3 stycznia 2012

Toto IV

Rok 1982 to bardzo ważny rok w dziejach muzyki – Madonna debiutuje singlem Everybody, ABBA zawiesza działalność, Ozzy Osbourne odgryza głowę nietoperzowi, Randy Rhoads ginie w wypadku, Queen wydaje swój najbardziej kontrowersyjny album – Hot Space, zaś w Polsce w związku z szalejącym w najlepsze stanem wojennym po raz pierwszy w swojej historii nie odbył się Krajowy Festiwal Piosenki Polskiej w Opolu. Ten sam rok stał się również niezwykle ważny dla pewnej amerykańskiej grupy rockowej – Toto. Do tej pory rozpoznawani głównie jako znakomici muzycy sesyjni (większość z nich brała m.in. udział w nagrywaniu albumu Thriller Michaela Jacksona – wydany również w roku 1982 [album, nie Michael Jackson]) wydali swój czwarty krążek, który jak się okazało przyniósł zespołowi sześć nagród Grammy oraz międzynarodową sławę. Możliwe, że większość z Was słysząc „Toto” pyta „co to?”, ale już następny akapit powinien rozwiać Wasze wątpliwości. Oto przed Państwem – Toto IV.


 
Dla spragnionych zdolności wokalnych Davida Paicha (wszak na Turn Back z 1981 r. nie zaśpiewał w ani jednym utworze!) przeznaczony jest kolejny kawałek – Lovers in the Night , który dla mnie jest genialny. Wspaniałe klawisze, niewybijające się syntezatory, drapieżne solo Lukathera… swoją drogą zauważyłem ciekawą zależność, która uwidacznia się na Toto IV – solówki gitarowe nie są w połowie utworu, a na jego zakończenie i na dodatek są wyciszane – czyżby hegemonia Paicha? Niemniej w tym wypadku naprawdę nie ma do czego się przyczepić. Zastanawiam się, czy nie jest to mój numer 1 z tego albumu. 
Za to następna pozycja na albumie, czyli Waiting for Your Love, udowadnia, że i białym czasem udaje się nagrać porządny funk. Melodia płynie delikatnie powodując, że głowa aż sama się kiwa w rytm muzyki (chyba, że jesteś takim drewnem jak ja, wtedy chybocze się nieokrzesanie), Bobby śpiewa sobie o miłości, pełen relaks i odprężenie – przyjemnie.

 
Zgodnie z zapowiedzią – album otwiera jeden z trzech największych i najbardziej rozpoznawalnych hitów zespołu – Rosanna (zatytułowany tak na cześć ówczesnej dziewczyny Steva’a Porcaro – modelki Rosanny Arquette, chociaż sam utwór nie jest nią inspirowany). Charakterystyczny groove perkusyjny, będący połączeniem zagrywek Johna Bonhama z utworu Foolin The Rain oraz Bernarda Purdiego z utworu Steely Dana Home At Last, niesamowita, zaimprowizowana solówka gitarowa Steve’a Lukathera oraz duet wokalny tego pierwszego z Bobby’m Kimballem doprowadziły utwór do 2. miejsca U.S. Billboard Hot 100 oraz 3. Nagród Grammy (za: Nagranie roku; Najlepszą instrumentalną aranżację oraz Najlepszą wokalną aranżację na dwa lub więcej głosów). Ciekawe jest to, że piosenka w zamyśle jej autora, Davida Paicha, wcale nie miała być duetem i od początku była pisana dla Lukathera. Jednak w czasie nagrywania zespół (a w zasadzie Kimball…hmm… ;) ) doszedł do wniosku, iż kompozycja będzie brzmieć lepiej w zwyżkującej tonacji. Lukather, który profesjonalnym piosenkarzem nigdy nie był, nie posiadał tak wysokiej skali, więc poniekąd fizyczna niemożliwość wymusiła duet. Moim zdaniem z korzyścią dla całego utworu. Rosanna doczekała się także teledysku, z kobietą w czerwonej sukni oraz wojną ulicznych gangów w roli głównej. Nie byłoby w tym nic interesującego, gdyby nie fakt, że w rolę głównej bohaterki wcieliła się Cynthia Rhodes (znana z późniejszych występów w Stayin’ Alive oraz Dirty Dancing), natomiast wśród tancerzy znalazł się młody, początkujący aktor – Patrick Swayze.

Słysząc kolejny utwór, czyli Make Believe można dojść do wniosku, że to sztandarowy reprezentant swoich czasów… Słuchając go nie ma wątpliwości, że został nagrany w latach ’80. Tematyka naturalnie też jest typowa – utracona miłość i marzenia o jej powrocie… Trzeba przyznać, że choć klawisze plumkają bardzo przyjemnie, a i saksofon dodaje smaczku, to sama piosenka przechodzi bez echa. Ot, taki krótki przerywnik, chociaż technicznie (jak zawsze w przypadku zespołu złożonego z muzyków sesyjnych) – bez zarzutu. O tym, że jest to solidny gracz w swojej klasie niech świadczy dotarcie singla z tym utworem do pierwszej trzydziestki amerykańskich list przebojów.

Jak już wspominałem, Steve Lukather nigdy piosenkarzem nie był i zawsze gitara grała u niego pierwsze skrzypce (eee… taa… dajcie teraz to zdanie obcokrajowcowi, który dopiero uczy się polskiego ;)). Nie znaczy to jednak, że nie umiał on śpiewać, co to, to nie. Nadal umie i śmiem twierdzić, że jako jedyny ze wszystkich przewijających się przez Toto wokalistów utrzymał równą formę przez całą karierę (chociaż słysząc nagrania z ubiegłorocznych występów Kimballa muszę z radością stwierdzić, że i jemu głos wrócił… ale co z tego, skoro w Toto go nie chcą? :P). Jako naczelny mistrz ballad w grupie zaśpiewał i tę, najspokojniejszą i najpiękniejszą na albumie, a także jedną z piękniejszych w karierze całego zespołu – I Won’t Hold You Back. O ile warstwa tekstowa nie jest jakaś niesamowita (ballada jakich wiele), to już dźwięki pianina i orkiestra pod batutą samego Jamesa Newtona Howarda (jak ktoś oglądając filmy interesuje się ich ścieżką dźwiękową, to powinien wiedzieć o kim mowa… jak nie wiecie, to marsz do encyklopedii!) potrafią wzruszyć. Tak samo twierdziła przez lata większość Amerykanów, jako że singiel zawędrował na 10. pozycję list przebojów, a przez koncertowe lata Toto I Won’t Hold You Back było pozycją obowiązkową.

Tego samego nie można niestety napisać o Good For You, swoją drogą bardzo podobnym do Make Believe. Niestety utwór ten nie płynie sobie w tle i nie przechodzi niezauważony, a to przez tragiczne syntezatory, które średnio co 20 sekund wygrywają te samą wwiercającą się w myśli melodyjkę. Natomiast, gdy już w końcu wchodzi coś wartościowego, czyli solówka Lukathera, to ledwie się ona zaczyna, a już postanowili ją wyciszyć (fani Queen, pamiętacie Pain Is So Close To Pleasure?). Brawo, żal, żenada. 

It’s a Feeling to druga w karierze zespołu kompozycja zaśpiewana przez Steve’a Porcaro (i o ile się nie mylę ostatnia). Wydaje mi się, że klawiszowiec przez całą swoją karierę w Toto pozostawał w cieniu Davida Paicha, który grał bodaj 90% partii klawiszowych. Dlatego też utwór Steve’a zdaje się nieco odstawać od całego albumu, jest bardzo osobisty, zaś aranżacja nie jest tak bogata, jak w innych kompozycjach, a sama maniera wokalna Porcaro sprawia wrażenie, jakby śpiewał tylko dla siebie, ewentualnie wąskiego grona przyjaciół. W związku z tym wszystkim nie ma mowy o obcowaniu z hitem, ale piosenki tej słucha się bardzo dobrze, refleksje aż same pchają się do głowy ;).

Wraz z Afraidof Love rozpoczyna się bardziej rockowa część albumu (zgoda – pop rockowa). Utwór napisany przez Lukathera, Paicha i Jeffa Porcaro zawiera chyba najwięcej partii gitary w porównaniu do pozostałych kompozycji z krążka, zachowując przy tym melodyjność i przebojowość. Nic dziwnego, że bardzo dobrze sprawdzał się na koncertach, szkoda, że nie znalazł się na singlu, miał szansę odnieść większy sukces niż nijaki Make Believe. 

Chwilę później zespół uraczył nas porywającymi rymami typu: If ever we'll make it, we're gonna make it girl czy If we're clever, we'll put it together, 'cos it may be forever, nie wspominając już o uroczym refrenie utworu We Made It (We made it, made it, made it before, I know that we can make it again). Jak widać nie mamy tu do czynienia z lirycznym arcydziełem, sama kompozycja też raczej w ucho nie wpada, z drugiej strony niczym też nie drażni. Tylko nie wiem, czy oczekuję od muzyki tego, by mi w niczym nie przeszkadzała ;). 

Czas na zwieńczenie Toto IV, najbardziej rozpoznawalny utwór zespołu, od momentu wydania stały punkt każdego koncertu każdej trasy, numer 1. na listach przebojów, po prostu ikona, której nie da się nie znać – Africa. Co ciekawe jest to także kompozycja, która niemal nie znalazła się na albumie (historia znała już takie przypadki, jak chociażby Paranoid Black Sabbath). Muzycy tak długo starali się dopracować każdy szczegół, że już mieli dość tej całej Afryki. Jak wspominał Jeff Porcaro, wraz z Lennym Castro ślęczeli godzinami szukając dźwięku który mógłbym usłyszeć w programie National Geographic. Współautor dzieła – David Paich – myślał, że Africa stanie się początkiem jego solowej kariery, tak bardzo różniła się od czegokolwiek wcześniej nagranego przez Toto. Steve Lukather przyznał, że nie za bardzo podobała mu się ta piosenka. Koniec końców ukazała się na Toto IV stając się bardzo ważnym składnikiem sukcesu tego krążka, a także zapewniając jej twórcom nieśmiertelność… 

Czy rzeczywiście Toto IV jest najlepszym albumem zespołu? Osobiście wolę debiut (oryginalnie zatytułowany Toto), Kingdom of Desire, a nawet Falling in Between. Nie da się jednak ukryć, że jest to album zawierający największe hity zespołu, a także paradoksalnie o wiele bardziej równy od poprzednich (a także niektórych późniejszych) krążków. Oczywiście największe przeboje wybijają się ponad nie-hity, ale to ostatnie trzymają naprawdę solidny poziom (z małymi wyjątkami). Czy Toto IV jest jednym z lepszych albumów w ogóle? Cóż, to już zależy od upodobań gatunkowych każdego słuchacza. Niemniej faktem jest, że gdyby np. wspomniane na początku Hot Space byłoby tak znakomicie zaaranżowane jak krążek Amerykanów, to nie wzbudziłby takich kontrowersji, jakie wzbudza do dziś… bo brzmiałby znakomicie. Toto IV aranżacyjnie i technicznie stoi na najwyższym poziomie, kompozycyjnie jest różnie. Niezaprzeczalnym faktem jest na pewno to, że rok 1982 był dla Toto przełomowy – wydali swój najbardziej kasowy album, z zespołu odszedł basista David Hungate (któremu właśnie narodziło się dziecko i postanowił poświęcić się rodzinie), a zastąpił go najmłodszy z barci Porcaro – Mike. Niedługo potem, podczas sesji do albumu Isolation podziękowano za współpracę Bobby’emu Kimballowi… ale to już zupełnie inna historia...

01. Rosanna
02. Make Believe
03. I Won't Hold You Back
04. Good for You
05. It's a Feeling
06. Afraid of Love
07. Lovers in the Night
08. We Made It
09. Waiting for Your Love

10. Africa

Bonusowo – Rosanna na bluesowo ;)




1 komentarz: