fot. nuclearblast.de
Udany debiut w karierze
jakiegokolwiek zespołu potrafi być jednocześnie błogosławieństwem, jak i przekleństwem.
Korzyści płynące z dobrej płyty wydają się być oczywiste. Z kolei pewne
niedogodności wiążą się z maksymą „apetyt rośnie w miarę jedzenia”, gdyż na
początku kariery ciężko jest przebić pierwszy krążek, któremu poświecono
mnóstwo czasu i energii. Poza tym oczekiwania zespołu, fanów i wytwórni są o
wiele wyższe, niż gdyby poprzedni album przeszedł bez większego echa. Zawęża
się także pole muzycznych eksploracji, bowiem pozyskana grupa sympatyków raczej
oczekuje rozwinięcia już zaprezentowanego stylu, aniżeli zwrotu o 180 stopni.
Przed takimi dylematami stała
grupa Blues Pills, która dwa lata temu wydała swoją pierwszą płytę,
zatytułowaną po prostu Blues Pills. Jej (nie)spodziewany sukces sprawił, że
zespół w zasadzie non stop przebywał w trasie koncertowej, a wszelkie przerwy
poświęcał na pomieszkiwaniu w studiu i pracami nad nowym materiałem. Muzycy
zgodnie twierdzą, iż pragnęli nagrać świetny album, co wcale nie było łatwe.
Gitarzysta Dorrian Sorriaux twierdzi, iż presja spływała zewsząd – od nich
samych, od wytwórni i od fanów. Chcąc dopiąć wszystko na ostatni guzik
przegapili kilka narzuconych deadlineów oraz poczuli pierwsze objawy przemęczenia
(bardzo możliwe, że stało się to inspiracją dla jednego z kawałków, o wymownym
tytule Burned Out). Wreszcie, 5 sierpnia 2016 r., Lady In Gold trafiła do
sprzedaży i… zaskoczyła wszystkich. Wprawdzie basista i jeden z głównych
kompozytorów (wraz z Elin Larsson) zespołu Zack Anderson powtarzał, iż chcieli
wznieść swój styl na wyższy poziom, niemniej jednak chyba nikt nie spodziewał
się takiego zwrotu w muzyce grupy.
fot. tumblr.com
Pierwszą podstawową zmianą, która
fanów zespołu akurat nie miała prawa zaskoczyć, jest ta dotycząca składu
personalnego. Niedługo po wydaniu pierwszego krążka szeregi Blues Pills opuścił
perkusista Cory Berry, który postanowił wrócić do Stanów Zjednoczonych.
Zastąpił go Szwed André Kvarnström… i szczerze mówiąc nie słyszę szczególnej
różnicy w stylu i brzmieniu obu Panów.
Prawdziwą rewolucją stało się
natomiast delikatne odejście od blues rocka na rzecz soulu. Anderson wspominał,
iż chcieli przelać na tworzony materiał inspiracje, jakich zaczerpnęli od
wykonawców soulowych, w tym zwłaszcza od Arethy Franklin. W związku z tym
skorzystano z usług muzyków sesyjnych, którzy zagrali na organach (Rickard
Nygren), fortepianie (Per Larsson), mellotronie (Tobias Winterkorn), a nawet
ksylofonie (Don Alsterberg). Wprawdzie i na debiucie korzystano z pomocy
dodatkowego klawiszowca (Robert Wallin), ale nie na aż tak szeroką skalę. Na
Lady in Gold instrumenty klawiszowe często wiodą zaciekły bój o prym z gitarą
Doriana Sorriauxa, zdarza się im nawet tę batalię wygrać (jak chociażby w
minimalistycznym I Felt a Change). Zack Anderson zapowiedział nawet, że Rickard
Nygren wyruszy razem z zespołem w trasę koncertową, jako klawiszowiec oraz
gitarzysta rytmiczny. Z kolei zupełną nowością jest wykorzystanie przez Blues
Pills chórków, mających niebagatelny wpływ na brzmienie nowego albumu. Co
ciekawe i tutaj skorzystano z pomocy profesjonalistów – Carla Lindvalla, Ellinor
Svensson oraz Sofie Lee Johansson.
Powyższe sprawia, że na Lady In
Gold pojawiły się utwory, których próżno by szukać na debiutanckim krążku
grupy. Dominuje w nich pulsujący rytm perkusji i basu oraz linie melodyczne
przywodzące na myśl wspomnianą już Arethę Franklin czy rythm and bluesa w stylu
Etty James. Nie zabrakło także miejsca dla gospelowego feelingu w You Gotta
Try. Również teksty stały się mniej… hm… metafizyczne? Ciężko powiedzieć, w
każdym razie są na pewno mniej ciekawe i powiązane ze sobą. Niewątpliwie wiąże
się to z tym, że poszczególne kompozycje powstawały w dość znacznych odstępach
czasu, Elin zwróciła również uwagę na to, że – choć część piosenek jest bardzo
osobista – to jednak przy drugim albumie pojawiło się zdecydowanie więcej
fikcji literackiej. Cóż, generalnie teksty w zasadzie zawsze stały u mnie na
drugim miejscu względem muzyki, dlatego zapewne w ogóle przemilczałbym kwestie
z nimi związane, gdyby nie dwa utwory otwierające krążek, czyli kawałek
tytułowy oraz Little Boy Preacher – w obu przypadkach duet autorski
Larsson/Anderson ociera się o sztampę i lekką żenadę (aż przypomniał mi się
stary dialog: „Sam to pisałeś, czy jakiś inny artysta ci pomagał?” „We dwóch
pisaliśmy…” „Trudno się dziwić, samemu ciężko takie głupoty wymyślić” ;)).
Jednakże, podstawowe elementy,
które uczyniły Blues Pills objawieniem, nie uległy modyfikacjom. Lady In Gold
to nadal fantastyczny i potężny wokal Elin Larsson oraz – mimo wszystko –
przybrudzone brzmienie gitary Doriana Sorriauxa. Elin jest jedną z tych
piosenkarek, które tak czarują swoim głosem, że mogłyby z sukcesem porwać
słuchaczy wyśpiewując książkę telefoniczną. Moim zdaniem to właśnie popis
wokalny Larsson ratuje część kompozycji przed spisaniem na straty, w tym
zwłaszcza instrumentalnie nudny I Felt a Change (choć tutaj pomaga też
bezpośrednie przejście w Gone So Long) czy utwór tytułowy i Little Boy Preacher
(tekstowo zbliżone do treści zawartych w książkach telefonicznych). Z kolei
kompozycje, w których gitara Sorriauxa wybija się zza warstwy klawiszy na
pierwszy plan należą do moich ulubionych na płycie. Takie kawałki jak Burned
Out, You Gotta Try, Rejection czy bardzo udany i dynamiczny cover Elements and
Things śmiało mogłyby konkurować z czymkolwiek nagranym na debiucie i
przywracają elementy bluesowego brzmienia. Sam Dorian zdaje się zaś w tych
utworach inspirować brzmieniem Paula Kossoffa, co zaliczam do zdecydowanych
plusów.
W wersji deluxe Lady In Gold
otrzymujemy także dodatkową płytę DVD z zapisem występu Blues Pills w Berlinie
z 7 kwietnia 2015 r. Tu oczywiście też można się przyczepić, że po pierwsze –
koncert nie ma zbyt wiele wspólnego z nowym krążkiem, gdyż wszystkie
zarejestrowane utworu pochodzą z debiutu; po drugie – to występ z niemieckiej
telewizji, który bez problemu można było już wcześniej znaleźć w Internecie.
Nie zmienia to jednak faktu, że godzinny set został wykonany perfekcyjnie i
jest bardzo przyjemny, tak dla oka, jak i ucha. Jedyny zarzut, to zgrzyt pikselowy
na samym początku menu DVD (nie wiem jednak, czy to problem „globalny”, czy
tylko mojej kopii) oraz dźwięk wyłącznie w wersji stereo.
Blues Pills nagrali album, którego raczej nikt się po
nich nie spodziewał. Na pewno bardziej komercyjny niż debiut, na pewno mniej
bluesowy i bardziej soulowy. Część słuchaczy przyjęła tę zmianę z zadowoleniem,
inni zaczęli odwracać się od zespołu. Ze swojej strony mogę stwierdzić, że
pierwsza płyta zespołu o wiele bardziej przypadła mi do gustu, aniżeli Lady In
Gold. Jednakże dostrzegam jasne strony drugiego krążka grupy, entuzjastycznie
oczekuję nadchodzących koncertów w Polsce (a te już 23 i 24 sierpnia) i na
pewno jestem daleki od złorzeczenia i wzywania do zmiany nazwy na Pop Pills,
jak to czyni część malkontentów. Niemniej jednak z mniejszym zainteresowaniem
będę wypatrywał albumu numer trzy. Po prostu – zobaczymy co przyniesie
przyszłość.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz