Kiedy formalnie szwedzka, a w istocie szwedzko-amerykańsko-francuska grupa Blues Pills zadebiutowała wydanym w 2014 r. albumem, większość szczęk fanów klasycznego grania była przy samej ziemi, zachwycona podejściem zespołu do rockowego i blues rockowego brzmienia. Niemal całkowitej zmiany stylu w wydanym w 2016 r. „Lady in Gold” niewielu się spodziewało, za to wielu zapowiadało rychły koniec formacji (ja sam opowiedziałem się za tym, że wiele zależy od kolejnego krążka - [KLIK]), co zostało dodatkowo podsycone odejściem wybitnego gitarzysty Doriana Sorriauxa pod koniec 2018 r. Z kolei na początku 2020 r., po dokooptowaniu do składu Kristoffera Schandera na gitarze basowej (Zack Anderson przejął obowiązki gitarzysty) rozpoczęła się promocja najnowszego krążka Blues Pills – „Holy Moly!”, który ostatecznie ukazał się 21 sierpnia 2020 r.
Ostrzeżenie: Treści tutaj zamieszczane są wytworem chorej wyobraźni i psychiki autora. Autor nie ponosi odpowiedzialności za jakiekolwiek ubytki mentalne spowodowane przyswojeniem prezentowanych treści.
29 sierpnia 2020
Blues Pills - Holy Moly!
22 sierpnia 2020
Tokyo Motor Fist - Lions
Długo zastanawiałem się czy zespół Tokyo Motor Fist można określić mianem supergrupy. O ile nazwiska basisty Grega Smitha (Ted Nugent, Alice Cooper, Joe Lynn Turner, Rainbow) oraz perkusisty Chucka Burgi (Rainbow, Joe Lynn Turner, Blue Öyster Cult, Billy Joel) są dość powszechnie znane, o tyle już wokalista Ted Poley (Danger Danger) i gitarzysta Steve Brown (Trixter), jak również ich macierzyste zespoły – amerykańskie hard rockowe grupy przełomu lat ’80./’90. – święcili raczej lokalne lub krajowe triumfy (poprawcie mnie, jeśli się mylę). Tak czy inaczej, tych czterech gentlemanów postanowiło razem tworzyć. Zadebiutowali w 2017 r. krążkiem zatytułowanym po prostu „Tokyo Motor Fist”, który najkrócej rzecz ujmując stanowił dość udany hołd dla melodyjnego rocka. Z kolei 10 lipca 2020 r., nakładem Frontiers Music Srl, ukazał się drugi album grupy – „Lions” – który, zdaniem samych muzyków, scementował projekt.
„Lions” nie jest jednak jakąś rewolucją w brzmieniu Tokyo Motor Fist, to co najwyżej ewolucja, a raczej doszlifowanie produkcji oraz kompozycji. 11 utworów składających się na 47 minut muzyki to nadal solidna dawka melodyjnego rocka ze wszystkimi jego charakterystycznymi cechami – dużą dawką riffów podbitych syntezatorami, przemyślanych i niezbyt natarczywych solówek, chóralnych śpiewów, obecnością power ballad, dość łagodnym wokalem i wygładzoną produkcją. Dla niektórych to może brzmieć jak koszmar, ale fani stadionowego rocka będą zachwyceni, gdyż album zdaje się nie mieć zapychaczy, a każda z kompozycji została doszlifowana pod względem technicznym i produkcyjnym.
Zasadniczy mankament tkwi natomiast we wrażeniu, że wszystkie te utwory już gdzieś słyszeliśmy. Jestem w stanie założyć się, że każdy obcował z setkami przebojowych kawałków w stylu „Monster in Me”, „Mean It” czy „Winner Takes All”, inni zaś mogli się niejednokrotnie wzruszać (i to, powiedzmy sobie szczerze, w ramach tzw. guilty pleasure) przy balladach pokroju „Blow Your Mind”. Niektóre z przebojowych kompozycji Tokyo Motor Fist śmiało mogłyby uzupełniać ścieżkę dźwiękową do GTA Vice City (niektóre na V-Rock, większość na Emotion 98.3 ;) ) i zapewne znaczna część słuchaczy nie zorientowałaby się, że piosenki te wydano nie latem 1986 r., lecz w lipcu 2020 r. Prawda jest taka, że większość rockowych zespołów końca lat ’80. brzmiała właśnie jak utwory zaprezentowane na „Lions”, a odróżnia je – na szczęście – produkcja. Z drugiej strony, zespół nigdy nie deklarował przełomowych koncepcyjnych albumów, a kawał przyjemnej rock ‘n’ rollowej rozrywki i z jej dostarczenia wywiązał się aż nadto (oczywiście, jeśli lubicie tę stylistykę).
Najciekawiej podczas odsłuchu „Lions” robi się, gdy pojawiają się goście, a są nimi Dennis DeYoung (ex-Styx) udzielający się na klawiszach w utworze tytułowym oraz Mark Rivera (Ringo Starr, Billy Joel, Elton John) dmiący w saksofon w kawałku „Sedona”. Instrumenty klawiszowe DeYounga dodają „Lions” atmosferycznej przestrzeni, której nieco brakuje w pozostałych kompozycjach, z kolei saksofon Rivery wprowadza beztroski klimat słonecznego amerykańskiego wybrzeża. Interesujące rzeczy dzieją się także w „Decadence on 10th Street”, gdzie zespół uderza w bardziej hard-rockowe tony, a Steve Brown nieco bardziej popuszcza wodze gitarowej fantazji. Do gustu przypadł mi również zamykający album „Winner Takes All”, który z jednej strony jest typowym AOR-owym utworem, ale z drugiej strony ma w sobie tę moc, pulsującą sekcję rytmiczną, chóralny refren wyjęty żywcem z roku 1987, „tajemnicze” klawisze i przebijające się przez syntezatory wstawki gitarowe. Tak, melodyjny rock lat ’80. to zdecydowanie mój guilty pleasure…
Mam wrażenie, że „Lions” to jedna z tych płyt, które się przesłucha i w zasadzie niedługo potem nie pamięta się, co na niej było, ale która pozostawia po sobie bardzo miłe wrażenie i do której warto wrócić podczas jazdy samochodem albo wiosennych porządków. Panowie z Tokyo Motor Fist na pewno nie stworzyli albumu, który porwie każdego i to od pierwszego przesłuchania. Jest to jednak kawał porządnego rzemiosła, który będzie w stanie wprawić w dobry nastrój i umilić czas.
Tekst, w podobnym kształcie, ukazał się również na Rockserwis.fm!
18 sierpnia 2020
Deep Purple - Whoosh!
Kiedy nieco ponad trzy lata temu, 3 kwietnia 2017 r., ukazał się dwudziesty studyjny album zespołu Deep Purple [KLIK], wiele wskazywało na to, iż będzie to ostatni longplay grupy. Zarówno tytuł płyty („Infinite”) oraz nazwa towarzyszącej trasy koncertowej („The Long Goodbye”), jak również sprytne, ale przy tym bardzo oczywiste zabiegi produkcyjne maskujące formę wokalną Iana Gillana, zdawały się krzyczeć słowa pożegnania. Tymczasem, w 2020 r. pożegnalna trasa aż do wybuchu pandemii koronawirusa trwała w najlepsze, a 7 sierpnia 2020 r. ukazał się kolejny studyjny krążek grupy – „Whoosh!”. W 2017 r. bez wahania stwierdziłem, że jeśli „Infinite” jest ostatnim albumem Deep Purple, to będzie to godne pożegnanie. Czy to samo mogę powiedzieć o „Whoosh!”? Cóż…