Nie przychodzą mi do głowy lepsze
słowa wstępu, niż parafraza zeszłorocznej relacji z Doliny Charlotty (klik!) – gdyby ktoś
mi jeszcze nie tak dawno powiedział, że będzie mi dane zobaczyć na żywo Alice’a
Coopera w POLSCE, to raczej wyśmiałbym tę osobę. Po frekwencyjnym fiasku występu
w Warszawie w 1997 r. miałem zakodowane, że raczej Romeo Shock Rocka przy
ustalaniu tras koncertowych nie bierze już nadwiślańskiego kraju pod uwagę. Po raz
kolejny przekonałem się o tym, iż Magiczna Dolina spełnia marzenia :).
fot.: Henryk Hajkowski
Spuszczę
zasłonę milczenia na support w postaci post-metalowego (czy też bardziej
post-muzycznego) Steak Number Eight – nie wiem kto ich zaprosił i sądził, że
mają cokolwiek wspólnego muzycznie z gwiazdą wieczoru, ale zaprawdę powiadam
Wam – ciężko się ich słuchało. Jednak tuż przed 22 krew zaczęła szybciej
krążyć, gdy z taśmy dotarły do mnie dźwięki pompatycznej „Undertury”.
Kilkadziesiąt sekund później na scenie pojawił się zespół, a zaraz potem dumnie
wkroczył Alice rozpoczynając od Hello Hooray (coveru Judy Collins) pierwszą z
trzech części show (podział autorski, ale myślę, że się z nim zgodzicie).
Następnie pędząca maszyna przetoczyła się przez największe hity Alice’a, od
najstarszych (No More Mr. Nice Guy, Under My Wheels czy Billion Dollar Babies),
przez trochę nowsze (House of Fire, Hey Stoopid) po te zupełnie nowe (I’ll Bite
Your Face Off, Caffeine). Bardzo intensywne przeżycia, zwłaszcza dla kogoś, kto
sądził, że Coopera dane będzie mu słyszeć wyłącznie z płyt, zaś widzieć na DVD
i YouTube.
Warto
w tym miejscu napisać parę słów o zespole. Jest to chyba najbardziej żywiołowa
grupa od czasów Constrictor/Raise Your Fist and Yell! Dwóch weteranów – Chuck Garric
(w zespole od 10 lat) i Ryan Roxie, który niedawno powrócił z „wygnania”,
idealnie zgrało się ze „świeżakami” – odkrytą przez Steve’a Vaia Orianthi
(pięknością o wyrazie twarzy Bustera Keatona), głównie sesyjnym perkusistą
Glenem Sobelem oraz z w dużej mierze odpowiedzialnym za brzmienie Welcome 2 My
Nightmare Tommy’m Henriksenem (który ma duszę dwudziestolatka). Widać było, że
muzycy świetnie się bawią podczas koncertu, Roxie i Henriksen co i rusz słali
uśmieszki w stronę publiczności i wdzięczyli się jak mogli, by widownia choć na
chwilę oderwała wzrok od „szefa” ;). Swój kunszt muzyczny ukazali między innymi
w wieńczącym pierwszą część utworze Dirty Diamonds, sowicie wzbogaconym o
solówki.
Wraz z
niesamowitym grzmotem gdzieś w oddali i pierwszymi taktami Welcome to My
Nightmare, rozpoczęła się najbardziej teatralna, pełna makabreski i zwyczajnie
najciekawsza część występu. W piekielny koszmarze wspomniano między innymi
Jasona Voorheesa, zaś scenę nawiedził sam doktor Cooperstein ze swoim pupilem! To
niesamowite, jak w człowieku potrafią obudzić się prymitywne instynkty na widok
gilotyny i skandujących „oprawców”. Naprawdę PRAGNĘLIŚMY tej egzekucji!
Dodatkowo Nurse Rozetta straszniejsza niż kiedykolwiek – nie tylko za sprawą
makijażu, ale i świetnego pomysłu, by wyposażyć ją w protezy kończyn. Niniejszą
część zakończyło radosne skandowanie „I Love the Dead” wspólnie z Chuckiem
Garricem (ten to dopiero ma potężny głos!).
Po
krótkim intrze w postaci Under the Bed (swoją drogą – jakim cudem ten utwór nie
znalazł się na Welcome 2 My Nightmare? Jest świetny! Mam nadzieję, że doczekamy
się chociaż pełnoprawnej wersji live) i zapowiedzi a’ la Vincent Price
rozpoczął się trzeci akt przedstawienia – część, której najbardziej się
obawiałem – covery. Okazało się jednak, iż zupełnie niepotrzebnie się trwożyłem
(choć nadal uważam, że cztery dodatkowe kompozycje z bogatej dyskografii Alicji
>>>> covery). Nie dość, że wykonanie świetne i cały amfiteatr
śpiewał w niebogłosy, to jeszcze za sprawą wspomnianej zapowiedzi, piosenki
innych artystów stały się integralną częścią show. Ponadto to naprawdę piękny
hołd dla Hollywood Vampires – zmarłych przyjaciół Alice’a. Dodajmy, że nie byle
jakich przyjaciół: Jima Morrisona, Johna Lennona, Jimiego Hendrixa i Keitha
Moona (chyba najbliższego z całej czwórki). Całość okraszono efektowną
wizualizacją w postaci nagrobków.
Następnie
nadszedł czas na powrót do hitów, które „nie zmieściły się” w pierwszej części
koncertu, czyli I’m Eighteen i obowiązkowe, choć o wątpliwych walorach
artystycznych, Poison (co? To to nie jest piosenka Groove Coverage?! ;)).
Całość zwieńczyło, od pewnego czasu tradycyjne, pełne balonów i kolorowych
wstążek School’s Out z wplecionym fragmentem Another Brick in the Wall Pt. 2.
Setlista:
01 The Underture (intro) (fades in)
02 Hello Hooray
03 House of Fire
04 No More Mr. Nice Guy
05 Under My Wheels
06 I'll Bite Your Face Off
07 Billion Dollar Babies
08 Caffeine
09 Department of Youth
10 Hey Stoopid
11 Dirty Diamonds/Drums Solo/Guitar Solo/Dirty
Diamonds (reprise)
12 Welcome to My Nightmare
13 Go to Hell
14 He's Back (The Man Behind the Mask)
15 Feed My Frankenstein
16 Ballad of Dwight Fry
17 Killer/I Love the Dead
18 Under the Bed (intro)
19 Break On Through (to the Other Side) - The
Doors cover
20 Revolution - The Beatles cover
21 Foxy Lady - Jimi Hendrix Experience cover
22 My Generation - The Who cover
23 I'm Eighteen
24 Poison
---
25 encore break
26 School's Out/Another Brick in the Wall Pt. 2
Personel:
Alice Cooper – wokal
Ryan Roxie – gitara
Orianthi – gitara
Tommy Henriksen – gitara
Chuck Garric – gitara basowa
Glen Sobel – perkusja
Sheryl Cooper – Nurse Rozetta
I tradycyjnie klip. Jakość audio może nie jest najlepsza, ale ten zapis idealnie ukazuje czym jest Alice Cooper:
Na
koniec odrobina prywaty. Serdecznie dziękuję Henry’emu i jego rodzinie za
przygarnięcie po raz kolejny strudzonego wędrowca oraz wspólnie spędzony czas. Pozdrawiam
niby już znanego, ale jednak poznanego na nowo Mumina, a także zupełnie nowych
towarzyszy koncertowych: Kasię, Judith, Dimitrija, Kubę i Sebastiana. Miło Was
było poznać, mam nadzieję, że Henry’ego i moje towarzystwo nie było dla Was przykrzące
;).