4 października 2014

Live Fast, Die Loud

Alice Cooper ma tendencję do zatrudniania młodych i zdolnych muzyków, często nieznanych szerszej publiczności. Często taki Muzyk decyduje się potem na obranie własnej ścieżki kariery albo chociaż na rozpoczęcie działalności jako solista. Tak stało się z Kipem Wingerem, który założył najbardziej znienawidzony zespół świata [KLIK], a rok temu na taki krok zdecydował się także Chuck Garric. Zgoda, Chuck może nie jest jakoś bardzo anonimowy, zdarzyło mu się grać w jednej z inkarnacji L.A. Guns, był basistą Dio podczas trasy Magica w latach 1999-2000, jednak to 12-letnia już przygoda z zespołem Alice’a Coopera przyniosła mu nieco większy rozgłos. Niewątpliwie pomógł też fakt, iż Garric to bardzo wyrazista persona i niemal od początku wydawało się, że solowy projekt artysty jest tylko kwestią czasu. Przypuszczenia okazały się słuszne.


Wreszcie w 2013 r., po kilku latach zmagań zarówno z nazwą (The Druts, The Barons), jak i z właściwym wydaniem materiału, ukazał się debiutancki krążek Live Fast, Die Loud duetu Garric – Chris Latham, który przybrał złowrogą brzmiącą nazwę Beastö Blancö. Na potrzeby wydawnictwa skład zasilili Jack Legrow (gitara basowa), Tim Husung (perkusja) oraz gościnnie kumple od wujka Alice’a – Glen Sobel (perkusja), Jonathan Mover (perkusja), Tiffany Lowe (chórki) oraz Calico Cooper (chórki). Chuck nietypowo dla siebie zagrał na gitarze oraz zaśpiewał, z kolei Chris Latham zajął się gitarą prowadzącą. Za produkcję odpowiadał Tommy Henriksen, również członek obecnego składu Coopera.

Efekt powyższej kolaboracji mógłbym w zasadzie podsumować jednym bardzo trafnym cytatem:
Jeśli Rob Zombie i Trent Reznor mieli nieślubne rockowe dziecko, które uwielbiałoby Rolling Stones i chwytliwe melodie z lat ’50, to tym dzieckiem byłby Chuck Garric ze swoim bezpośrednim, pełnym rytmu projektem Beasto Blanco. Nie chodzi tu o odkrywanie koła na nowo, ale o danie mu zajebiście fajnych felg. 
 - Eddie Webb (DJ, VH1)
Czegóż innego można się bowiem spodziewać po zespole, który niejako na siłę do swojej nazwy dodaje – przynajmniej na okładce – dwa umlauty? Czego oczekiwać od kapeli, która swoją nazwę wzięła od imienia psa jednego z członków (swoją drogą, przed oczami widzę buldoga francuskiego… to by było bardzo w stylu Chucka ;)). Tylko i wyłącznie ciężkiej rock and rolowej jazdy.

Przy takim nastawieniu otrzymujemy naprawdę przyjemny produkt – olbrzymi głaz, który tocząc się z zawrotną prędkością tratuje wszystko co spotka na swojej drodze. Wrażenie to potęguje bardzo gęsta produkcja i gardłowy, w niektórych momentach przypominający wspomnianego już Roba Zombie, wokal Chucka. Tu i ówdzie pojawia się ciekawsza solówka, ale dość powiedzieć, że popisy gitarowe nie stanowią kwintesencji tego albumu. Natomiast ciekawym dodatkiem są żeńskie chórki, jako przeciwwaga w stosunku do potężnego agresywnego głosu Garrica.

Ewidentnym jest, że jedynym celem Live Fast, Die Loud jest szalona zabawa do upadłego. To niestety powoduje, że poszczególne kawałki bardzo ciężko od siebie odróżnić, zapamiętanie jakiejkolwiek melodii też nastręcza sporo problemów. Ponadto poplątaniu z pomieszaniem towarzyszą nużąco wręcz powtarzające się refreny (i to tak ambitne jak „bang bang baby” czy chóralne „hell yeah”). Na wyróżnienie zasługują zdecydowanie Il Nostro Spirito oraz Motor Queen. Pierwszy, choć jest tylko wstępem do całego albumu, zawiera bardzo interesującą aranżację w stylu „flamenco-metal”, z kolei drugi jest chyba najcięższym utworem na płycie, jednocześnie najbardziej chwytliwym.

Live Fast, Die Loud na pewno mnie w żaden sposób nie oczarował. Na pewno nie jest to płyta, po którą będę sięgał szczególnie często. Nie mogę jednak stwierdzić, że debiut Beasto Blanco to album zły. To po prostu krążek niosący za sobą wyłącznie jedno przesłanie, które brzmi „party all night long!”. Słuchany z takim nastawieniem i w stosownych okolicznościach pozostawi po sobie bardzo pozytywne emocje.

Na koniec Breakdown (jeśli się nie spodoba, to nie ma raczej sensu sięgać po resztę):


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz