Z jednej strony relacjonowanie koncertów jest o wiele przyjemniejszym zadaniem, niż recenzowanie płyt, gdyż generalnie rzadko kiedy trafia się na koncert, który by się od początku do końca nie podobał (jak tak patrzę w przeszłość, to najczęściej rozczarowywały mnie supporty, a jeśli już coś drażniło w headlinerach, to przeważnie nagłośnienie - Machinae Supremacy w 2014 r. był pod tym względem dramatyczny, co dziwi o tyle, że mieli tego samego dźwiękowca, co poprzedzający ich Degreed, który wypadł bardzo dobrze). Z drugiej jednak strony, znowu znalazłem się w położeniu, gdy piszę o koncercie, który odbył się miesiąc temu, więc już nikogo nie obchodzi. No trudno, obiecuję poprawę.
fot.: oficjalny FB zespołu
Dość jednak dygresji pierwszej,
czas na dygresję drugą. Jeśli obok licznej rzeszy botów ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich (statystyki nie kłamią ;)) są tu też osoby,
które od czasu do czasu sięgają po moje wypociny, to zapewne wiedzą, iż jestem
fanem Alice’a Coopera i to takim zbliżającym się do granicy bezkrytycyzmu.
Jeżeli jednak, drogi Czytelniku, zawitałeś tu po raz pierwszy, to już o tym
wiesz i mniej więcej spodziewasz się, co przeczytasz poniżej. Prawda jest taka,
że tak bardzo nie wierzyłem, że poza Doliną Charlotty uda mi się zobaczyć
ponownie Coopa (relacjonując koncert z Festiwalu Legend Rocka nie wierzyłem, że
kiedykolwiek go zobaczą – KLIK. Wychodzi na to, że jestem człowiekiem małej
wiary), iż gdyby okazało się, że zaczął współpracę z Marylą Rodowicz i
Sławomirem, a całość brzmiałaby jak przeboje zespołu Weekend, to pewnie i tak
poszedłbym na ich wspólny koncert. Na szczęście Alice sięgnął po wspaniałych
muzyków (i Johnny’ego Deppa ;)), a repertuar był smakowity, nie tylko na
papierze. Jednak po kolei.
Hollywood Undead
fot.: wyspa.fm
O nich dość krótko, bowiem
poznałem ich pobieżnie przed koncertem, zaś po nim nie nabrałem chęci do
zgłębiania. Inna sprawa, że zostali niejako na siłę upchnięci jako support – wszak
chwilę wcześniej mieli swoją własną trasę w Polsce jako headliner) – żeby
podratować taką sobie sprzedaż biletów. I tu ciekawe spostrzeżenie – w Czechach
Wampiry z Hollywood grały przed Ozzym Osbournem, w Polsce Hollywood Undead
supportuje Coopera i spółkę. Tak czy inaczej, najpierw przeczytałem, cóż
takiego grają ci licznie zgromadzeni Panowie (rapcore – o, zgrozo!), potem
posłuchałem (nawet miejscami fajnie buja – o, mniejsza zgrozo), a potem jeszcze
przyjrzałem się image’owi zespołu (lubię styl Ghosta, więc chyba nie mam prawa
się czepiać). Po tym krótkim zapoznaniu już generalnie czułem, że nie
zostaniemy przyjaciółmi na całe życie, ale nie zostałem zniechęcony na tyle, by
support pominąć.
Muszę jednak przyznać, że w roli
otwieracza mającego za zadanie rozgrzać publiczność przed głównym wykonawcą
wieczoru, muzycy spisali się naprawdę dobrze. Długi set, dynamiczne utwory,
ciągłe zachęty do wspólnej zabawy ze strony wykonawców, a i wreszcie udane
covery Enter Sandman i Du Hast sprawiły, że słuchanie muzyki stylistycznie
odmiennej od tej, z którą czuję się dobrze nie było katorgą, a momentami było
naprawdę przyjemnie. A że Panowie plączący się czasami bez ładu i składu
wyglądali – przynajmniej dla mnie – zabawnie, a przy okazji przekrzykiwali się
trochę bez sensu, to już kwestie marginalne. Pewnie nieco bardziej mógłbym się
przyczepić do sporej ilości sampli i pół-playbacków, ale znowuż – jestem sympatykiem
Ghosta, nie wypada mi ;).
Skład:
Jorel "J-Dog" Decker – wokal, gitara, gitara basowa,
instrumenty klawiszowe, programowanie
Dylan "Funny Man" Alvarez – wokal
George "Johnny 3 Tears" Ragan – wokal, gitara basowa
Jordon "Charlie Scene" Terrell – wokal, gitara
Daniel "Danny" Murillo – wokal, instrumenty klawiszowe,
gitara, gitara basowa
Matt Oloffson – perkusja
Setlista:
Whatever It Takes
Undead
Been to Hell
California Dreaming
Dead Bite
Renegade
Gravity
Comin' in Hot
War Child
Enter Sandman / Du Hast
Bullet
Another Way Out
Cashed Out
Riot
Bad Moon
Day of the Dead
---
Everywhere I Go
Hear Me Now
Hollywood Vampires
fot.: materiały prasowe
Pozytywna energia nagromadzona
podczas występu Hollywood Undead bardzo szybko przerodziła się w emocje
negatywne, a to za sprawą problemów technicznych, trwających naprawdę długo.
Przy okazji mogliśmy ujrzeć, że nie tylko w Polsce mamy do czynienia z sytuacją
pod tytułem „jeden robi, trzech się patrzy” (tutaj nawet czasem wszyscy czterej
się patrzyli z nadzieją, że awaria sama zniknie). Koniec końców, problem
wreszcie w jakiś sposób zażegnano i dalsza część programu trwała bez zakłóceń.
Występ otworzyło intro w postaci The Last Vampire, czyli w istocie nieodżałowany
Christopher Lee cytujący jeden ze sławniejszych fragmentów Draculi, z delikatnym podkładem muzycznym. Następnie z impetem
ruszyła szafa grająca utworów znanych, ale także mniej spodziewanych, jak
również tych zupełnie nieznanych. Wiadomo bowiem, że głównym założeniem zespołu
Hollywood Vampires było oddanie hołdu przyjaciołom, poprzez granie coverów ich
utworów. Jednak obok kawałków, które już ukazały się na debiutanckim krążku
Wampirów (pisałem o nim tutaj – KLIK), można było usłyszeć również te covery,
które być może ukażą się na zapowiadanym nowym albumie Coopera i spółki, ale
także zupełnie premierowe utwory, napisane właśnie z myślą o nadchodzącym
krążku.
I tak, ze znanych i lubianych
oraz uprzednio wydanych nie mogło zabraknąć 7
and 7 Is, I Got a Line On You czy
School’s Out (wielki finał z
fragmentem Another Brick in the Wall Pt 2).
Pojawiły się także wszystkie napisane na potrzeby debiutu oryginalne
kompozycje, czyli Raise the Dead, As Bad As I Am i mój faworyt w postaci My Dead Drunk Friends. Z kolei ze
znanych, lecz jeszcze niezarejestrowanych studyjnie utworów, niewątpliwie
największe wrażenie zrobiły takie kawałki jak The Jack, Baba O’Riley (ze
świetnym solo perkusyjnym oraz grą świetlną) i grane od relatywnie niedawna Ace of Spades i Heroes. Myślę, że popularnością cieszyły się także przeboje
Aerosmith oraz Alice’a. Ponadto, jak już wspomniałem, grupa zaprezentowała aż
trzy nowości: czysto rock ‘n’ rollowy I
Want My Now, southernowy Bushwackers
oraz bardzo Cooperowy – co podkreślały cylinder, laseczka oraz znana i lubiana
choreografia Alicji – The Boogieman
Surprise. Oczywiście, w tym miejscu można by ponarzekać, że zabrakło miejsca
dla świetnych Itchycoo Park, Manic Depression, Cold Turkey czy mojego ulubionego Whole Lotta Love, ale przecież nie można zagrać wszystkiego (no i
nie oszukujmy się, tego wieczora na scenie nie było nikogo, kto udźwignąłby
wokalnie Whole Lotta Love), a miło,
że choć w ramach danej trasy muzycy nie kombinują za bardzo z setlistą, to
chociaż zmieniają ją z trasy na trasę.
fot.: Ksard
Myślę, że warto również wspomnieć
o składzie zespołu. Wprawdzie twarze marketingowe są trzy, jednak muzyków na
scenie było aż siedmiu i widać było, że w ogólnym zamyśle wszyscy przebywając
na scenie są równoważni (proszę nie mylić tego z życiem pozascenicznym i
procesem decyzyjnym, etc.). Osobiście skład dzielę na trzy grupy: Gwiazdy,
Członkowie zespołu AC grający w HV oraz – z uwagi na często zachodzące w tej
grupie zmiany personalne – Reszta Świata. Oczywiście zacznę od końca.
Podczas obecnej trasy, w roli
Reszty Świata występują znany ze współpracy z The Cult, Ace’em Frehleyem i
Ozzym Osbournem basista Chris Wyse i obecny klawiszowiec Aerosmith Buck Johnson.
Obaj bardzo aktywni, wszędzie ich było pełno. Wyse nie tylko miał okazję zagrać
na tradycyjnej gitarze basowej, ale również na elektrycznym kontrabasie,
ponadto przez chwilę wcielił się w rolę głównego wokalisty, w świetnej wersji Ace of Spades. Z kolei Johnson, nie
chował się tylko za zestawem klawiszowym, często sięgał bowiem za gitarę
akustyczną i wychodził na przód sceny.
Jeśli chodzi o muzyków Alicji, to
Tommy Henriksen (gitara, wokal) oraz Glen Sobel (perkusja) nie tylko obaj
współpracują z Cooperem od 2011 r., ale także znają się od ponad kilkunastu lat
z innych projektów i myślę, że chemia między nimi jest odczuwalna także dla
publiczności. Glen na pewno zaskarbił sobie sympatię widzów (sam słyszałem obok
siebie słowa zachwytu) po fantastycznej solówce pod koniec Baba O’Riley, gdzie nie tylko popisywał się umiejętnościami
technicznymi, ale także rozmaitymi „pałkowymi sztuczkami” ;). Z kolei Tommy
prawdopodobnie pozostał w cieniu osób zwracających baczną uwagę przede
wszystkim na Joe Perry’ego czy Johnny’ego Deppa (i jestem w stanie to
zrozumieć), ale myślę, że podczas występu odwalał kawał dobrej roboty. Na
marginesie wspomnę tylko, że zarówno w Wampirach, jak i w solowej twórczości
Alice’a, Tommy jest nie tylko jednym z trzech gitarzystów, ale także jednym z
głównych aranżerów i współkompozytorów – czapki z głów.
fot.: Ksard
Co do Gwiazd, to nie chciałbym tu
rozwodzić się nad rzeczami oczywistymi. Dość napisać, że Alice od lat utrzymuje
bardzo dobry poziom wokalny (o ile akurat nie złapie go przeziębienie) i tak
też było podczas warszawskiego koncertu. Niewątpliwie pomaga w tym sprytne
wytworzenie przerw na oddech, w postaci rozbudowanych partii instrumentalnych,
ale to absolutnie nie jest zarzut. Miło jest też zobaczyć go w nieco innej
odsłonie, niż podczas występów podpisywanych szyldem Alice Cooper – kiedy gra z
Hollywood Vampires, interakcja z publicznością wydaje się być nieco większa. Po
Joe Perrym absolutnie nie byłem w stanie zauważyć jego niedawnych problemów
zdrowotnych – świetna gra i przyzwoity wokal w utworze, który dane było mu
zaśpiewać. Największy problem mam z Johnnym Deppem. Daleki jestem od rzucania
haseł, że nie umie grać i jest tam nie wiadomo po co, jednak nie da się ukryć,
że w zestawieniu z Joe Perrym i Tommym Henriksenem, których czasem na kolejnej
gitarze wspiera Buck Johnson, to już kolejna, Deppowa gitara, jest dodatkiem,
którego brak pewnie nie byłby odczuwalny (za to bardzo odczułem spartoloną
przez Johnny’ego solówkę w I’m Eighteen).
Z tego powodu bardzo cieszę się, że po pierwsze Depp udzielił się kompozytorsko
w tym projekcie i po drugie, że dostał do zaśpiewania dwie piosenki podczas
samego koncertu – „Heroes” wypadło
porządnie, zaś People Who Died
naprawdę bardzo dobrze. A że stylówka i zachowanie sceniczne było nieco
pozerskie i bawidamskie – love it or leave it ;).
Opisując debiutancki album
Hollywood Vampires zastanawiałem się nad sensem jego wydania – prawie same
covery, mało zmienione względem oryginałów, do przesłuchania i odłożenia na
półkę. Jeśli jednak uznać, że płyta ta miała być pretekstem i siłą napędową do
koncertowania, to jestem wdzięczny, że powstała. Hollywood Vampires to na pewno
grupa warta zobaczenia na żywo, profesjonalni, zasłużeni artyści, grający
przeboje, które – w większości – bardzo dobrze znamy i cenimy. Ja na pewno
zostałem przez nich kupiony, ale to już w sumie wiecie od pierwszych akapitów
;).
Skład:
Alice Cooper – wokal, harmonijka, przeszkadzajki
Joe Perry – gitara, wokal
Johnny Depp – gitara, wokal
Tommy Henriksen – gitara
Chris Wyse – gitara basowa, kontrabas elektryczny, wokal
Buck Johnson – instrumenty klawiszowe, gitara
Glen Sobel – perkusja
Setlista:
Bela Lugosi's Dead / The Last Vampire (taśma)
I Want My Now (nowa piosenka)
Raise the Dead
I Got a Line on You
7 and 7 Is
My Dead Drunk Friends
Five to One / Break On Through (to the Other Side)
The Jack
Ace of Spades
Baba O'Riley / Drum Solo
As Bad As I Am
The Boogieman Surprise (nowa piosenka)
I'm Eighteen
Combination
People Who Died
Sweet Emotion
Bushwackers (nowa piosenka)
"Heroes"
Train Kept A-Rollin'
---
School's Out / Another Brick in the Wall Pt 2
Anarchy in the U.K. (taśma)
PS: Wydawałoby się, że w dobie
Internetu można sprawdzić dosłownie wszystko, w tym również to, po której
stronie przeważnie stoi dany muzyk podczas koncertu (takie rzeczy się z reguły
nie zmieniają). A jak już jedna z drugą odkryła, że Johnny stoi po drugiej
stronie, to naprawdę nie ma potrzeby z całym impetem taranować wszystkich w
poprzek płyty. Da się kulturalniej i bez strat w ludziach. A i Pan Depp przez
następne 1,5 h nie uciekał.
PS2: Drodzy rodzice! Zapewniajcie
swoim pociechom słuchawki albo zatyczki do uszu. Pewnie to nie moja sprawa, ale
widok dzieciaków zatykających uszy sam przyprawiał mnie o bóle bębenków.
PS3: Wiem, że marudzę, ale w
kolejnym wpisie będę marudził jeszcze bardziej ;).