Szwedzką grupę Degreed poznałem
10 października 2014 r. we wrocławskim klubie Liverpool, kiedy to wraz z
polskimi „rycerzami metalu” z Crimson Valley (zaiste, przedziwna kapela)
supportowali Machinae Supremacy – także Szwedów. Był to także pierwszy raz,
kiedy „przedgrajkowie” zaimponowali mi bardziej niż gwóźdź programu, chociaż
złożyło się na to wiele czynników. Po pierwsze okazało się, że Degreed (wtedy
myślałem, że „The Greed” ;)) grają bardzo melodyjnego i wpadającego w ucho hard
rocka, podczas gdy Machinae Supremacy (ich również podczas koncertu w
Liverpoolu słyszałem po raz pierwszy) to nowoczesna elektronika wykorzystująca
melodyjki z Commodore 64 jako motyw przewodni KAŻDEGO utworu. Po drugie, pomimo
faktu, iż obie szwedzkie grupy korzystały z usług tego samego dźwiękowca,
support był o wiele lepiej nagłośniony, co jest chyba ewenementem na skalę
światową. Po trzecie wreszcie, szalę na korzyść Degreed przechylił ich
znakomity kontakt ze zgromadzoną publicznością oraz przyciągające uwagę popisy
gitarowo-klawiszowe. Zdecydowanie, musiałem ich poznać bliżej.
Zespół powstał w Sztokholmie w
2005 r. i – jak już wspomniałem, a sami muzycy to potwierdzają – gra
melodyjnego hard rocka, czerpiąc swoje inspirację od tak stylistycznie
różnorodnych wykonawców jak Toto, Yngwie Malmsteen, Mötley Crüe, Audioslave,
Europe, Def Lepard czy nawet Michael Jackson, Michael Bolton (serio?!) i Rage
Against the Machine – istne poplątanie z pomieszaniem. Zanim grupie udało się w
2010 r. wydać całkiem nieźle przyjęty krążek Life, Love, Loss (m.in. 6 miejsce w zestawieniu MelRock Awards na
Top 10 albumów roku 2010), dość mozolnie pracowała na ugruntowanie swojej
pozycji supportując m.in. Europe, z kolei wokalisto-basista Robin Ericsson
wziął nawet udział w szwedzkim Idolu, gdzie ostatecznie zajął 6. miejsce. W
2013 r. ukazała się druga płyta – We Don’t Belong – ukazująca zdecydowany
rozwój zespołu, tak techniczny, jak i liryczny, natomiast niespełna miesiąc
temu Degreed wydał trzeci krążek zatytułowany Dead But Not Forgotten. Już teraz
część recenzentów określa go mianem dopełnienia trylogii, ichnią Pyromanią czy
też ichnim Slippery When Wet. Poważna sprawa!
Dead But Not Forgotten to aż 14
hardrockowych kawałków i 51 minut gnającej muzyki, nawet z pozoru spokojniejsze
kawałki nabierają rozpędu. Ogółem, za znaczną zaletę albumu należy uznać
nieszablonowość zawartych na nim kompozycji, objawiającą się przede wszystkim
ciągłym łamaniem rytmu przy zachowaniu melodyjności, która sprawia, że piosenki
wpadają w ucho, a melodie na długo pozostają w głowie.
W związku z powyższym całość
przybiera charakteru rocka komercyjnego, jednak nie chcę, by w tym wypadku
określenie to wybrzmiewało pejoratywnie. Nie jest to bowiem szwedzki Szymon
Wydra i Carpe Diem, czy też inne post idolowe popłuczyny rocka. Panowie z
Degreed w swej „radioprzyjazności” nie boją się eksperymentować i to słychać.
Na uwagę zasługują zwłaszcza nieustanne „potyczki” pomiędzy gitarzystą Danielem
Johanssonem a klawiszowcem Mickie Janssonem, które zdają się napędzać całą
formułę Dead But Not Forgotten… i trzeba przyznać, że te drapieżne riffy
gitarowe z atmosferycznymi brzmieniami syntezatora sprawdzają się znakomicie.
Trzeba przyznać, że perkusista Mats Ericsson również wyrobił się w porównaniu
do poprzednich albumów i jego gra jest czymś o wiele więcej, aniżeli tylko
wybijaniem rytmu.
Pomimo bardzo nowoczesnej i zbalansowanej
produkcji (tym bardziej imponującej, że wykonanej „chałupniczo” przez Matsa
Ericssona), muzykom udaje się także nawiązywać do brzmienia i twórczości
zespołów, które ukształtowały ich muzycznie. Oczywiście główną zasługę należy w
tym wypadku przypisać atmosferycznym klawiszom, tu i ówdzie trącącym zapaszkiem
lat ’80, jednak swoje piętno odciskają także liczne hymnowe zaśpiewy
charakterystyczne dla grup z pogranicza rocka stadionowego, czy wreszcie sam
wokal Robina Ericssona, który przywodzi mi na myśl największe hity Europe, Bon
Jovi, a z innej beczki trochę młodego Josepha Williamsa (ale możliwe, iż
sugeruję się zbliżonym wyglądem obu Panów).
Nie, nie zamierzam udawać, że
Degreed są jakimś objawieniem i raz na zawsze odmienią oblicze światowego rynku
muzycznego. Jednak niewątpliwie jest to kapela, która z każdym kolejnym albumem
rozpościera skrzydła i ma coraz więcej do powiedzenia oraz zaoferowania. Dead
But Not Forgotten bezproblemowo łyka się w całości, nie odczuwając przy tym
przesytu, ani znużenia. Jest moc, jest melodia, jest przemieszanie klasyki z
bardziej nowoczesnymi brzmieniami, są chóralne zaśpiewy. Dla każdego coś
miłego. Po raz kolejny przekonuję się, że Rock nie umrze wraz z odejściem
dinozaurów zaczynających kariery w latach ’60 i ‘70. Współczesny Rock postawił
bastion w Szwecji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz