20 czerwca 2018

Nazareth - Wytwórnia 8.04.2018 r.


Kolejny powrót do opowiadania zaległości koncertowych zacznę od trywialnej myśli, że koncerty są różne – takie, na które czekamy dniami i nocami, ekscytując się jeszcze na długo przed samym wydarzeniem, lecz również takie, na które wybieramy się całkowitym przypadkiem; są koncerty zaskakująco dobre, rozczarowująco złe, a także spełniające oczekiwania. O ile występy zgodne z oczekiwaniami wydają się być idealnymi, to chyba jednak najbardziej w pamięć zapadają te stanowiące pozytywne zaskoczenie. I takim koncertem był ten, który dał Nazareth w łódzkiej wytwórni.



Nazareth świętuje swoje 50-lecie. Z oryginalnego składu pozostał jedynie jeden jego członek, w dodatku basista (a powszechnie wiadomo jak zbędni to są muzycy w zespołach). W dodatku dla przeciętnego wchłaniacza muzyki obecny wokalista jest osobą w zasadzie anonimową. Brzmi słabo? Na szczęście aż takie słabe nie jest. Wprawdzie rzeczywiście, jedynym członkiem-założycielem jest Pete Agnew, jednak grający na gitarze Jimmy Murrison oraz Lee Agnew (syn Pete’a) na perkusji są już w zespole odpowiednio przeszło oraz prawie 20 lat. Natomiast nieznany wokalista to Carl Sentance, znany m.in. ze współpracy z Donem Airey (to ten taki Pan, który był następcą Jona Lorda w Deep Purple) czy Geezerem Butlerem (to ten taki basista w Black Sabbath – nie Ozzy i nie ten leworęczny). Nie bez znaczenia jest pewnie także to, że Dan McCafferty, do niedawna wokalista i przy okazji również założyciel, przeszedł na emeryturę i dał zielone światło do dalszego działania Nazareth. To powoduje, że od razu przychylniej spogląda się na względnie świeżą inkarnację grupy.



No i ci Panowie postanowili w ramach świętowania 50-lecia odwiedzić między innymi Polskę, w tym również Łódź. Jako że w czasie zapowiedzi, jak i bezpośrednio przed koncertem moja wiedza o Nazareth sprowadzała się do następujących swobodnych myśli – „wiem, że jest”, „Love Hurts”, „to mniej znane Dream On”, „Dan McCafferty <<zmęczony w Dekompresji>>, lol”, „Hair of the Dog” oraz „Pan Jezus”, to stwierdziłem, że dlaczego w sumie ich nie poznać, skoro są pod nosem? Tak też uczyniłem.

Powyższym przydługim wstępem zmierzam do tego, że wybierałem się na ten koncert z prawie zerową wiedzą na temat zespołu, jego twórczości, tym samym nie miałem szczególnych oczekiwań oraz nastawienia, a to w mojej niedużej karierze uczestnika występów na żywo zdarza się niezwykle rzadko (nie liczę oglądania nieznanych sobie supportów). Tym samym jedyne, czego chciałem, to dobrze się bawić.



Wytwórnię nawiedziła bliżej nieokreślona liczba osób (przez znaczną szerokość klubu nie jestem w stanie oszacować liczebności, w każdym razie mniej więcej 1/3 – pewnie mniej – stała we względnym ściśnięciu, dalej było stosunkowo luźno) w różnym wieku, co zawsze mnie cieszy, trwała w pełnym emocji oczekiwaniu, gdy próba punktowego oświetlenia logo zespołu zdawała się nie mieć końca. Dookoła dało się zobaczyć oraz usłyszeć zarówno wiernych fanów grupy, zaznajomionych jako-tako i dyskutujących „kto tam się z oryginalnego składu ostał?”, jak i takich samych zieleńców jak ja. W końcu wybrzmiało intro i maszyna ruszyła…

Jakaż to sprawnie naoliwiona maszyna! Już pierwsze brzmienia Silver Dollar Forger zdefiniowały całą resztę wieczoru. Carlowi Sentance’owi może i brak charakterystyczności głosu McCafferty, ale to nadal solidny i potężny rockowy wokalista, który w dodatku jest bardzo dynamiczny, ma świetny kontakt z publicznością i po prostu widać, że tchnął w Nazareth nowego ducha (to na podstawie nagrania „zmęczonego w Dekompresji”). Jimmy Murrison także pięknie popisywał się przed publicznością swoimi umiejętnościami muzycznymi oraz „szołmeńskimi”, zaś Lee Agnew walił w bębny jak natchniony i choć był trochę schowany za zestawem, to nikomu nie pozwalał o sobie zapomnieć. Niemniej jednak najprzyjemniej było patrzeć na Weterana – Pete przez cały występ uśmiechał się i był po prostu szczęśliwy z tego, że jest na scenie. Przy okazji potrafi wciąż świetnie grać i w ogóle nie dawał po sobie poznać, że jest prawie/ponad 20 lat starszy od pozostałych muzyków.



Dziś już wiem, że w Wytwórni wybrzmiały największe przeboje muzyków, dominowały kawałki szybkie i czysto rock ‘n’ rollowe, z których najbardziej w pamięć zapadły mi Shanghai'd in Shanghai, My White Bicycle, Razamanaz i naturalnie Hair of the Dog. Nie zabrakło również miejsca dla kawałków spokojniejszych, w tym oczywiście Dream On i Love Hurts (oba odśpiewane chóralnie i wyczekiwane przez chyba wszystkich zebranych), lecz moje serce skradł Sunshine, podczas którego Carl pochwalił się umiejętnością gry na gitarze akustycznej.

Jeśli mam wskazać na jakieś konkretne minusy, to na pewno bardziej stali bywalcy/słuchacze koncertów Nazareth mogą przyczepić się do setlisty, opartej w zasadzie wyłącznie na hitach, z pominięciem późniejszych dokonań, w tym z ostatniej płyty - Rock 'n' Roll Telephone z 2014 r. (nie to, żeby była jakaś szczególnie dobra albo śpiewał na niej Carl). Biorąc pod uwagę, że z Sentancem albumu raczej nie nagrają (a może?), dyskografia jest bogata, a w obecnym składzie grają już dobre 3 lata – można trochę pogrzebać, popróbować, jeśli nie totalną rewolucję, to chociaż pojedyncze utwory. Niemniej jednak problem setlistowy dotyczy obecnie wielu zespołów z dużym stażem, zatem Nazareth po prostu nie jest wyjątkiem. Drugi zarzut – Pete Agnew śpiewa mało, jednak wolałbym, żeby nie śpiewał wcale, bo średnio mu wychodzi ;).

Jak już wspomniałem, to był mój pierwszy koncert „wysokiego szczebla”, który był totalnym strzałem. Okazał się strzałem w dziesiątkę, bo nie tylko przednio się bawiłem, ale także zyskałem motywację do poznania dyskografii Nazareth. Naprawdę, warto!



Skład:
Pete Agnew – gitara basowa, wokal
Jimmy Murrison – gitary
Lee Agnew – perkusja, wokal
Carl Sentance – wokal, gitara

Setlista:
Silver Dollar Forger
Miss Misery
Razamanaz
This Flight Tonight
Dream On
Shanghai'd in Shanghai
This Month's Messiah
My White Bicycle
Sunshine
Beggars Day
Changin' Times
Hair of the Dog
Expect No Mercy
Love Hurts
Morning Dew
---
Night Woman
Turn On Your Receiver

PS: Ci, którzy zaglądają tu częściej, pewnie zdążyli się zorientować, jaką rolę w moich tekstach pełnią wstawki w nawiasach. Nieświadomych informuję, że nie wszystko w tym tekście jest w tonie poważnym.

PS2: Wyjątkowo zdjęcia zrobiłem „temi ręcyma”, ziemniakiem i przy braku zmysłu estetycznego. Jeśli jednak jakimś cudem, ktoś chciałby je udostępnić, to będzie mi miło, gdy odniesie się stosownym linkiem do tego wpisu. To oczywiście prośba, za rękę nikogo łapać nie będę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz