Lenny Kravitz to jeden z tych artystów, którego w
sumie zawsze lubiłem, ale do którego nigdy specjalnie mnie nie „ciągnęło”.
Zawsze miło było mi go usłyszeć w radiu, znam jego dyskografię, podoba mi się bardziej
rockowa odsłona jego twórczości (zwłaszcza pierwsze cztery-pięć albumów +
Strut; ukłony dla redaktora Bizona), ale to w zasadzie tyle. Nigdy szczególnie
nie śledziłem ani biografii, ani poczynań Pana Kravitza. Niemniej od mniej
więcej 5 lat – od ostatnich pokoncertowych relacji z Atlas Areny – korciło mnie,
żeby udać się na koncert Lenny’ego, głównie za sprawą opisywanej atmosfery, ale
także w miarę przekrojowego repertuaru i nietuzinkowych, rozbudowanych
aranżacji. Kolejne dwie wizyty Kravitza w Polsce przepuściłem, jednak tym razem
już nie mogłem sobie na to pozwolić i – pomimo że promowany w tym roku
najnowszy krążek Raise Vibration nie przypadł mi specjalnie do gustu
(delikatnie pisząc) – zasiliłem szeregi 12-tysięcznej publiczności. Nie mogę
powiedzieć, żebym żałował.
No tak. Z supportami bywa trojako. Artysta może w
ogóle nie mieć wpływu na to, kto wystąpi przed nim i wtedy w 90% przypadków gra
Grzegorz Kupczyk i CETI ;). Dwa pozostałe warianty wyglądają tak, że główna gwiazda
decyduje o tym, kto zagra i w takim wypadku może stać się tak, że wystąpi muzyk
ze zbliżonego gatunku i klimatu, może być też tak, iż support będzie z zupełnie
innej bajki. Annahstasia Enuke była chyba taką inną bajką. Wprawdzie 23-letnia
wokalistka koncentruje się na twórczości soulowej, do której Kravitzowi nie
jest znowu aż tak daleko, jednak prezentowany przez nią materiał z
debiutanckiego krążka Sacred Bull (świeżynka – marzec 2019 r.) był również okraszony
dużą dozą elektroniki. O ile sam przed koncertem miałem okazję przesłuchać
album wokalistki i wiedziałem, czego się spodziewać oraz że to, co usłyszę
średnio przypadnie mi do gustu, o tyle odniosłem wrażenie, że zgromadzona w
Arenie publiczność była w najlepszym wypadku dość zaskoczona, a sama Annahstasia
raczej nie wywołała zbyt dużego entuzjazmu. Niewątpliwie najciekawszym momentem
był utwór kończący koncert, czyli cover Smells
Like a Teen Spirit, w wersji artystki zatytułowany po prostu Teen Spirit, a który dla mnie wypełnił
definicję idealnego coveru – Annahstasia zdecydowanie odcisnęła w tej piosence
swoje piętno, ale jednocześnie nie doprowadziła do tego, żeby stała ona się nierozpoznawalna.
Jestem natomiast w stanie uwierzyć, że „prawdziwi fani” Nirvany czy też szeroko
rzecz ujmując muzyki rockowej, mogli być zszokowanie ;).
Lenny Kravitz
fot. kulturalnemedia.pl
Mniej więcej wiedziałem, czego spodziewać się po występie
Lenny’ego Kravitza. Nie spodziewałem się natomiast aż takiej euforii
zgromadzonej w Atlas Arenie publiczności, gdy ten tylko pojawił się na scenie. Jednak
12 tysięcy gardeł robi swoje. Cały koncert był przeżyciem bardzo energetycznym,
zaś przekrojowa setlista, obejmująca aż dziewięć z jedenastu albumów Lenny’ego
(choć repertuar obejmował przede wszystkim obecnie promowany Raise Vibration
oraz Lenny z 2001 r.) mogła zadowolić sympatyków różnych oblicz muzyka.
Osobiście jednak cierpię, że zabrakło czegokolwiek ze Strut, jednak nie można
mieć wszystkiego, prawda?
To co najbardziej zaskakujące u Kravitza – oprócz tego,
że facet ma 55 lat, a wygląda na 30 – to z jednej strony perfekcyjny wokal,
który momentami brzmiał zupełnie tak, jak w wersjach studyjnych utworów, a z
drugiej strony wspaniałe koncertowe aranżacje, często bardzo wydłużone, ale tak
naprawdę bez żadnej zbędnej nuty. Jeśli dodamy do tego znane u Lenny’ego
patenty, jak schodzenie do publiczności (z obejściem całej płyty włącznie),
podpisywanie autografów czy wciąganie ludzi na scenę (pomijam już na ile
ustawione, a na ile nie), to otrzymujemy naprawdę unikatowe show, podczas
którego czuje się specyficzną więź występującego z bardzo liczbą publicznością.
Najważniejsza jednak w tym wszystkim jest muzyka.
Ta z kolei wykonana została na najwyższym poziomie,
ale tak naprawdę nie mogło być inaczej. Sam Kravitz, jak już wspomniałem, był w
świetnej formie wokalno-instrumentalnej, ale nie da się ukryć, że bez muzyków,
którymi dysponuje, wszystko nie byłoby aż tak spektakularne. A Lenny dysponuje
naprawdę potężnym składem – czyniąca cuda na basie wieloletnia współpracownica
Davida Bowiego Gail Ann Dorsey, bębniący między innymi dla Steviego Wondera Franklin
Vanderbilt oraz idealnie współgrający z Kravitzem gitarzysta Craig Ross są
gwarancją sukcesu. A do tego jeszcze świetna sekcja dęta (Harold Todd, Michael
Sherman i Ludovic Louis) i czyniący cuda na klawiszach George Laks (z
pochodzenia Polak, co spotkało się z ogromnym entuzjazmem ze strony publiczności
;)).
Repertuar, o czym już była mowa, przekrojowy. Obok
materiału z nowej płyty, w tym radiowego Low
i takich kawałków jak Who Really Are the
Monsters? czy We Can Get It All
Together, nie zabrakło oczywiście największych hitów muzyka, wśród nich
znalazły się m.in. Fly Away, American Woman, It Ain't Over 'Til It's Over i Stillness
of Heart, ale na szczęście znalazło się także miejsce dla utworów z
wcześniejszych płyt, dzisiaj może już trochę zapomnianych, jako tych bardziej
rockowych. Niemniej miło było usłyszeć takie kawałki jak Mr. Cab Driver, Freedom Train
oraz Bank Robber Man. Całość
okraszona była bardzo przemyślanym pokazem świetlnym, działającym zarówno w
wymiarze tradycyjnych reflektorów, jak i znajdującej się za zespołem świetlnej
sceny (miła odmiana po koncertach pełnych wizualizacji, których jakość bywa
różna). Jednak najbardziej spektakularnie zaprezentował się finał – prawie 40-minutowy
bis złożony w zasadzie trzech kawałków, czyli Here to Love, Let Love Rule oraz
Again. Publiczność szalała, Lenny
szalał, na scenie działo się wszystko… Zdecydowanie szczególny moment.
Minusy? Mój osobisty minus to naturalnie brak
czegokolwiek z albumu Strut (ale jestem w stanie to zrozumieć – wszak album był
wałkowany przez ostatnie parę lat) oraz proporcja kawałków funky i popowych
względem utworów rockowych, na niekorzyść tych drugich. Do niedogodności, które
mógłbym podciągnąć do tych bardziej ogólnych, to niektóre przerwy między
utworami, kiedy Pan Artysta brał łyk wody, były troszeczkę zbyt długie i zaburzały
nieco dynamikę koncertu. Od razu tłumaczę, że nie mam pretensji o łyk wody, mam
trochę pretensję o to, że w tym czasie nie działo się nic muzycznie (jakieś
solo, jakieś intro), a panująca względna cisza tworzyła dziwną atmosferę. Druga
uciążliwość, to brak choćby jednego telebimu przy 12-tysięcznej publiczności
(szerszy komentarz jest chyba zbędny).
Pomimo tych drobnych zarzutów, występ był naprawdę bardzo
udany, Lenny w świetnej formie, atmosfera niesamowita, przede wszystkim
dlatego, że Kravitz wydaje się być naprawdę szczery w tym co mówi, co robi i co
śpiewa. Jeśli będzie jeszcze okazja – a wszystko wskazuje na to, że Amerykanin
Polskę lubi – to raczej nie będę sobie zadawał szekspirowskiego pytania „iść czy
nie iść?” ;).
Skład:
Lenny Kravitz – wokal, gitara
Craig Ross – gitara
Gail Ann Dorsey – gitara basowa
George Laks – instrumenty klawiszowe
Franklin Vanderbilt – perkusja
Harold Todd – saksofon
Michael Sherman – saksofon
Ludovic Louis - trąbka
Setlista:
We Can Get It All Together
Fly Away
Dig In
Bring It On
American Woman
Get Up, Stand Up
Fields of Joy
Freedom Train
Who Really Are the Monsters?
Stillness of Heart
It Ain't Over 'Til It's Over
Can't Get You Off My Mind
Low
I Belong to You
Mr. Cab Driver
Bank Robber Man
Where Are We Runnin'?
Are You Gonna Go My Way/Love Revolution
---
Here to Love
Let Love Rule
Again
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz