W 2014 r. czterech liończyków
udowodniło światu, że Francji też potrafią grać muzykę rockową, w dodatku na
całkiem niezłym poziomie. Krążek grupy The Socks (o tym samym tytule) to dawka
ciężkiej, klimatycznej i soczystej muzyki gitarowo-organowej, z nawiązaniem do
tego, co najlepsze w muzyce lat ’60 i ’70. Niedługo po wydaniu debiutu, zespół poszedł za ciosem
i… zmienił nazwę na Sunder. Cóż, dawniej mogłoby to być muzyczne samobójstwo,
ale w dobie fejsbuków i internetów ogółem – cały świat wie o tej rewolucji mógł
się dowiedzieć. Niemniej jednak o tym, jaka była jej przyczyna wiedzą chyba
tylko sami muzycy. Na pewno nie chodziło o to, że Panowie odkryli istnienie
kapeli o tej samej nazwie, wszak „Sunderów” też już kilka jest. Nie chodziło
również o roszady personalne, gdyż skład nadal tworzą gitarzysto-wokalista Julien
Méret, perkusista Jessy Ensenat, basista Vincent Melay oraz do niedawna
gitarzysto-klawiszowiec Nicolas Baud. Do niedawna, gdyż wraz ze zmianą nazwy,
Baud całkowicie przesiadł się ze strun na klawisze (na farfisę i melotron, żeby
być precyzyjnym). Czy tak niewielki – jak mogłoby się wydawać aspekt – stanowił
dostateczną przyczynę dla odcięcia się od The Socks? Jak pokazał niedawno
wydany album, zatytułowany po prostu Sunder (a jakże!) – tak.
Pierwsze, co w sposób oczywisty
zwraca uwagę, to szata graficzna. Muszę przyznać, że okładka wydawnictwa The
Socks była na swój sposób ciekawa, intrygująca, zachęcająca do poznania
zawartości. Sunder niestety pod tym względem, moim zdaniem, niespecjalnie się
popisał. Począwszy od kolorystyki, przez nieczytelną czcionkę, aż po służący za
tło obrazo-bohomaz (cóż, może jestem ignorantem i jest w tym jakaś głębia,
której nie rozumiem) – wszystko jest mdłe i nijakie. Niemniej jednak nie ocenia
się książki po okładce, więc śmiało możemy zagłębić się w ok. 33-minutową
zawartość muzyczną (razem z bonusem – 36-minutową). Tak, to nie jest EP-ka.
To właśnie pierwsza zauważalna
różnica – z 4-5-minutowych utworów muzycy przesiedli się na 3-4-minutowe
kawałki. Nie jest to jakaś szczególna zbrodnia, zwłaszcza, że zmiana ta zdaje
się dobrze służyć nowym kompozycjom - w większości przypadków nie ma absolutnej
potrzeby, by były dłuższe, zwyczajnie nie mają aż tyle do zaoferowania (z kolei
tam, gdzie dodatkowa minuta by krzywdy nie czyniła, tam co do zasady się ona
pojawia). Jak zatem brzmi nowe wcielenie Francuzów? Niektórzy twierdzą, że to
po prostu The Socks pozbawione jednej gitary. Osobiście nie podzielam tego
poglądu. Już wstęp pierwszego utworu – Deadly
Flower – zdradza jakich zmian brzmieniowych możemy się spodziewać… całkiem
oczywistych. Ze swoistego wypełniacza wspomagającego gitary, klawisze stały się
instrumentem równorzędnym, a może nawet dominującym. Czasami ma się wręcz
wrażenie, że gitara ginie pod warstwą klawiszową, przy czym nie chodzi tu
raczej tylko i wyłącznie o charakter kompozycji, czy też fakt porzucenia przez
Bauda dodatkowych sześciu strun. W moim odczuciu bardzo na niekorzyść działa
produkcja debiutanckiego krążka Sunder. Wszechobecna ściana dźwięku oraz jazgot
nią wywołany jest po dłuższym czasie naprawdę męczący i uniemożliwia zatopienie
się w pełni w poszczególnych partiach instrumentalnych (wokal akurat potrafi
się przez to wszystko przebić). Produkcja debiutu The Socks również była dość
brudna, jednak brzmienie jako takie było nieco bardziej przestrzenne i
selektywne. Na krążku Sunder jest wprawdzie atmosferyczne, ale nieco zbyt zbite
i gęste.
Kolejną zasadniczą zmianą jest
podejście Juliena Méreta do sposobu śpiewania. Wokal na Sunder jest o wiele
łagodniejszy, niż w poprzednim wcieleniu zespołu. Pojawiają się opinie, że
dzięki temu uda się uniknąć porównań z wokalistą Graveyard, a Méret wypracuje
swój własny styl. Być może, niemniej jednak osobiście brakuje mi tej
drapieżności, której słuchacze mogli zaznać w twórczości The Socks. W obecnym
kształcie zespół brzmi trochę jak skrzyżowanie The Beatles (harmonie wokalne są
naprawdę ładne, przyznaję) i The Doors, z gdzieś daleko pobrzmiewającymi
Purplami, a wszystko okraszone nowoczesnym brzmieniem.
Cóż, nie twierdzę, że jest to
niezjadliwe. Wspomniane Dead Flowers,
nieco mroczniejsze Daughter of the Snows
i Lucid Dreams czy też drapieżniejszy
bonus Phoenix to naprawdę udane
kompozycje, chociaż niestety nie do końca w stylu, którego oczekiwałem i który
do końca by mnie przekonywał.
Muzycy na swoim profilu na
Facebooku napisali, że The Socks byli z francuskiego Lyonu, natomiast Sunder są
obywatelami świata gotowymi wyprzedać wszystkie stadiony. Cóż, może i jest to
trochę butne z ich strony, z drugiej jednak strony, zawsze powinno się mierzyć
wysoko. Choć osobiście zastanawiam się, czy Sunder zmierza w dobrym kierunku,
to jednak na pewno będę im dalej kibiocwał i w napięciu wyczekiwał kolejnych
wydawnictw (miejmy nadzieję, że już pod tą samą nazwą).
O debiutanckim albumie The Socks
możecie przeczytać u Bizona:
http://muzycznyzbawicielswiata.blogspot.com/2014/11/the-socks-socks-2014.html
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz