Nie znam twórczości
Patrycji Markowskiej, może poza paroma radiowymi hitami (Hallo, Hallo; Świat się
pomylił; Księżycowy… już?) i
pięknym duetem z Rayem Wilsonem (Bezustannie/Constantly
Reminded to cudowny utwór, a Ray to wspaniały artysta – jeśli będziecie
mieli okazję wybrać się na jego koncert, to koniecznie idźcie!). Chyba nie mogę
nazwać się wielkim fanem zespołu Perfect – widziałem ich na żywo w Dolinie
Charlotty przed Paulem Rodgersem, gdzie dali fantastyczny koncert, oczywiście
znam największe hity (chociaż pokażcie mi utwory tego zespołu, które hitami nie
są), lubię ich słuchać, jednak nie jest to mój „top of the pops”. Natomiast od
pierwszego przesłuchania wpadła mi w ucho wspólna płyta Patrycji i Grzegorza
Markowskich – Droga – co z jednej
strony może wydawać się dziwne, lecz z drugiej jest całkiem naturalne, gdyż na
wspólnym krążku Markowskich zwyczajnie słychać radość ze wspólnego muzykowania
oraz czuć, że został on nagrany, bo twórcy CHCIELI, a nie musieli go nagrać.
Poza tym jest fantastycznie wyprodukowany i skomponowany, czego chcieć więcej?
Powyższym wstępem chciałem
wyrazić mniej więcej tyle, że nie byłem zbyt oczywistym gościem na potrójnym
wydarzeniu, które odbyło się 13 kwietnia 2019 r. w łódzkiej Atlas Arenie, a na
pewno nie podchodziłem do niego z perspektywy wiernego fana. Jednak zawsze
jestem ciekawy nietypowych koncertów, a jak jeszcze odbywają się w rodzinnym
mieście i kosztują relatywnie niewiele, jak na to co mają do zaoferowania…
grzechem byłoby się nie wybrać. Niewątpliwym smaczkiem, obok wspólnego występu
rodziny Markowskich, było zastosowanie obrotowej sceny 360o, która
oczywiście sama w sobie nie jest nowatorskim rozwiązaniem, ale tak muzycy, jak
i ja mieliśmy okazję sprawdzić ją na żywo w akcji po raz pierwszy.
Show rozpoczął się występem
Pana Strażaka, który opowiadał o bezpieczeństwie pożarowym i pokazywał z tego
tytułu prezentacje na telebimach. Nie wiem dlaczego się tam pojawił i opowiadał
to, o czym opowiadał, gdyż nie dotarłem na miejsce równo z otwarciem bram,
raczej bliżej początku wydarzenia właściwego, ale muszę przyznać, że mówca
poradził sobie dzielnie, nie było widać po nim tremy, a samo wystąpienie było
bardzo spójne, składało się ze wstępu, rozwinięcia, zakończenia i podsumowania,
dzięki któremu nawet tacy spóźnialscy jak ja mogli dowiedzieć się wszystkich
ważnych informacji ;).
Niedługo potem rozpoczęła się
właściwa część koncertu – moja największa niewiadoma – występ Patrycji
Markowskiej wraz z zespołem. Zostałem bardzo pozytywnie zaskoczony, zwłaszcza
kunsztem muzycznym instrumentalistów (to, że Pani Markowska potrafi śpiewać
było akurat jedną z niewielu rzeczy, które o jej twórczości wiedziałem ;)). Na
pierwszy plan wybiła się dla mnie zdecydowanie sekcja rytmiczna w osobach
Adriana Szczotki (bas) i Radosława Owczarza (perkusja) oraz najświeższy nabytek
w postaci gitarzysty Michała Gołąbka. Nie chciałbym przy tym umniejszać roli
pozostałych muzyków, czyli Marcina Koczota (klawisze, djembe, wokal) i
Krzysztofa Siewruka (gitara), zwłaszcza że widać, iż cały zespół, nie wyłączając
wokalistki, jest ze sobą bardzo zgrany, czerpie przyjemność ze wspólnego
muzykowania i – co najważniejsze – jest w pełni profesjonalny i zaangażowany.
Czuć, że to zespół, a nie, jak to często bywa w przypadku wykonawców popowych
czy pop-rockowych, gwiazda + muzycy towarzyszący. Sam set był prawdopodobnie dość
przekrojowy, znalazły się w nim rzeczy nowsze oraz starsze (tak w każdym razie
podpowiada mi wujek Google), nie zabrakło miejsca dla wzruszających ballad, jak
i kawałków dynamicznych, chociaż w nich zabrakło mi trochę więcej pazura. Patrycja
Markowska jako frontwoman również spisywała się bardzo dobrze, czuć było, że
jej radość jest szczera, wokalnie bez zarzutu. Jedyne do czego trochę można się
przyczepić, to nagłośnienie. Miejscami partie instrumentalne brzmiały trochę
płasko, czasami niektóre instrumenty ginęły pod ścianą dźwięku, a moje „wtyczki”
na trybunach dały znać, że zdarzało się, iż wokal był niezrozumiały. Sytuacja
znacząco poprawiła się natomiast podczas występu Perfectu.
Jednak zanim o Perfekcie,
kilka słów należy się najbardziej intrygującej części koncertu, czyli zaprezentowaniu
na żywo wspólnego dorobku córki i ojca, jakim jest materiał z albumu Droga. Tutaj pozostał pewien niedosyt.
Po trosze dlatego, że organizator – a przynajmniej ja tak to zrozumiałem –
zapowiadał tę część jako pełnoprawny, osobny koncert (sama Patrycja wspominała
o kilku utworach, ale do tych zapowiedzi dotarłem post factum), niejako jeden z trzech koncertów tego wieczoru. W
rzeczywistości był to bardziej dodatek do koncertu Patrycji Markowskiej, z
udziałem gości oraz przetasowaniami w składzie instrumentalnym. Oczywiście, nie
spodziewałem się, że zostanie zagrany cały materiał z Drogi, ale jakiś zgrzyt pozostał. Miło natomiast było zobaczyć
gości w postaci Macieja Wasio (urodzony showman) czy chóru Sound ‘n’ Grace.
Zaskakująco mało było natomiast w tym secie Grzegorza Markowskiego (co
utwierdza mnie w poglądzie, iż ta część koncertu stanowiła dodatek do występu
Patrycji Markowskiej). Wiem, że na samym albumie też dominuje wokalnie córka,
ale jakoś dziwnie to wyglądało. W dodatku tam, gdzie Grzegorz Markowski już się
pojawiał, zdawał się być schowany za całą produkcją, może trochę niepewny (?),
co budziło pewien (jak się okazało, niesłuszny) niepokój przed występem
Perfectu.
Perfect. Mam wrażenie, że
czegokolwiek bym nie napisał o występie zespołu, to brzmiałoby to bardzo cliché. Oczywiście, o ile nie
zdecydowałbym się na ostrą krytykę pod adresem Grzegorza Markowskiego lub
pozostałych muzyków, ale nawet gdybym chciał to uczynić, to zwyczajnie nie mogę
tego zrobić. Dość napisać, że pierwsze sekundy przywiodły mi na myśl
fantastyczne wspomnienia z Doliny Charlotty, a przecież było to już prawie
siedem lat temu. Wtedy było wspaniale, mam wrażenie, że w Atlas Arenie było
jeszcze lepiej. Zniknęły też pewne zgrzyty nagłośnieniowe, a sam prawie
dwugodzinny występ był iście czarujący. Głos Grzegorza Markowskiego silny jak
dzwon, duet gitarowy Kozakiewicz-Krzaklewski niezawodny, sekcja rytmiczna
Urbanek (mój faworyt tego wieczoru) – Szkudelski również pracowała jak sprawnie
naoliwiona machina. Miło też, że obok sztandarowych hitów wybrzmiały również
utwory nowsze, w tym mój ulubiony Wszystko
ma swój czas z DaDaDam (no dobra,
to hit) czy szalony, instrumentalny M.U.S.K.K.
z najnowszego albumu Muzyka. Fajnym pomysłem było ponowne pojawienie się chóru Sound 'n' Grace podczas przedbisowego finału, czyli Chcemy być sobą.
Na koniec słowo o
obrotowej scenie 360o, która jest ciekawym doświadczeniem, zarówno
dla artysty, jak i dla publiczności. Muzycy sami przyznali, że chyba nie do
końca ogarniają tę scenę, co w sumie było widać, zwłaszcza na początku, ale
walczyli dzielnie i moim zdaniem ostatecznie wyszli z boju zwycięsko. Z
perspektywy publiczności odczucia mogły być i pewnie były różne. Miejsca
tradycyjnie uważane za świetne, gdzie widoczność przy standardowej scenie byłaby
doskonała, w przypadku obrotowej sceny traciły na prestiżu – czasami każdy
musiał spoglądać na telebim, zamiast bezpośrednio na scenę. Zyskiwały natomiast
boczne trybuny, które co jakiś czas mogły ujrzeć wykonawców en face. Pomysłowe były natomiast
zawieszone małe sześcienne telebimy ukazujące wizualizacje do poszczególnych
utworów, zawieszone w kilku miejscach pod telebimami właściwymi pokazującymi obraz
ze sceny. Sam koncept ruchomej sceny stanowi ciekawe rozwiązanie i interesujące
doświadczenie, ale czy chciałbym, żeby taka scena na zawsze zagościła podczas
koncertów? Chyba jednak nie.
Czy było Perfect (ależ
dowcipas sytuacyjno-językowy)? Nie. Czy bawiłem się dobrze? Nawet bardzo.
Niesamowite w tym całym wydarzeniu było dla mnie to, że przy całym tym rozmachu
produkcyjnym, zaproszonych gościach, łącznie około czterogodzinnych występach,
muzycy potrafili stworzyć kameralny, rodzinny (ciekawe jak im się to udało? ;))
i zwyczajnie sympatyczny klimat. Czapki z głów.
PS: „Janusze Publiczności”
niestety byli w formie. Pomijam już – nazwijmy rzeczy po imieniu – chamskie przepychanie
się jak najbliżej barierek na płycie (jakoś zawsze miałem wrażenie, że właśnie m.in.
po to obiekt otwiera się wcześniej, żeby widz, któremu zależy na jak
najmniejszej odległości od sceny mógł przyjść wcześniej i zająć korzystne dla
siebie miejsce…) i niezwyciężoną pokusę nagrywania występu telefonem (chociaż
czy naprawdę nie można skupić się na przeżywaniu występu i ograniczyć się do
nagrania jednej/dwóch piosenek? Naprawdę trzeba mieć zarejestrowane 99,9%
koncertu, często w mizernej jakości audio/wideo?). Wskazane kwestie są znakiem
naszych czasów i zmorą zdecydowanej większości wydarzeń muzycznych XXI wieku.
Ale już osoba, która zaczęła rozmawiać (czy też drzeć się) przez telefon między
piosenkami przebiła wszystko… Dramat.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz