Zawsze, gdy po koncercie jakiejś
żywej legendy/dinozaura rocka, w którym miałem przyjemność uczestniczyć,
zasiadam do klawiatury, by podzielić się ze światem swoimi wrażeniami, zadaję
sobie podstawowe pytanie – „czy powinienem pisać tę relację/recenzję?” (jeszcze
częściej zastanawiam się nad tym, czy w ogóle powinienem bawić się w pisanie,
ale to już zupełnie inna historia). Wątpliwości te powstają przede wszystkim
dlatego, że jestem w takim wieku, który umożliwia mi zobaczenie wszystkich
wielkich artystów dopiero po raz pierwszy, zatem przeżywane emocje często
przyćmiewają zdroworozsądkowy ogląd sytuacji. Co za tym idzie – dość wątpliwym
jest, by ktokolwiek chciał czytać wynurzenia pisane z perspektywy kogoś podekscytowanego
jak trzynastolatka na koncercie Justina Biebera… Za każdym razem ostatecznie decydowałem
się złożyć do kupy kilka słów, nie inaczej jest w wypadku niedzielnego koncertu
w Atlas Arenie. Nieco inne jednak są okoliczności płodzenia tego tekstu –
wygląda na to, że już trochę oswoiłem się z oglądaniem gwiazd na żywo, a i
główny bohater tego koncertu – Deep Purple – nigdy nie był mi aż tak bliski,
czy to sentymentalnie, czy to pod kątem namiętnego ich słuchania (myślę, że
określenie „po prostu ich lubię” będzie najbardziej adekwatne). Dlatego też w
dalszej części znajdziecie, Szanowni Czytelnicy, trochę słów krytyki. Po kolei…
O występującym przed Purplami
polskim zespole CETI nie chcę się zbyt długo rozpisywać, bynajmniej nie
dlatego, że uważam koncerty supportów za mało istotne (wręcz przeciwnie – jeśli
tylko takowe są, to zawsze z zaciekawieniem się im przysłuchuję). Po prostu z
dwóch powodów byłbym drastycznie nieobiektywny w swej ocenie. Pierwszym z nich
jest fakt, iż pierwotnie przystawką przed koncertem gwiazdy wieczoru miała być amerykańska
Rival Sons – objawienie ostatnich lat i jeden z moich ulubionych młodych
zespołów. Prawda jest taka, że była to jedna z decydujących przyczyn, dla
których zdecydowałem się wybrać do Atlas Areny… znamienne jest także to, że
sporo osób zwróciło bilety dowiedziawszy się, iż Rival Sons jednak nie
wystąpią. Drugą przyczyną jest bolączka niemal każdego supportu – fatalne nagłośnienie.
Trudno jest oceniać coś, co słyszy się w niezbyt zadowalającej formie. Trzeba
jednak przyznać, że Grzegorz Kupczyk robił co mógł, żeby rozgrzać publiczność,
a na dodatek robił to całkiem skutecznie, zaś chyba najbardziej znany utwór
Turbo – Dorosłe Dzieci, zaczarował
całą Atlas Arenę.
Jeśli natomiast chodzi o zespół
Deep Purple, to z jednej strony wiedziałem, czego mogę się spodziewać, po
zapoznaniu się z dwoma najświeższymi wydawnictwami koncertowymi grupy, czyli From the Setting Sun… oraz …To the Rising Sun, z drugiej zaś nawet najlepiej wyprodukowany album
koncertowy nigdy nie odda klimatu i przeżyć związanych z uczestniczeniem w
występie na żywo. Niemniej jednak część nadziei, ale także niektóre obawy,
potwierdziło się w łódzkiej Arenie.
Mówi się, że znak czasu
najszybciej odciska swoje piętno na wokalistach oraz na perkusistach. Cóż, w
wypadku Deep Purple prawda ta sprawdza się połowicznie. Słuchając wymienionych
wyżej koncertówek odnosiłem wrażenie, że Ian Gillan ma spore problemy z
przebiciem się przez partie instrumentalne. W Atlas Arenie niestety się to
potwierdziło, zwłaszcza w kilku początkowych utworach (nie była to raczej
kwestia nagłośnienia). Widać też, że wokalista z frontmana staje się powolutku
ozdobą dla pozostałych muzyków. Często znikał za zastawką, ewentualnie chwytał
za tamburyn, ustępując pola instrumentalistom. Z setlisty zniknęło też sporo utworów,
niegdyś sztandarowych podczas koncertów…
ale to akurat bardzo roztropna decyzja, którą popieram w stu procentach! O
wiele lepszym pomysłem jest uwzględnienie w secie mniej wymagających dla
Gillana piosenek, aniżeli zmuszanie go do forsowania się i przy okazji
zarzynania takich klasyków jak Highway Star. Nie chcę też tutaj twierdzić, że
wokalista był wyłącznie piątym kołem u purpurowego wozu, co to to nie. Jego „pojedynek”
ze Stevem Morsem podczas końcówki Strange
Kind of Woman był fantastyczny (wokalizy wybrzmiały niemal jak za dawnych
lat), bardzo energetycznie i drapieżnie wybrzmiały także Vincent Price (chyba mój ulubiony kawałek, jeśli chodzi o nowszych
Purpli), The Mule, Silver Tongue czy Hell to Pay (generalnie – im dalej w las, tym Ian bardziej się
rozkręcał). Poza tym nie można absolutnie odmówić 70-latkowi charyzmy oraz
zwyczajnej radości z występowania. Wiele bym dał, by w wieku Gillana pozostawać
w tak dobrej kondycji…
Z kolei absolutną antytezą piętna
czasu okazał się być 67-letni Ian Paice, który za zestawem wyprawiał prawdziwe
cuda, których zwieńczeniem było świetne solo (a zaprawdę powiadam Wam, że nie
jestem zbytnim fanem solówek perkusyjnych i uważam je zazwyczaj za zbędny przerywnik
koncertowy). Wydaje się, że jedynie świecące w ciemności pałki zrobiły mniejsze
wrażenie, niż w założeniu miały zrobić. Ot, fajny gadżet, ale osobiście
bardziej imponowały mi płonące pałki Erica Singera lub sam fakt wiszenia kilka
metrów nad sceną przez Jamesa Kottaka (czego od Paice’a absolutnie nie
oczekiwałem ;)). Bardzo jasnymi punktami koncertu były także popisy Steve’a
Morse’a, zarówno w wytyczonych piosenkami ramach, jak i podczas rozbudowanych wariacji
instrumentalnych oraz solidna gra Danny’ego Rogera Glovera, który także
doczekał się swojej potężnej solówki. Pomimo tego (dla mnie) największym
bohaterem niedzielnego wieczoru okazał się Don Airey, wirtuoz, mistrz… Jeżeli
ktokolwiek miał wątpliwości, czy Airey jest godnym następcą Jona Lorda, to po
usłyszeniu i zobaczeniu tego rockowego Weterana w akcji, zwyczajnie musiał
zmienić zdanie. Pewnie, to zupełnie inny niż Lord muzyk, ale chyba właśnie grą
we własnym niepowtarzalnym stylu Don imponuje najbardziej i pozwala na nowo
odkryć przeboje zespołu. W dodatku klawiszowcowi przez cały występ nie schodził
uśmiech z twarzy i zdaje się, że jego pozytywna energia oddziaływała także na
resztę zespołu, jak i zgromadzoną publiczność. Ta ostatnia została zresztą absolutnie
zaczarowana fragmentami Chopina i Mazurka Dąbrowskiego, zręcznie wplecionymi
przez muzyka do swojej klawiszowej solówki. Oczywiście, mam świadomość, iż nie
była to spontaniczna potrzeba chwili, a działanie „z premedytacją”, które Airey
praktykuje od dawna, ale i tak byłem pod wielkim wrażeniem i – co tu dużo mówić
– wzruszyłem się.
Reasumując, występ zespołu Deep
Purple na pewno nie był dla mnie koncertem życia. Niemniej jednak bawiłem się
przednio, pomimo pewnych niedociągnięć. Bardzo mnie cieszy, że zespół jest
świadomy upływu czasu i dostosowuje setlistę pod obecne możliwości członków
zespołu (no, z wyjątkiem Smoke on the Water, którego oczywiście nie mogło
zabraknąć. Swoją drogą – to aż smutne, że wtedy Arena uaktywniła się
najbardziej i że wszystkie telefony poszły wtedy w górę). Moim zdaniem świadczy
to tylko o profesjonalizmie i dojrzałości grupy, a także stanowi gwarancję
występu na najwyższym poziomie. Wprawdzie ja też żałuję, że nie usłyszałem Child in Time, Highway Star, Perfect
Strangers czy Lazy, ale z drugiej
strony… ostatnie grane wersje koncertowe tych kawałków były naprawdę wymęczone,
a przecież nie o to w tym wszystkim chodzi. Zatem pozostaje mi napisać to, co
na koniec niemal każdego tekstu – warto było!
Setlista:
Mars, the Bringer of War (intro tape)
Après Vous
Demon's Eye
Hard Lovin' Man
Strange Kind of Woman
Vincent Price
Morse's Guitar Solo
Uncommon Man
The Well-Dressed Guitar
The Mule/Paice's Drum Solo
NEW SONG
Silver Tongue
Hell to Pay
Airey's Keyboard Solo
The Battle Rages On
Space Truckin'
Smoke on the Water
---------------------------
Hush
Glover's Bass Solo
Black Night
Skład:
- Ian Gillan - wokal
- Ian Paice - perkusja
- Roger Glover - gitara basowa
- Steve Morse - gitara
- Don Airey - instrumenty klawiszowe
Setlista:
Mars, the Bringer of War (intro tape)
Après Vous
Demon's Eye
Hard Lovin' Man
Strange Kind of Woman
Vincent Price
Morse's Guitar Solo
Uncommon Man
The Well-Dressed Guitar
The Mule/Paice's Drum Solo
NEW SONG
Silver Tongue
Hell to Pay
Airey's Keyboard Solo
The Battle Rages On
Space Truckin'
Smoke on the Water
---------------------------
Hush
Glover's Bass Solo
Black Night
Skład:
- Ian Gillan - wokal
- Ian Paice - perkusja
- Roger Glover - gitara basowa
- Steve Morse - gitara
- Don Airey - instrumenty klawiszowe
Na deser cudowne solo :).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz