy Osbourne i jego „Ordinary Man”). Zwłaszcza nastrojowo, między innymi dzięki wokalowi, wypada „The Alchemist”, ale również „That Was Me” czy „Stand and Fight” przywodzą na myśl rockery z czasów dwóch poprzednich krążków formacji. Oprócz tego wynik 5 na 14 utworów tym bardziej nie jest zły w sytuacji, gdy na „The Symbol Remains” mamy trzech wokalistów.

Drugim z nich oczywiście jest Donald „Buck Dharma” Roeser, któremu dla odmiany delikatny, nieco melancholijny głos nie zmienił się od 40 lat i którego możemy usłyszeć w sześciu typowych dla Bucka Dharmy utworach – tych bardziej przebojowych i melodyjnych („Box in My Head”, „Nightmare Epiphany”, „Florida Man”), nastrojowych („Secret Road”) oraz tych bardziej z przymrużeniem oka („Train True (Lennie’s Song” i „Fight”).

Trzecim wokalistą jest Richie Castellano i tu (oczywiście) mam mały zgrzyt. Z jednej strony oczywiście rozumiem, że „The Symbol Remains” stanowi odzwierciedlenie aktualnego składu personalnego Blue Öyster Cult, a i podczas koncertów Richie ma coraz więcej do zaśpiewania, ale naprawdę nie jestem fanem barwy p. Castellano, która leży trochę pomiędzy Bloomem i Dharmą. Fakt, nie wyobrażam sobie Bucka w żadnej z trzech piosenek śpiewanych przez Richiego, a i pewnie Bloom mógłby ich nie pociągnąć i pewnie między innymi stąd trzeci wokal, ale niestety – utwory zaśpiewane przez Castellano nie brzmią mi do końca jak Blue Öyster Cult. „Tainted Blood” i „The Machine” brzmią dla mnie jak współcześnie wyprodukowane dowolne przeboje klasy B z lat ’80. (zwłaszcza ten pierwszy), a „The Return of St. Cecilia” traci cały urok nawiązania do początków działalności grupy.

Niemniej przy całej prezentowanej od lat niechęci do Richiego Castellano, nie mogę mu odmówić oddania całego serducha na rzecz Blue Öyster Cult. Jestem przekonany, że bez niego zespół nie przetrwałby w XXI wieku, nie mówiąc już o wydaniu krążka po prawie 20 latach przerwy. Castellano nie tylko wyprodukował ten album (i tu nie mam żadnych zarzutów, wszystko jest na swoim miejscu, brzmi nowocześnie, ale bez przesadnych i niepotrzebnych bajerów), ale także jest autorem bądź współautorem połowy krążka. Teledyski ilustrujące single to również jego dzieło i nawet jeśli miejscami wyglądają jak dzieła stworzone w Windows Movie Maker, to przynajmniej są w ogóle i są czymś więcej niż zwykły „performance video”, a to w dobie pandemii się chwali ;).

Co do samych kompozycji, to mamy istny miszmasz, co zresztą zdarzało się także na wcześniejszych albumach zespołu i osobiście wcale mi nie przeszkadza. Bardzo przyjemne jest to, że o ile brzmieniowo i produkcyjnie najbliżej „The Symbol Remains” jest do dwóch ostatnich krążków Blue Öyster Cult, czyli „Heaven Forbid” i „Curse of the Hidden Mirror”, a takie utwory jak „That Was Me” czy „Stand and Fight” mogłyby śmiało pochodzić z tych samych sesji co „See You in Black”, zaś nostalgiczny „Secret Road” świetnie odnalazłby się w klimacie krążka z 2001 r., to można doszukać się wielu ukłonów w stronę przeszłości zespołu. I tak, tytułem przykładów, ogólny rytm i brzmienie klawiszy w „Nightmare Epiphany” przywodzi mi na myśl album „Mirrors” i kawałki pokroju „Dr. Music” czy „Lonely Teardrops”, zaś „The Alchemist” – mój zdecydowany faworyt na albumie (do tego stopnia, że jeśli „The Symbol Remains” miał z jakiegoś powodu powstać, to choćby dla tego kawałka) – to oczywisty następca „Astronomy” z krążka „Secret Treaties”, choć może ogólną atmosferą pasowałby bardziej do jego późniejszej wersji znanej z „Imaginos” (ogółem pasowałby do całego „Imaginos”). Z kolei „The Return of St. Cecilia” to oczywiste nawiązanie do pierwszych sesji zespołu, jeszcze pod nazwami Soft White Underbelly i Stalk–Forrest Group, podczas których zarejestrowano utwór „St. Cecillia”. Tym większa szkoda, że głównym wokalistą w tej akurat piosence jest Richie Castellano, co trochę odbiera jej magii, gdyż chórki są bardzo w stylu prehistorycznego BÖC.

Na koniec warto wspomnieć o kilku gościnnych występach. Z punktu widzenia fanów grupy najistotniejszy jest udział Alberta Boucharda, który w „That Was Me” zaśpiewał w chórkach, zagrał na instrumentach perkusyjnych oraz chwycił za legendarny cowbell ;). Wprawdzie już wcześniej Albertowi zdarzało się dzielić scenę z tzw. „Twö Oyster Cult”, ale myślę, że pojawienie się na studyjnej płycie zespołu ostatecznie pieczętuje pojednanie Muzyków. Aż szkoda, że nie pojawił się przy okazji Joe Bouchard, a nieodżałowany Allen Lanier nie dożył prac nad „The Symbol Remains” (niech o jego talencie świadczy to, że partie klawiszowe na płycie grają aż cztery osoby – Eric, Richie, Buck i muzyk sesyjny Andy Ascolese) – wtedy otrzymalibyśmy prawdziwy reunion. Drugim „Cultowym” gościem jest Kasim Sulton, w latach 2012 – 2017 basista zespołu, który na najnowszym albumie zaśpiewał w chórkach do „The Return of St. Cecillia” i „There’s a Crime”. „The Symbol Remains” to także powrót tekściarzy zespołu – pisarzy Johna Shirleya i Richarda Meltzera.

Blue Öyster Cult zaliczył naprawdę udany powrót. Wydaje mi się, że fani grupy nie powinni czuć się zawiedzeni, a i osoby znające wyłącznie (Don’t Fear) The Reaper powinny znaleźć dla siebie coś ciekawego. Oczywiście, nie jest to na pewno poziom ich największych albumów jak „Secret Treaties”, „Agents of Fortune” czy „Fire of Unknown Origin”, ale utrzymany został dobry poziom krążków z przełomu wieków, co po 19-letniej przerwie wcale nie było takie oczywiste.


01. That Was Me

02. Box In My Head

03. Tainted Blood

04. Nightmare Epiphany

05. Edge Of The World

06. The Machine

07. Train True (Lennie’s Song)

08. The Return Of St. Cecilia

09. Stand And Fight

10. Florida Man

11. The Alchemist

12. Secret Road

13. There’s A Crime

14. Fight


Skład:

Eric Bloom – wokal, gitary, instrumenty klawiszowe

Donald „Buck Dharma” Roeser – wokal, gitary, instrumenty klawiszowe, programowanie

Richie Castellano – wokal, gitary, instrumenty klawiszowe, programowanie

Danny Miranda - gitara basowa, wokal wspierający

Jules Radino – perkusja, instrumenty perkusyjne, wokal wspierający




29 sierpnia 2020

Blues Pills - Holy Moly!

 Kiedy formalnie szwedzka, a w istocie szwedzko-amerykańsko-francuska grupa Blues Pills zadebiutowała wydanym w 2014 r. albumem, większość szczęk fanów klasycznego grania była przy samej ziemi, zachwycona podejściem zespołu do rockowego i blues rockowego brzmienia. Niemal całkowitej zmiany stylu w wydanym w 2016 r. „Lady in Gold” niewielu się spodziewało, za to wielu zapowiadało rychły koniec formacji (ja sam opowiedziałem się za tym, że wiele zależy od kolejnego krążka - [KLIK]), co zostało dodatkowo podsycone odejściem wybitnego gitarzysty Doriana Sorriauxa pod koniec 2018 r. Z kolei na początku 2020 r., po dokooptowaniu do składu Kristoffera Schandera na gitarze basowej (Zack Anderson przejął obowiązki gitarzysty) rozpoczęła się promocja najnowszego krążka Blues Pills – „Holy Moly!”, który ostatecznie ukazał się 21 sierpnia 2020 r. 


Muszę przyznać, że pierwsze wrażenia podczas ujawniania kolejnych szczegółów płyty miałem jak najgorsze. Nie podobało mi się absolutnie nic – tytuł płyty, jej okładka, która odeszła od świetnej stylistyki poprzednich dwóch krążków, w przeważającej mierze do bólu radiowe i sztampowe single oraz towarzyszące im teledyski sprawiające wrażenie niskobudżetowych, po prostu wszystko źle. Tym bardziej ucieszyłem się, że po zapoznaniu się z całością mogę stwierdzić, iż na „Holy Moly!” Blues Pills wyszedł obronną ręką!

Pierwsze, co rzuca się w uszy, to bardziej rockowe, dynamiczne i cięższe granie, niż na „Lady in Gold”. Nie wiem, na ile był to pomysł motywowany chęcią pokazania, że bez Doriana zespół też da sobie radę, a na ile rzeczywisty koncept na „Holy Moly!”, ale całość zasadniczo się sprawdza. Oczywiście nie zmieniłem zdania co do singli. Zarówno „Proud Woman”, „Rhythm in the Blood”, jak i „Kiss My Past Goodbye”, choć pojawia się na nich tu i ówdzie przyjemna zagrywka na gitarze, trącą raczej sztampowymi rozwiązaniami muzycznymi, tekstowymi (rym „blues – lose” zawarty w „Rhtyhm in the Blood” przywodzi mi na myśl nieśmiertelne „fire – desire”) oraz produkcyjnymi (mówiony wstęp i oklaski wieńczące „Proud Woman” czy efekt radia na początku „Rhtyhm in the Blood” naprawdę nie przekonują i trochę psują odbiór). Chlubnym singlowym wyjątkiem jest „Low Road”, który na albumie przechodzi płynnie w „Dreaming My Life Away”. Wprawdzie oba utwory trwają ok. 6 minut i mogły by być jedną ścieżką przedzieloną „/”, ale już się nie będę pastwił, gdyż razem tworzą prawdziwy rock ‘n’ rollowy rollercoaster, świetnie wypada również narastający „Bye Bye Birdy”, z miejscami szeptanym wokalem. Te trzy utwory zdecydowanie przywodzą na myśl korzenie grupy.

Podkreślenia wymaga jednak, że Blues Pills nie odcina się zupełnie od swojego drugiego krążka i „Holy Moly!” to nie tylko bardziej radiowa wersja debiutu. Ukłon w stronę soulowych brzmień „Lady in Gold” można bez problemu usłyszeć w licznych, jak na płyty Blues Pills, balladach oraz bardziej stonowanych utworach. Zwłaszcza chórki w „California” czy „Wish I’d Known” przywodzą na myśl drugi album, z kolei „Longest Laasting Friend” brzmi jak wcale nie aż tak daleki kuzyn utworu „I Felt a Change”. Z drugiej jednak strony „Dust” spokojnie mógłby znaleźć się na debiucie, a „Song from a Mourning Dove” przywodzi na myśl „Little Sun”.

Dość intrygującym, choć moim zdaniem nie do końca trafionym wyborem jest zawartość dodatkowego dysku do wersji deluxe „Holy Moly!”. Zespół zdecydował się bowiem zamieścić całą EP-kę „Bliss”, oryginalnie wydaną w 2012 r. (teraz rozumiem, czemu zniknęła ze Spotify!). Z jednej strony, w zasadzie nie można już jej nabyć w sprzedaży, więc to miły gest, zaś sytuacja światowej pandemii uniemożliwiła obecnemu składowi szersze zaprezentowanie się w wersji na żywo (na poprzednich wydaniach bonusami były krążki DVD z występami zespołu), ale z drugiej strony „Bliss” nie ma już za wiele wspólnego z obecnym Blues Pills, tak pod kątem osobowym, jak i brzmieniowym.

Myślę, że słowem-kluczem do „Holy Moly!” jest balans. Nie jest to album, który chłonąłbym od początku do końca jak debiut, ale nie ma na nim utworów, które nudziłyby mnie aż tak bardzo, żebym z premedytacją pomijał je przy odsłuchu (a tak mam w przypadku „Lady in Gold”). Nawet te nielubiane przeze mnie single są mimo wszystko przebojowymi utworami. Wydaje się, że na „Holy Moly!” fani różnych odsłon „szwedzkiego” zespołu znajdą coś dla siebie i to akurat jest naprawdę świetną sprawą! 

01. Proud Woman
02. Low Road
03. Dreaming My Life Away
04. California
05. Rhythm In The Blood
06. Dust
07. Kiss My Past Goodbye
08. Wish I'd Known
09. Bye Bye Birdy
10. Song From A Mourning Dove
11. Longest Lasting Friend Bliss

Skład:

Elin Larsson - wokal
Zack Anderson - gitary 
André Kvarnström - perkusja 
Kristoffer Schander - gitara basowa

22 sierpnia 2020

Tokyo Motor Fist - Lions

Długo zastanawiałem się czy zespół Tokyo Motor Fist można określić mianem supergrupy. O ile nazwiska basisty Grega Smitha (Ted Nugent, Alice Cooper, Joe Lynn Turner, Rainbow) oraz perkusisty Chucka Burgi (Rainbow, Joe Lynn Turner, Blue Öyster Cult, Billy Joel) są dość powszechnie znane, o tyle już wokalista Ted Poley (Danger Danger) i gitarzysta Steve Brown (Trixter), jak również ich macierzyste zespoły – amerykańskie hard rockowe grupy przełomu lat ’80./’90. – święcili raczej lokalne lub krajowe triumfy (poprawcie mnie, jeśli się mylę). Tak czy inaczej, tych czterech gentlemanów postanowiło razem tworzyć. Zadebiutowali w 2017 r. krążkiem zatytułowanym po prostu „Tokyo Motor Fist”, który najkrócej rzecz ujmując stanowił dość udany hołd dla melodyjnego rocka. Z kolei 10 lipca 2020 r., nakładem Frontiers Music Srl, ukazał się drugi album grupy – „Lions” – który, zdaniem samych muzyków, scementował projekt.

„Lions” nie jest jednak jakąś rewolucją w brzmieniu Tokyo Motor Fist, to co najwyżej ewolucja, a raczej doszlifowanie produkcji oraz kompozycji. 11 utworów składających się na 47 minut muzyki to nadal solidna dawka melodyjnego rocka ze wszystkimi jego charakterystycznymi cechami – dużą dawką riffów podbitych syntezatorami, przemyślanych i niezbyt natarczywych solówek, chóralnych śpiewów, obecnością power ballad, dość łagodnym wokalem i wygładzoną produkcją. Dla niektórych to może brzmieć jak koszmar, ale fani stadionowego rocka będą zachwyceni, gdyż album zdaje się nie mieć zapychaczy, a każda z kompozycji została doszlifowana pod względem technicznym i produkcyjnym.

Zasadniczy mankament tkwi natomiast we wrażeniu, że wszystkie te utwory już gdzieś słyszeliśmy. Jestem w stanie założyć się, że każdy obcował z setkami przebojowych kawałków w stylu „Monster in Me”, „Mean It” czy „Winner Takes All”, inni zaś mogli się niejednokrotnie wzruszać (i to, powiedzmy sobie szczerze, w ramach tzw. guilty pleasure) przy balladach pokroju „Blow Your Mind”. Niektóre z przebojowych kompozycji Tokyo Motor Fist śmiało mogłyby uzupełniać ścieżkę dźwiękową do GTA Vice City (niektóre na V-Rock, większość na Emotion 98.3 ;) ) i zapewne znaczna część słuchaczy nie zorientowałaby się, że piosenki te wydano nie latem 1986 r., lecz w lipcu 2020 r. Prawda jest taka, że większość rockowych zespołów końca lat ’80. brzmiała właśnie jak utwory zaprezentowane na „Lions”, a odróżnia je – na szczęście – produkcja. Z drugiej strony, zespół nigdy nie deklarował przełomowych koncepcyjnych albumów, a kawał przyjemnej rock ‘n’ rollowej rozrywki i z jej dostarczenia wywiązał się aż nadto (oczywiście, jeśli lubicie tę stylistykę).

Najciekawiej podczas odsłuchu „Lions” robi się, gdy pojawiają się goście, a są nimi Dennis DeYoung (ex-Styx) udzielający się na klawiszach w utworze tytułowym oraz Mark Rivera (Ringo Starr, Billy Joel, Elton John) dmiący w saksofon w kawałku „Sedona”. Instrumenty klawiszowe DeYounga dodają „Lions” atmosferycznej przestrzeni, której nieco brakuje w pozostałych kompozycjach, z kolei saksofon Rivery wprowadza beztroski klimat słonecznego amerykańskiego wybrzeża. Interesujące rzeczy dzieją się także w „Decadence on 10th Street”, gdzie zespół uderza w bardziej hard-rockowe tony, a Steve Brown nieco bardziej popuszcza wodze gitarowej fantazji. Do gustu przypadł mi również zamykający album „Winner Takes All”, który z jednej strony jest typowym AOR-owym utworem, ale z drugiej strony ma w sobie tę moc, pulsującą sekcję rytmiczną, chóralny refren wyjęty żywcem z roku 1987, „tajemnicze” klawisze i przebijające się przez syntezatory wstawki gitarowe. Tak, melodyjny rock lat ’80. to zdecydowanie mój guilty pleasure

Mam wrażenie, że „Lions” to jedna z tych płyt, które się przesłucha i w zasadzie niedługo potem nie pamięta się, co na niej było, ale która pozostawia po sobie bardzo miłe wrażenie i do której warto wrócić podczas jazdy samochodem albo wiosennych porządków. Panowie z Tokyo Motor Fist na pewno nie stworzyli albumu, który porwie każdego i to od pierwszego przesłuchania. Jest to jednak kawał porządnego rzemiosła, który będzie w stanie wprawić w dobry nastrój i umilić czas.

01. Youngblood
02. Monster in Me
03. Around Midnight
04. Mean It
05. Lions
06. Decadence on 10th Street
07. Dream Your Heart Out
08. Blow Your Mind
09. Sedona
10. Look into Me
11. Winner Takes All

Skład:

Ted Poley – wokal
Steve Brown – gitary, instrumenty klawiszowe
Greg Smith – gitara basowa
Chuck Burgi – perkusja
--
Dennis DeYoung – instrumenty klawiszowe w "Lions"
Mark Rivera - saksofon w "Sedona"

Tekst, w podobnym kształcie, ukazał się również na Rockserwis.fm!

18 sierpnia 2020

Deep Purple - Whoosh!

Kiedy nieco ponad trzy lata temu, 3 kwietnia 2017 r., ukazał się dwudziesty studyjny album zespołu Deep Purple [KLIK], wiele wskazywało na to, iż będzie to ostatni longplay grupy. Zarówno tytuł płyty („Infinite”) oraz nazwa towarzyszącej trasy koncertowej („The Long Goodbye”), jak również sprytne, ale przy tym bardzo oczywiste zabiegi produkcyjne maskujące formę wokalną Iana Gillana, zdawały się krzyczeć słowa pożegnania. Tymczasem, w 2020 r. pożegnalna trasa aż do wybuchu pandemii koronawirusa trwała w najlepsze, a 7 sierpnia 2020 r. ukazał się kolejny studyjny krążek grupy – „Whoosh!”. W 2017 r. bez wahania stwierdziłem, że jeśli „Infinite” jest ostatnim albumem Deep Purple, to będzie to godne pożegnanie. Czy to samo mogę powiedzieć o „Whoosh!”? Cóż…


Na wstępie warto zauważyć, że nowy krążek ponownie ukazał się nakładem earMUSIC, co zagwarantowało świetną i klimatyczną oprawę wizualną samego albumu, jak i materiałów promocyjnych, a muzycy Deep Purple ponownie spotkali się w studiu z legendarnym Bobem Ezrinem w roli producenta, co przynajmniej teoretycznie powinno gwarantować produkcyjną perfekcję. Do pewnego stopnia rzeczywiście tak jest, jednak nie mogę wyzbyć się uczucia, że „Whoosh!” jest wręcz przeprodukowany, aż nazbyt sterylny. Podobne wrażenie dało się zresztą odnieść już na „Infinite”, jak i na również produkowanym przez Ezrina albumie Alice’a Coopera „Paranormal” z 2017 r., choć nie aż w takim stopniu. O ile jeszcze wygładzone brzmienie i selektywny rozdział poszczególnych instrumentów raczej pasuje do nowożytnych Purpli, o tyle nagromadzenie efektów na wokalu Gillana jest jeszcze większe niż na „Infinite” i o wiele dobitniej pokazuje, że nie były to smaczki mające dodać kompozycjom określonego klimatu (z nielicznymi wyjątkami, o których za chwilę). Oczywiście, jest to zrozumiałe, nie oczekuję po wokaliście w wieku Iana Gillana, który przez dekady zdzierał struny głosowe perfekcyjnej formy wokalny i być może powinienem się cieszyć, że sztuczki studyjne sprawiają, że całość nie brzmi jak guide vocal w demach piosenek, z drugiej strony te wszystkie robotyczne efekty odbierają przyjemność słuchania.

W większości kompozycji mamy do czynienia przede wszystkim z melorecytacją Gillana, co może być kolejnym zarzutem wobec wokalisty, aczkolwiek to niewątpliwie mądrzejsze posunięcie niż próby forsowania na siłę dźwięków, których Ian nie jest już w stanie wydobyć. Pierwsze skrzypce odgrywają natomiast wszechobecne klawisze, z którymi niestety też mam pewien problem. Generalnie uwielbiam to, co Don Airey wyczynia w Deep Purple, tak w studiu, jak i na koncertach, jednak na „Whoosh!” jest aż nadto przekombinowanych partii klawiszowych, jakby za wszelką cenę trzeba było wepchnąć wszystkie popisowe zagrywki oraz charakterystyczne dla grupy brzmienia. W konsekwencji trochę mało miejsca zostało dla Steve’a Morse’a, który oczywiście ma swoje momenty (solo w „Drop the Weapon”, riff w „No Need to Shout” czy partie w odświeżonym „And the Adress”), lecz przez większość czasu zdaje się być schowany za pozostałymi instrumentalistami.

Jeśli chodzi o poszczególne kompozycje, to na czoło wysuwa się bardzo klimatyczny „Step by Step”, który w pierwszych sekundach przywodzi na myśl znany z „Now What?!” utwór „Vincent Price”, jednak szybko okazuje się, że tym razem jest to horror w o wiele poważniejszym i nieco onirycznym klimacie, z wyjątkowo ciekawą melodią wokalu, intrygującymi klawiszowymi solówkami i nieco cięższymi partiami gitary (oczywiście schowanymi w tle) podbijającymi atmosferę grozy. Równie przyjemnie wypada tajemniczy, bardziej oszczędny w aranżacji „The Power of the Moon”, gdzie mechanicznie przetworzony wokal oraz obecna w zwrotkach recytacja Gillana pasuje idealnie do kompozycji. Oprócz tego miło buja otwierający album „Throw My Bones”, stanowiący namiastkę bardziej hardrockowego oblicza Deep Purple, którego na „Whoosh!” jest jak na lekarstwo. Podkreślam przy tym, że choć są to najjaśniejsze punkty nowego albumu zespołu, to nie umywają się do takich perełek z „Infinite” jak „The Surprising” czy „Birds of Prey”. Symbolicznym pomysłem była nowa aranżacja „And the Adress” otwierającego przecież debiut Purpli z 1968 r. Wersja z 2020 r. jest dość wierna oryginałowi, choć unowocześnione brzmienie wypada zdecydowanie na plus. Natomiast cała symbolika posypała się w związku z „obowiązkowym bonusem” (pojawiającym się na większości wydań) w postaci mocno niejakiego „Dancing in My Sleep”, który zamyka album. Szkoda.

O pozostałych kompozycjach nie mogę napisać, że są jakoś strasznie kiepskie, taki zespół jak Deep Purple utrzymuje pewien poziom, poniżej którego nie spada (no, może z wyjątkiem „Bananas”). Są zwyczajnie bezpłciowe i pomimo kilku przesłuchań niezapamiętywalne, zaś w części z nich wybijają się poszczególne fragmenty, jak wspominane wyżej zagrywki Morse’a, pianino w „No Need to Shout”, nieco kosmiczne klawisze w „Long Way Round” czy miniaturka „Remission Possible” (choć nie widzę powodu wyodrębnienia z „Man Alive”, zupełnie jakby zespół bał się przekroczyć magiczną barierę sześciu minut). To wszystko trochę zbyt mało, żeby wyróżnić poszczególne utwory. Są też zupełnie zbędne kawałki w stylu „What the What”, który jest klasycznym rock’n’rollem, jakich słyszeliśmy tysiące. Oczywiście, rozumiem celowość zabiegu podkreślonego tekstem (Long, tall, Sally and short, fat, Dave itp.), ale nie widzę potrzeby zamieszczania takich rzeczy na płycie. Podobnie nie trafia do mnie przaśny „Nothing at All”, choć refren wpada w ucho.

Z jednej strony zawsze cieszy mnie, gdy muzyczne dinozaury nie składają broni i czują, że mają do powiedzenia coś więcej, niż tylko koncertowanie po świecie ze swoimi największymi hitami. O ile jednak zakończenie kariery albumem „Infinite” byłoby pożegnaniem z przytupem, o tyle „Whoosh!”, choć nie jest krążkiem beznadziejnym, zapewne przejdzie bez większego echa. Jednakże pytanie brzmi – czy to na pewno już ostatnie słowo Purpli?

01. Throw My Bones
02. Drop the Weapon
03. We’re All the Same in the Dark
04. Nothing at All
05. No Need to Shout
06. Step by Step
07. What the What
08. The Long Way Round
09. The Power of the Moon
10. Remission Possible
11. Man Alive
12. And the Address
13. Dancing in My Sleep (bonus)

Skład:

Ian Gillan – wokal
Steve Morse – gitary
Roger Glover – gitara basowa
Ian Paice – perkusja
Don Airey – instrumenty klawiszowe



9 czerwca 2020

Beastö Blancö - We Are

W 2019 r. kilka premier muzycznych całkowicie umknęło mojej uwadze, część z uwagi na dość niszową promocję, inne zapewne wskutek mojej własnej nieuwagi. Jedną z takich premier był trzeci już studyjny album (a czwarty w ogóle) Beastö Blancö, projektu będącego dzieckiem Chucka Garrica, wieloletniego basisty Alice’a Coopera, który w przeszłości zasilał także składy L.A. Guns oraz Dio. Nie ukrywam, że po najnowszym dziele Chucka i spółki - „We Are” – nie spodziewałem się zbyt wiele, zwłaszcza mając na uwadze, iż dość chłodno przyjąłem debiut formacji („Live Fast Die Loud” [KLIK]), a i druga płyta (Beastö Blancö), choć nieco lepsza, nie wzbudziła we mnie zbyt dużego entuzjazmu. Być może tym większe było moje zdziwienie i pozytywne zaskoczenie, gdy wreszcie sięgnąłem po „We Are”.


Nie zrozumcie mnie jednak źle. Na najnowszym albumie Beastö Blancö nie doszło do szczególnego przewrotu stylistycznego, to nie jest kapela, która na jednej płycie gra rocka, na drugiej jazz, a na trzeciej funk. „We Are” to nadal wariacja na temat Roba Zombie i Trenta Reznora z domieszką Motörhead i wcześniejszych Maidenów, na bazie przebojowych melodii klasycznego rock ‘n’ rolla. Jeśli natomiast miałbym odnieść brzmienie do macierzy, czyli Alice’a Coopera, to obstawiłbym miks industrialnego metalu z czasów „Brutal planet” z przebojowością płyt „The Eyes of Alice Cooper” oraz „Dirty Diamonds”. Wszystko też zdradza okładka – jest ostro, szybko, ciężko i głośno. Zasadnicza zmiana względem pierwszego albumu to przekwalifikowanie Calico Cooper (córki Alice’a) z roli chórzystki do współwokalistki, zaś względem drugiego krążka – wzbogacenie produkcji i podniesienie ogólnej jakości kompozycji, które stały się bardziej zapadające w pamięć. Tylko tyle i aż tyle.

To co najbardziej przykuwa uwagę podczas słuchania utworów Beastö Blancö to oczywiście wokale. Trzeba przyznać, że dość charakterystyczny, gardłowy i często gardłowy głos Garrica dobrze uzupełnia się z przyjemniejszym dla ucha, ale również zadziornym brzmieniem Cooper. Dość dobrym rozwiązaniem było przeplecenie kompozycji z dominującym wokalem Chucka oraz tych, gdzie prym wiedzie Calico (część natomiast śpiewają wspólnie). To bardzo ułatwia odbiór całości, osobiście męczą mnie albumy, gdzie wokalista przez dziewięćdziesiąt czasu się drze, z kolei cały krążek zaśpiewany przez Calico prawdopodobnie także okazałby się dość monotonny i mało zapadający w pamięć. Wydaje się, że na „We Are” uzyskano złoty środek. Oczywiście nie wolno tu dyskredytować pozostałych muzyków. Chris „Brother” Latham (gitara), Jan LeGrow (gitara basowa) i Sean Sellers (perkusja) to solidni profesjonaliści, którzy na trzecim krążku zespołu wreszcie mogli zabłyszczeć. Zwłaszcza gitary Lathama zasługują na szczególną uwagę i pochwałę.

W zakresie utworów, to grupa proponuje nam dość klasyczny rozkład 43. minut w 11. kompozycjach. Najbardziej do gustu przypadł mi kawałki grane w stylu Motörhead, czyli „We Got This” i „Halcyon”, oba pędzące jak rock ‘n’ rollowa lokomotywa, z bardzo przyjemnymi wymianami wokali pomiędzy Chuckiem i Calico. Na drugim biegunie na plus znacząco wysuwają się dwie wolniejsze kompozycje – „Down” i „Follow the Bleed”. Nie mogę ich określić stricte mianem ballad, gdyż są to nadal dość ciężkie i przy tym mroczne utwory, budujące napięcie i ponury klimat, ale mają przy tym radiowy potencjał. Bardzo się cieszę, że i dla takiej muzyki Beastö Blancö znalazło trochę miejsca. Z bardziej typowych dla zespołu mocnych rockerów uwagę bez wątpienia zwracają „Perception of Me i singlowy „The Seeker”, które w pełnej krasie ukazują talenty zaangażowanych muzyków, jak również walory produkcyjne, a przy tym skupiają się na głównym, rozrywkowym obliczu zespołu.

Jak to często w ciężkim graniu bywa, Beastö Blancö nie stworzyło albumu przełomowego. Z drugiej jednak strony zespół nie skierował swoich kroków w ekstrema, które przeciętnemu miłośnikowi muzyki rockowej i metalowej odbierałyby całą przyjemność słuchania. Oprócz tego wyraźnie słychać, że grupa przy tym wydawnictwie przyłożyła się bardziej do produkcji, jak i samych kompozycji, co tylko wyszło im na dobre. Dość napisać, że niemalże skruszał mój lód względem debiutu ;).

01. The Seeker
02. Solitary Rave
03. Ready to Go
04. Down
05. Perception of Me
06. Let’s Rip
07. Half Life
08. We Got This
09. Follow the Bleed
10. I See You In It
11. Halcyon

Skład:

Chuck Garric - wokal, gitara
Calico Cooper - wokal
Chris "Brother" Latham - gitary
Jan LeGrow - gitara basowa
Sean Sellers - perkusja




Tekst, w podobnym kształcie, ukazał się również na Rockserwis.fm!