Kolejny
powrót do opowiadania zaległości koncertowych zacznę od trywialnej myśli, że
koncerty są różne – takie, na które czekamy dniami i nocami, ekscytując się
jeszcze na długo przed samym wydarzeniem, lecz również takie, na które
wybieramy się całkowitym przypadkiem; są koncerty zaskakująco dobre,
rozczarowująco złe, a także spełniające oczekiwania. O ile występy zgodne z
oczekiwaniami wydają się być idealnymi, to chyba jednak najbardziej w pamięć
zapadają te stanowiące pozytywne zaskoczenie. I takim koncertem był ten, który
dał Nazareth w łódzkiej wytwórni.
Nazareth
świętuje swoje 50-lecie. Z oryginalnego składu pozostał jedynie jeden jego
członek, w dodatku basista (a powszechnie wiadomo jak zbędni to są muzycy w
zespołach). W dodatku dla przeciętnego wchłaniacza muzyki obecny wokalista jest
osobą w zasadzie anonimową. Brzmi słabo? Na szczęście aż takie słabe nie jest.
Wprawdzie rzeczywiście, jedynym członkiem-założycielem jest Pete Agnew, jednak
grający na gitarze Jimmy Murrison oraz Lee Agnew (syn Pete’a) na perkusji są
już w zespole odpowiednio przeszło oraz prawie 20 lat. Natomiast nieznany
wokalista to Carl Sentance, znany m.in. ze współpracy z Donem Airey (to ten
taki Pan, który był następcą Jona Lorda w Deep Purple) czy Geezerem Butlerem
(to ten taki basista w Black Sabbath – nie Ozzy i nie ten leworęczny). Nie bez
znaczenia jest pewnie także to, że Dan McCafferty, do niedawna wokalista i przy
okazji również założyciel, przeszedł na emeryturę i dał zielone światło do
dalszego działania Nazareth. To powoduje, że od razu przychylniej spogląda się
na względnie świeżą inkarnację grupy.
No
i ci Panowie postanowili w ramach świętowania 50-lecia odwiedzić między innymi
Polskę, w tym również Łódź. Jako że w czasie zapowiedzi, jak i bezpośrednio
przed koncertem moja wiedza o Nazareth sprowadzała się do następujących
swobodnych myśli – „wiem, że jest”, „Love Hurts”, „to mniej znane Dream On”, „Dan
McCafferty <<zmęczony w Dekompresji>>, lol”, „Hair of the Dog” oraz
„Pan Jezus”, to stwierdziłem, że dlaczego w sumie ich nie poznać, skoro są pod
nosem? Tak też uczyniłem.
Powyższym
przydługim wstępem zmierzam do tego, że wybierałem się na ten koncert z prawie
zerową wiedzą na temat zespołu, jego twórczości, tym samym nie miałem
szczególnych oczekiwań oraz nastawienia, a to w mojej niedużej karierze
uczestnika występów na żywo zdarza się niezwykle rzadko (nie liczę oglądania
nieznanych sobie supportów). Tym samym jedyne, czego chciałem, to dobrze się
bawić.
Wytwórnię
nawiedziła bliżej nieokreślona liczba osób (przez znaczną szerokość klubu nie
jestem w stanie oszacować liczebności, w każdym razie mniej więcej 1/3 – pewnie
mniej – stała we względnym ściśnięciu, dalej było stosunkowo luźno) w różnym
wieku, co zawsze mnie cieszy, trwała w pełnym emocji oczekiwaniu, gdy próba
punktowego oświetlenia logo zespołu zdawała się nie mieć końca. Dookoła dało
się zobaczyć oraz usłyszeć zarówno wiernych fanów grupy, zaznajomionych
jako-tako i dyskutujących „kto tam się z oryginalnego składu ostał?”, jak i
takich samych zieleńców jak ja. W końcu wybrzmiało intro i maszyna ruszyła…
Jakaż
to sprawnie naoliwiona maszyna! Już pierwsze brzmienia Silver Dollar Forger zdefiniowały całą resztę wieczoru. Carlowi Sentance’owi
może i brak charakterystyczności głosu McCafferty, ale to nadal solidny i
potężny rockowy wokalista, który w dodatku jest bardzo dynamiczny, ma świetny
kontakt z publicznością i po prostu widać, że tchnął w Nazareth nowego ducha
(to na podstawie nagrania „zmęczonego w Dekompresji”). Jimmy Murrison także
pięknie popisywał się przed publicznością swoimi umiejętnościami muzycznymi
oraz „szołmeńskimi”, zaś Lee Agnew walił w bębny jak natchniony i choć był
trochę schowany za zestawem, to nikomu nie pozwalał o sobie zapomnieć. Niemniej
jednak najprzyjemniej było patrzeć na Weterana – Pete przez cały występ
uśmiechał się i był po prostu szczęśliwy z tego, że jest na scenie. Przy okazji
potrafi wciąż świetnie grać i w ogóle nie dawał po sobie poznać, że jest
prawie/ponad 20 lat starszy od pozostałych muzyków.
Dziś
już wiem, że w Wytwórni wybrzmiały największe przeboje muzyków, dominowały
kawałki szybkie i czysto rock ‘n’ rollowe, z których najbardziej w pamięć
zapadły mi Shanghai'd in Shanghai, My White Bicycle, Razamanaz i naturalnie Hair
of the Dog. Nie zabrakło również miejsca dla kawałków spokojniejszych, w
tym oczywiście Dream On i Love Hurts (oba odśpiewane chóralnie i
wyczekiwane przez chyba wszystkich zebranych), lecz moje serce skradł Sunshine, podczas którego Carl pochwalił
się umiejętnością gry na gitarze akustycznej.
Jeśli
mam wskazać na jakieś konkretne minusy, to na pewno bardziej stali
bywalcy/słuchacze koncertów Nazareth mogą przyczepić się do setlisty, opartej w
zasadzie wyłącznie na hitach, z pominięciem późniejszych dokonań, w tym z ostatniej
płyty - Rock 'n' Roll Telephone z 2014 r. (nie to, żeby była jakaś szczególnie
dobra albo śpiewał na niej Carl). Biorąc pod uwagę, że z Sentancem albumu raczej
nie nagrają (a może?), dyskografia jest bogata, a w obecnym składzie grają już
dobre 3 lata – można trochę pogrzebać, popróbować, jeśli nie totalną rewolucję,
to chociaż pojedyncze utwory. Niemniej jednak problem setlistowy dotyczy
obecnie wielu zespołów z dużym stażem, zatem Nazareth po prostu nie jest
wyjątkiem. Drugi zarzut – Pete Agnew śpiewa mało, jednak wolałbym, żeby nie
śpiewał wcale, bo średnio mu wychodzi ;).
Jak
już wspomniałem, to był mój pierwszy koncert „wysokiego szczebla”, który był
totalnym strzałem. Okazał się strzałem w dziesiątkę, bo nie tylko przednio się
bawiłem, ale także zyskałem motywację do poznania dyskografii Nazareth.
Naprawdę, warto!
Skład:
Pete
Agnew – gitara basowa, wokal
Jimmy
Murrison – gitary
Lee
Agnew – perkusja, wokal
Carl
Sentance – wokal, gitara
Setlista:
Silver
Dollar Forger
Miss
Misery
Razamanaz
This
Flight Tonight
Dream
On
Shanghai'd
in Shanghai
This
Month's Messiah
My
White Bicycle
Sunshine
Beggars
Day
Changin'
Times
Hair
of the Dog
Expect
No Mercy
Love
Hurts
Morning
Dew
---
Night
Woman
Turn
On Your Receiver
PS:
Ci, którzy zaglądają tu częściej, pewnie zdążyli się zorientować, jaką rolę w
moich tekstach pełnią wstawki w nawiasach. Nieświadomych informuję, że nie
wszystko w tym tekście jest w tonie poważnym.
PS2:
Wyjątkowo zdjęcia zrobiłem „temi ręcyma”, ziemniakiem i przy braku zmysłu
estetycznego. Jeśli jednak jakimś cudem, ktoś chciałby je udostępnić, to będzie
mi miło, gdy odniesie się stosownym linkiem do tego wpisu. To oczywiście
prośba, za rękę nikogo łapać nie będę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz