The Temperance Movement – 1) ruch
społeczny sprzeciwiający się spożywaniu napojów alkoholowych. Charakteryzuje
się potępianiem nadmiernego spożycia alkoholu, promuje totalną abstynencję,
wykorzystuje swoje wpływy polityczne, by wymusić na władzy prawne regulowanie
dostępności alkoholu czy nawet całkowitą prohibicję; 2) brytyjski zespół blues
rockowy, sformowany w 2011 r. przez pochodzącego z Glasgow wokalistę Phila
Campbella i gitarzystę Luke’a Potaschnicka.
Wydaje się, że właśnie taka nazwa
zespołu może budzić pewne obawy, jednak nieco zagłębiając się w inspiracje oraz
samą muzykę grupy The Temperance Movement szybko okazuje się, że Panowie nie
grają chrześcijańskiego blues rocka (istnieje w ogóle taki gatunek?). Do ich
mentorów należą bowiem tacy abstynenci jak The Rolling Stones, Free, The Faces,
Led Zeppelin czy Pearl Jam. I chyba nie muszę dodawać, że właśnie te inspiracje
doskonale słychać na debiutanckim krążku grupy, wydanym w 2013 r. i zatytułowanym po prostu „The
Temperance Movement”.
13 utworów i 56 minut (w wersji
deluxe 17 utworów i 83 minuty muzyki) klasycznego rocka w stylu Stonesów/Jeffa
Becka, okraszone wokalami, które momentami przywodzą mi na myśl Chrisa
Cornella, a momentami młodego Roda Stewarta. Koncept zdecydowanie nie jest nowy,
ale… sprawdza się niemal doskonale („niemal”, bowiem dostrzegam mały zgrzyt,
niemniej o tym za chwilę). The Temperance Movement mają naturalny talent do
tworzenia chwytliwych riffów i bujających rytmicznych melodii, w zasadzie każdy
z ich utworów mógłby z powodzeniem gościć na antenach radiowych (i to nawet
tych mainstreamowych, gdyby pokusiły się o przeprogramowanie maszyny losującej).
Nie odnosi się przy tym jednak wrażenia, żeby Panowie silili się na
przebojowość. Raczej samo tak jakoś wychodzi, przy okazji J. Żywiołowe rock ‘n’
rollowe granie (Only Friend, Midnight Black, Take It Back <3) od czasu do czasu
przerywane jest spokojnymi bluesującymi balladami. Tutaj właśnie odczuwam mały
zgrzyt, gdyż o ile nie mam nic przeciwko wyciszeniu nastroju i zwolnieniu
tempa, to jednak któraś z kolei balladka zapala w głowie lampkę z napisem „wtórność”.
Praktycznie każda z nich oparta jest na tym samym schemacie: gitara akustyczna,
delikatny wokal Phila Campbella, ciepłe chórki, najczęściej z udziałem
żeńskiego wokalu. Wydaje mi się, że wielu słuchaczy może mieć chwilę zawahania
(„Przecież to już było…”) lub spore problemy z dopasowaniem melodii do tytułu,
a to już nie jest najlepszy zwiastun.
Pomimo powyższego zgrzytu, debiut
Brytyjczyków (wspominanych Phila Campbella i Luke’a Potashnicka oraz basisty
Nicka Fyffe’a) i jednego Australijczyka (perkusisty Damona Wilsona) jest
naprawdę udany, po jego wysłuchaniu jestem przekonany, że Panowie mają szansę
zyskać pokłady nowych fanów oraz choć trochę zawojować na rynku muzycznym.
Grają z lekkością, techniką, nawiązując do klasyki, ale nie kopiując jej
zbytnio. To się nie może nie podobać!
Warto zaopatrzyć się w tzw. Tour
Edition albumu, wzbogacony o pięć utworów koncertowych (z występów w Glasgow,
Londynie, Lincoln i Portsmouth). Po pierwsze dlatego, że w popularnym polskim
sklepie internetowym dla FANów muzyki, wersja rozszerzona kosztuje tyle samo co
podstawowa, a po drugie dlatego, że te kilka piosenek daje posmakować tego, jak
zespół brzmi na żywo. Wszystko wskazuje na to, że brzmi świetnie, rytmicznie,
dynamicznie, bez trzymania się ściśle dźwięków zagranych w studio. Spore
wrażenie robi 10-minutowa wersja Lovers
and Fighters, o wiele mniej cukierkowa w porównaniu do ścieżki
zarejestrowanej na albumie oraz wzbogacona o świetne solówki i improwizacje
(lub wcześniej zaplanowane „improwizacje” ;)).
We wrześniu 2015 r. zespół opuścił
jeden z jego założycieli – gitarzysta Luke Potashnick. Oficjalną przyczyną było
znużenie życiem trasie i chęć oddania się pracy w studio. Tymczasowo zastąpił
go Jacob Hildebrand. Pomimo tych problemów personalnych, już 16 stycznia 2016
r. ukazał się drugi album zespołu – White Bear. Nieco ponad 16-minutowy
zwiastun (do posłuchania TUTAJ) zapowiadał równie smakowitą mieszankę rock ‘n’
rollowego szaleństwa z blues rockową melancholią*. Z kolei zamieszczone
fragmenty udowadniają, że również jako kwartet (oficjalny Facebook zespołu wskazuje, iż nikt nie został dokooptowany do składu) muzycy są w stanie
osiągnąć pełne brzmienie. Jednakże o White
Bear – wkrótce!
*Przesłuchanie całej płyty doprowadziło mnie do zgoła
odmiennych wniosków, ale jak już wspomniałem – o tym przeczytają Państwo innym
razem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz