14 kwietnia 2019

Patrycja Markowska/Grzegorz Markowski/Perfect - Atlas Arena, 13.04.2019


Nie znam twórczości Patrycji Markowskiej, może poza paroma radiowymi hitami (Hallo, Hallo; Świat się pomylił; Księżycowy… już?) i pięknym duetem z Rayem Wilsonem (Bezustannie/Constantly Reminded to cudowny utwór, a Ray to wspaniały artysta – jeśli będziecie mieli okazję wybrać się na jego koncert, to koniecznie idźcie!). Chyba nie mogę nazwać się wielkim fanem zespołu Perfect – widziałem ich na żywo w Dolinie Charlotty przed Paulem Rodgersem, gdzie dali fantastyczny koncert, oczywiście znam największe hity (chociaż pokażcie mi utwory tego zespołu, które hitami nie są), lubię ich słuchać, jednak nie jest to mój „top of the pops”. Natomiast od pierwszego przesłuchania wpadła mi w ucho wspólna płyta Patrycji i Grzegorza Markowskich – Droga – co z jednej strony może wydawać się dziwne, lecz z drugiej jest całkiem naturalne, gdyż na wspólnym krążku Markowskich zwyczajnie słychać radość ze wspólnego muzykowania oraz czuć, że został on nagrany, bo twórcy CHCIELI, a nie musieli go nagrać. Poza tym jest fantastycznie wyprodukowany i skomponowany, czego chcieć więcej?



Powyższym wstępem chciałem wyrazić mniej więcej tyle, że nie byłem zbyt oczywistym gościem na potrójnym wydarzeniu, które odbyło się 13 kwietnia 2019 r. w łódzkiej Atlas Arenie, a na pewno nie podchodziłem do niego z perspektywy wiernego fana. Jednak zawsze jestem ciekawy nietypowych koncertów, a jak jeszcze odbywają się w rodzinnym mieście i kosztują relatywnie niewiele, jak na to co mają do zaoferowania… grzechem byłoby się nie wybrać. Niewątpliwym smaczkiem, obok wspólnego występu rodziny Markowskich, było zastosowanie obrotowej sceny 360o, która oczywiście sama w sobie nie jest nowatorskim rozwiązaniem, ale tak muzycy, jak i ja mieliśmy okazję sprawdzić ją na żywo w akcji po raz pierwszy.

Show rozpoczął się występem Pana Strażaka, który opowiadał o bezpieczeństwie pożarowym i pokazywał z tego tytułu prezentacje na telebimach. Nie wiem dlaczego się tam pojawił i opowiadał to, o czym opowiadał, gdyż nie dotarłem na miejsce równo z otwarciem bram, raczej bliżej początku wydarzenia właściwego, ale muszę przyznać, że mówca poradził sobie dzielnie, nie było widać po nim tremy, a samo wystąpienie było bardzo spójne, składało się ze wstępu, rozwinięcia, zakończenia i podsumowania, dzięki któremu nawet tacy spóźnialscy jak ja mogli dowiedzieć się wszystkich ważnych informacji ;).

Niedługo potem rozpoczęła się właściwa część koncertu – moja największa niewiadoma – występ Patrycji Markowskiej wraz z zespołem. Zostałem bardzo pozytywnie zaskoczony, zwłaszcza kunsztem muzycznym instrumentalistów (to, że Pani Markowska potrafi śpiewać było akurat jedną z niewielu rzeczy, które o jej twórczości wiedziałem ;)). Na pierwszy plan wybiła się dla mnie zdecydowanie sekcja rytmiczna w osobach Adriana Szczotki (bas) i Radosława Owczarza (perkusja) oraz najświeższy nabytek w postaci gitarzysty Michała Gołąbka. Nie chciałbym przy tym umniejszać roli pozostałych muzyków, czyli Marcina Koczota (klawisze, djembe, wokal) i Krzysztofa Siewruka (gitara), zwłaszcza że widać, iż cały zespół, nie wyłączając wokalistki, jest ze sobą bardzo zgrany, czerpie przyjemność ze wspólnego muzykowania i – co najważniejsze – jest w pełni profesjonalny i zaangażowany. Czuć, że to zespół, a nie, jak to często bywa w przypadku wykonawców popowych czy pop-rockowych, gwiazda + muzycy towarzyszący. Sam set był prawdopodobnie dość przekrojowy, znalazły się w nim rzeczy nowsze oraz starsze (tak w każdym razie podpowiada mi wujek Google), nie zabrakło miejsca dla wzruszających ballad, jak i kawałków dynamicznych, chociaż w nich zabrakło mi trochę więcej pazura. Patrycja Markowska jako frontwoman również spisywała się bardzo dobrze, czuć było, że jej radość jest szczera, wokalnie bez zarzutu. Jedyne do czego trochę można się przyczepić, to nagłośnienie. Miejscami partie instrumentalne brzmiały trochę płasko, czasami niektóre instrumenty ginęły pod ścianą dźwięku, a moje „wtyczki” na trybunach dały znać, że zdarzało się, iż wokal był niezrozumiały. Sytuacja znacząco poprawiła się natomiast podczas występu Perfectu.

Jednak zanim o Perfekcie, kilka słów należy się najbardziej intrygującej części koncertu, czyli zaprezentowaniu na żywo wspólnego dorobku córki i ojca, jakim jest materiał z albumu Droga. Tutaj pozostał pewien niedosyt. Po trosze dlatego, że organizator – a przynajmniej ja tak to zrozumiałem – zapowiadał tę część jako pełnoprawny, osobny koncert (sama Patrycja wspominała o kilku utworach, ale do tych zapowiedzi dotarłem post factum), niejako jeden z trzech koncertów tego wieczoru. W rzeczywistości był to bardziej dodatek do koncertu Patrycji Markowskiej, z udziałem gości oraz przetasowaniami w składzie instrumentalnym. Oczywiście, nie spodziewałem się, że zostanie zagrany cały materiał z Drogi, ale jakiś zgrzyt pozostał. Miło natomiast było zobaczyć gości w postaci Macieja Wasio (urodzony showman) czy chóru Sound ‘n’ Grace. Zaskakująco mało było natomiast w tym secie Grzegorza Markowskiego (co utwierdza mnie w poglądzie, iż ta część koncertu stanowiła dodatek do występu Patrycji Markowskiej). Wiem, że na samym albumie też dominuje wokalnie córka, ale jakoś dziwnie to wyglądało. W dodatku tam, gdzie Grzegorz Markowski już się pojawiał, zdawał się być schowany za całą produkcją, może trochę niepewny (?), co budziło pewien (jak się okazało, niesłuszny) niepokój przed występem Perfectu.

Perfect. Mam wrażenie, że czegokolwiek bym nie napisał o występie zespołu, to brzmiałoby to bardzo cliché. Oczywiście, o ile nie zdecydowałbym się na ostrą krytykę pod adresem Grzegorza Markowskiego lub pozostałych muzyków, ale nawet gdybym chciał to uczynić, to zwyczajnie nie mogę tego zrobić. Dość napisać, że pierwsze sekundy przywiodły mi na myśl fantastyczne wspomnienia z Doliny Charlotty, a przecież było to już prawie siedem lat temu. Wtedy było wspaniale, mam wrażenie, że w Atlas Arenie było jeszcze lepiej. Zniknęły też pewne zgrzyty nagłośnieniowe, a sam prawie dwugodzinny występ był iście czarujący. Głos Grzegorza Markowskiego silny jak dzwon, duet gitarowy Kozakiewicz-Krzaklewski niezawodny, sekcja rytmiczna Urbanek (mój faworyt tego wieczoru) – Szkudelski również pracowała jak sprawnie naoliwiona machina. Miło też, że obok sztandarowych hitów wybrzmiały również utwory nowsze, w tym mój ulubiony Wszystko ma swój czas z DaDaDam (no dobra, to hit) czy szalony, instrumentalny M.U.S.K.K. z najnowszego albumu Muzyka. Fajnym pomysłem było ponowne pojawienie się chóru Sound 'n' Grace podczas przedbisowego finału, czyli Chcemy być sobą.

Na koniec słowo o obrotowej scenie 360o, która jest ciekawym doświadczeniem, zarówno dla artysty, jak i dla publiczności. Muzycy sami przyznali, że chyba nie do końca ogarniają tę scenę, co w sumie było widać, zwłaszcza na początku, ale walczyli dzielnie i moim zdaniem ostatecznie wyszli z boju zwycięsko. Z perspektywy publiczności odczucia mogły być i pewnie były różne. Miejsca tradycyjnie uważane za świetne, gdzie widoczność przy standardowej scenie byłaby doskonała, w przypadku obrotowej sceny traciły na prestiżu – czasami każdy musiał spoglądać na telebim, zamiast bezpośrednio na scenę. Zyskiwały natomiast boczne trybuny, które co jakiś czas mogły ujrzeć wykonawców en face. Pomysłowe były natomiast zawieszone małe sześcienne telebimy ukazujące wizualizacje do poszczególnych utworów, zawieszone w kilku miejscach pod telebimami właściwymi pokazującymi obraz ze sceny. Sam koncept ruchomej sceny stanowi ciekawe rozwiązanie i interesujące doświadczenie, ale czy chciałbym, żeby taka scena na zawsze zagościła podczas koncertów? Chyba jednak nie.

Czy było Perfect (ależ dowcipas sytuacyjno-językowy)? Nie. Czy bawiłem się dobrze? Nawet bardzo. Niesamowite w tym całym wydarzeniu było dla mnie to, że przy całym tym rozmachu produkcyjnym, zaproszonych gościach, łącznie około czterogodzinnych występach, muzycy potrafili stworzyć kameralny, rodzinny (ciekawe jak im się to udało? ;)) i zwyczajnie sympatyczny klimat. Czapki z głów.


PS: „Janusze Publiczności” niestety byli w formie. Pomijam już – nazwijmy rzeczy po imieniu – chamskie przepychanie się jak najbliżej barierek na płycie (jakoś zawsze miałem wrażenie, że właśnie m.in. po to obiekt otwiera się wcześniej, żeby widz, któremu zależy na jak najmniejszej odległości od sceny mógł przyjść wcześniej i zająć korzystne dla siebie miejsce…) i niezwyciężoną pokusę nagrywania występu telefonem (chociaż czy naprawdę nie można skupić się na przeżywaniu występu i ograniczyć się do nagrania jednej/dwóch piosenek? Naprawdę trzeba mieć zarejestrowane 99,9% koncertu, często w mizernej jakości audio/wideo?). Wskazane kwestie są znakiem naszych czasów i zmorą zdecydowanej większości wydarzeń muzycznych XXI wieku. Ale już osoba, która zaczęła rozmawiać (czy też drzeć się) przez telefon między piosenkami przebiła wszystko… Dramat.